Piękne z Rep

·

Piękne z Rep

·

Od paru lat uprawiam znowu ziemię. To „znowu” jest trochę na wyrost, bo w mojej rodzinnej wsi w dzieciństwie raczej udawałem albo się buntowałem. Trudno sobie wyobrazić, żeby trzynastolatek chodził z pasją w pole zamiast na boisko. Może więc jest i moja wina w tym, że gospodarstwa rodzinne w Polsce podupadły. Na moich oczach zarastały chwastami. Płakać mi się chciało na ten widok, bo to była apokalipsa mojego świata, ale nie mogłem nic z tym zrobić. Dla jednych kończyła się komuna. Dla innych kultura chłopska, a dla mnie umierała era cywilizacyjna rozpoczęta około dziesięć tysięcy lat temu na Bliskim Wchodzie – związek człowieka z ziemią, emocjonalny i symboliczny, a nie biznesowy. Nic nie można było zrobić. Patrzyło się przez okno i z roku na rok znikały kolejne tłuste pasy ziemi. Kombajny, zamiast równe rżysko, forsowały niekoszone koprowate trawska, żeby dotrzeć na ostatnie łany zbóż. Szarzało to wszystko niemiłosiernie. Zarastało badylami. Płakać się chciało. Szła przez nasze wypielęgnowane i gwarne lessy Historia, nie przebąkując słowem, czy to rzeczywiście ostateczny koniec.

Tak, wszyscy byliśmy świadkami tego wydarzenia dziejowego, które zmieni wszystko, bo kompletnie przekształca wzorce globalnego społeczeństwa. A może to jednak nie koniec? Może wtedy, na przełomie milenium, było po prostu dla społeczeństwa za wcześnie, żeby z przedwojennego modelu gospodarstw rodzinnych przejść w model eko, dwudziestopierwszowieczny, atrakcyjny dla młodych ludzi? Może musiało minąć trochę czasu, żeby ziemia nie kojarzyła się z całodzienną wyjebką w towarzystwie rodzinnych tyranów, którzy wnosili w dwudziesty pierwszy wiek strach przed głodem, ale rzadko przyjemność z dialogu z przyrodą? Może musiało minąć z ćwierć wieku, żeby porzucone morgi przejęli ludzie z miasta? Żebym i ja do tego wrócił?

Nie wiem. Tak naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to robię. Wiem tyle, po tych paru latach samodzielności w polu, że jest to spotkanie wszystkich żywiołów. W żadnym innym akcie wszystkie żywioły tego świata, to, co ludzkie i zwierzęce, roślinne i mineralne, nie przenikają się tak, jak wtedy, gdy człowiek ryje motyczką w ziemi. W jednym z mitów sumeryjskich, odkrytym na najstarszych tablicach klinowych, znaleziono opowieść pt. „Stworzenie motyki dla ludzi”. Oto fragment: „Enlil wychwalał motykę: Motyko ze złota, z głowicą z lapis lazuli, trzymana przez uchwyt ze złota i srebra oczyszczonego, u której ostrze jest podobne do lemiesza z lapis lazuli, a ząb do jednorogiego bydła odłączonego od grobli! Po uwielbieniu motyki pan ustalił jej przeznaczenie, ozdabiając ją pękiem zieleni”. Każdy pierwszy jej ruch wiosną wyznacza nowy początek, być może ostatni cykliczny rytuał na tym świecie, w którym zasada entropii bierze górę nad prawem organizacji życia i głowy chorują, a z ust toczy się jad. Robota w polu jest aktem twórczości dostępnym każdemu, a każdy, kto tworzy, wie, że twórczość boli.

