Z Kafką do fabryki

·

Z Kafką do fabryki

·

Dosięgła mnie nawet na wsi ta pandemiczna nerwowość. Ten jej łopot. Jakieś półsłówka. Czyjś niby dżołk na temat nagłego bezrobocia. Ale mnie tyle wystarczy. Znam ten lęk jak własny łeb, każdą okrągłość i kancik. Człowiek doświadczony daną męką jest bardziej empatyczny – to oczywiste, ale wypadałoby dodać, że bez doświadczenia pojąć pewnych bólów zupełnie nie idzie. No bo jak pojąć bezrobotnego, gdy się zawsze było w systemie; jak zrozumieć bezpłodnego, gdy w domu można osiwieć od dziecięcego wrzasku i płaczu. Co innego taka śmierć czy wojna – tu się człowiek przynajmniej osłuchał; kultura obraca tym jak bęben w pralce.

W 