To już wiadomo po roku w polu. Gdy w drugim, trzecim pokona się frustrację, zaczyna być spokojniej. Człowiek z godnością przyjmuje to, że coś nie wyrosło lub zostało zjedzone przez zarazę. Rok pracy jak psu w tyłek. Dla wielu jest to nie do zniesienia. Tam, w polu i na łące, zaczynasz prowadzić trochę odrębne podziemne życie. Hodujesz nieco inną tożsamość. Stoisz w pelerynie w zielonym rzęsistym deszczu z widłami w dłoni i patrzysz, jak w oddali suną samochody. Patrzysz na swój własny dom, jakby w tej chwili w odrębnym uniwersum, za płotem, za gąszczem bluszczu, i wypuszczasz w niebo parę. W tym roku kopaliśmy moje ziemniaki z Ryśkiem, bo ma koparkę. Rysiek nie odpuszcza. Ma tej ziemi sporo i nawet potrafi jeszcze coś sprzedać, choć to się w zasadzie nie opłaca. Więc zbieramy kartofle i dociskam go, w rewanżu, bo się do mnie o coś dopieprzył: „No, a przecież tobie też się nie opłaca, sam to mówisz, to po co to robisz?”. Może się nawet trochę zmieszał i odparł coś w stylu: „Ja se wychodzę z domu i jestem tu na swoim. Muszę coś robić”. Prócz pospolitych spraw, rachunków i polityki, w twojej głowie rozrasta się trochę inna opowieść, jest w niej miejsce na parch, perz i inne radości. Właśnie dlatego kiedy naczelny do mnie napisał w sprawie tego tekstu, zacząłem mieć wątpliwości. Bo parę sezonów w polu rozrasta się w człowieku przynajmniej w długą nowelę. Niemożliwe jest opowiedzenie komuś w jednym opowiadaniu, jak w parę lat zamienić ugór w pole pszenicy, tak jak niemożliwe jest zrobienie tego w realu w jeden rok. Wzięcie tego w krótką narrację jest kompletnym fałszem, dlatego postanowiłem opowiedzieć o owocach.

* * *

Zawsze chciałem. Drzewa owocowe są bardziej samodzielne. Dają człowiekowi więcej przestrzeni i wolności. Wiją się finezyjnie w sadach, jakby nabywały ludzkich cech. Może nie ma w pejzażu nic bardziej ludzkiego. Kiedyś jesienią, późnym wieczorem podchodziłem wąwozem Stradlina pod wieś Żary. Błękitna mgła zsuwała się mokrymi zboczami jak stal. Tylko potężne czarne buki jej się opierały. Wszystko było proste i pionowe. W którymś momencie pojawiły się drzewa o innych kształtach. To był znak, że idę w dobrym kierunku i za chwilę pojawią się gospodarstwa. Drzewa owocowe w środku lasu są ostatnim śladem ludzkiej osady. Sady chroniły wsie od żywiołów i nie pozwalały zamienić się ziemi w pustynię, dając cień i podtrzymując wilgoć. Rodziły żywność. Tak jest do dziś, tyle że współcześnie marnuje się jej niewyobrażalne ilości. Nigdzie nie widać tak bardzo marnotrawstwa pożywienia, jak w polskich sadach. Tony opadłych śliwek i jabłoni, grusz i wiśni. Wzgardzone. Zamienione w słodkie błoto. Bo ileż można tego przejeść i kto ma czas robić konfitury? W kraju biednym albo z szacunkiem dla chleba takie rzeczy nie miałyby miejsca. W kraju mądrym i dobrze zorganizowanym prawo nie pozwalałoby na takie rzeczy. Tak jak masz obowiązek skosić łąkę, żeby pobrać dotację z Unii do ziemi, tak powinieneś zebrać owoce i zawieźć na skup. Tysiące ton soków, konfitur i przetworów mogłoby zasilić rejony tego świata, w którym ludzie umierają z głodu. To się jednak nie opłaca. Opłaca się za to wożenie dziesięć tysięcy kilometrów butelki piwa z Tajlandii, guzik wartego, tak na marginesie. Tak, kiedy człowiek parę lat grzebie w ziemi, to zaczyna się coś orientować, jak się sprawy mają. Pewne rzeczy stają się jeszcze bardziej niezrozumiałe. Na przykład ceny warzyw. Dla rolnika upokarzające, ale dla nowicjusza na roli zupełnie niepojęte. O co tak naprawdę chodzi? O to, żeśmy założyli koszt zero złotych przy rubryce – „łaska ziemi”? Nie przypisaliśmy jej żadnej wartości. Parceli gruntu owszem. Ale nie temu darowi – temu prawu, która wypycha co wiosnę z ziemi zielone pędy wbrew powszechnemu chaosowi. Dlatego jabłka są jeszcze tańsze. Znam sadownika, miał z dziesięć hektarów, który porzucił rodzinną tradycję i sprzedał z bólem ziemię, bo nie mógł znieść upokorzeń w sieciówkach, które oczekiwały, że będzie przywoził im owoce za darmo. Tymczasem w tym roku i ja dostałem pierwsze ostrzeżenie i niniejszym je państwu publicznie przekazuję. Oto ono. Wszystko zaczęło się tak.

* * *

Na moim łysym polu nie mogło zabraknąć cienia. Postanowiłem zasadzić kilka śliw na miedzy od zachodu, żeby uchronić uprawy od silnych wiatrów, oraz kilka grusz od południa, żeby rozproszyć palące letnie światło. Oraz trzydzieści trzy drzewka w regularnym sadzie za warzywniakiem, inaczej niż w mojej rodzinnej wsi, gdzie sady sadzono tuż za stodołą, a przed uprawami, a było to przecież nie do końca wygodne, lepiej mieć chyba warzywniak bliżej od domu niż dalej. Drzewka najlepiej sadzić późną jesienią, gdy „spuszczą już soki i usną na zimę”, jak to ktoś mi powiedział, i ja to dziś wszystko wiem, ja dziś mógłbym niejednego już czegoś z tej dziedziny nauczyć, ale wtedy nie wiedziałem nic. Dlatego znów zadzwoniłem po A. Po pierwsze sadził w życiu trochę drzew, choć, nie ma co ukrywać, orłem w sadownictwie nie był. Ale miał interesujący motyw w życiorysie: kiedy front w czterdziestym piątym ucichł, komuniści zaczęli wysiedlać inteligencję z okolicznych dworów. Jeden z nich, państwa Dobieckich, znajdował się nad rzeką Białą, w dolinie wśród ukwieconych łąk i świetlistych mieszanych lasów, które ciągnęły się kilometrami po Pustynię Błędowską. Komuniści przegonili właścicieli, ale nie mieli specjalnie pomysłu, co zrobić z taką nieruchomością, ni w pięć, ni w dziewięć, w środku lasu. Co dało się ukraść, to pewnie ukradli. Drzewami, przedwojennym sadem, nie byli zainteresowani. No ale A. był. Międzywojenna inteligencja sadziła szlachetne gatunki drzew owocowych. Wiem coś o tym, bo jadłem te grusze, te żółte uleny, te mięsiste czereśnie całe dzieciństwo, a więc w latach dziewięćdziesiątych rodziły takie specjały drzewa przynajmniej sześćdziesięcioletnie. A. po prostu wykopał je, ale dopiero z początkiem lat pięćdziesiątych, i zasadził na ziemi swojej wybranki. Przerobił już więc podobny manewr i jego doświadczenie mogło zaprocentować. Bo ja też postanowiłem zasadzić, rzecz jasna, drzewa wysokogatunkowe, a nie jakieś nie wiadomo co. Szlachetne, najlepiej zagrożone gatunki, by mieć dodatkową satysfakcję. Rozpocząłem zaoczne, wieczorowe, eksternistyczne studia z sadownictwa: książki, net, rzadziej telefon. Wydawało się to prostsze od upraw zbóż – byle dobrze zasadzić. Dopóki nie natknąłem się na trzy tomy „Uprawy drzew i krzewów owocowych” Józefa Brzezińskiego z 1929 roku. Wiosenne przycinanie, wynikało z tych lektur, było operacją wymagającą doświadczenia – po prostu trzeba wiedzieć, gdzie przyłożyć ostrze, by nie skrzywdzić rośliny, pod jakim kątem naciąć gałąź, jaka gęstość ugałęzienia jest korzystna – ale to dopiero miało nastąpić wiosną, a ja tak naprawdę nie planowałem przycinać wcale, bo podobały mi się stare sady, jak w rodzinnej wsi, z wielkimi rozłożystymi koronami, z czereśniami wielkimi jak dęby, z dziuplami w gruszach, opajęczone i obwisłe kiściami owoców, gęstniejące w niepowtarzalny wzór, ku jakiemuś nadformiu, ku życiu nad życiem. Stare grusze cukrówki. Bera Biała. Lipcówka. Korzenny generał Leclerc. Jabłoń grafsztynek prawdziwy. Piękna z Rep. Czereśnia Bawole Serce. Śliwy: oczywiście żółta Ulena. Ale też Renkloda zielona, Jerozolimka, Węgierka, ale wczesna, albo biała, Mirabelka z Nancy, wiśnia Gubeńska, morwa Gerardi’s Dwarf – i wiele innych. Jest oczywiste, że zwabiły mnie ich nazwy i legenda, ale nie byłem w stanie się temu oprzeć. Drzewka nadsyłano z całej Polski starannie zabezpieczone. Trzeba wiedzieć, które wymagają zapylaczy. Kilka sztuk – poczciwe papierówki, malinówki – kupiłem w pobliskiej szkółce. Przywiozłem na działkę A. Zabrał ze sobą swoją motykę i łopatę. Nie ufał nigdy cudzym narzędziom. Potrafił naostrzyć je na własnej roboty ostrzałce, z wajchą poruszającą kołem krzemienia zanurzającego się w wodzie. Nieraz woziłem mu coś poważniejszego do zaostrzenia. To był paskudny dzień na sadzenie. Wiało jak to w dolinie. Barwy zeszły się w zgniłą żółć. Nawet niebo było żółte. Zabrałem ze sobą ciepły termos. Pamiętam, jak chował upalnym latem do czerwonego metalowego kuferka przy siedzeniu w kabinie traktora butelki z zimnym kompotem. Wykopaliśmy trzydzieści trzy doły. Sam rwał się do roboty, i dobrze, bo trzymało go to przy zdrowiu. Zabrało nam to z pół dnia. Potem należało wbić z dwóch stron dołka głęboko porządne pale, a najpierw je naostrzyć siekierą. Na szczęście A. przywiózł też fest młot. Te pale oczywiście po to, żeby przywiązać nieukorzenione drzewka, uchronić je przed wiatrami; a trzeba pamiętać, że najpierw wbijamy pale, a potem sadzenie, a nie na odwrót, bo inaczej można naciąć korzeń i go zniszczyć. Dopiero potem zaczęło się właściwe sadzenie. A. zaakceptował, że dobrze jest przyciąć korzenie, a takie jego koncyliacyjne nastawienie w polu nie było regułą. Ale wiedział, że trzeba usypać w dole kopczyk sypkiej ziemi, na której korzenie ładnie się „położą”. Za każdym razem, przy każdym dołku powtarzał: „Idź tam, dosyp ty czorny ziemi…” – wskazując na miedzę, gdzie po spychu została czerniutka wyborna ziemia z wierzchu. Zasypywałem korzenie łopatą, a on lekko potrząsał drzewkiem, żeby korzeń dobrze się ułożył. Chyba był szczęśliwy, jak każdy człowiek, który czuje się potrzebny. Zależało mi, żeby przez chwilę pobył u mnie w tej roli. Więc ten sad, co dziś kwitnie, walcząc z naszym surowym klimatem, jest też trochę jego.

Minęło już pięć lat i w tym roku powinniśmy zbierać pierwsze owoce. W ubiegłych pojawiały się pierwsze dobre grusze, jabłka i śliwy. W kwietniu drzewa pokryte były gęsto białym kwieciem. Nawet te bardziej wymagające. Niestety w tym roku z łącznie ponad pięćdziesięciu drzewek jest jeden owoc. Jeden! Jedna twarda pigwa, która pewnie nawet nie dojrzeje. Nie przetrwały tygodnia mrozów w maju. Powiedziały nie. Wskazały granice, których nie należy przekraczać.

Całe szczęście, że są jeszcze stare drzewa państwa Dobieckich w mojej rodzinnej wsi. Wielkie i odporne. Nie dały się zabić smogom ani pyłom znad Huty Katowice. Powoli odchodzą. Jesienne wichury łamią im gałęzie. Do samego końca zrzucają owoce słodkie i treściwe, jakby rosły tysiąc lat. Dlatego rozpalam w piecu i kładę na blachę wielki gar, żeby na parę lat uwięzić ich smak, i kawał historii, w konfiturach. Ich woń wnika w belki mojego domu na jeszcze dłużej.

Andrzej Muszyński (ur. 1984) – pisarz, autor kilku książek. Ostatnio wydał w Wydawnictwie Literackim prozę pt. „Bez”, opowiadającą o losie bezpłodnej pary. Mieszka w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Ostatnio pisze na facebookowym profilu Dom ojców.

komentarzy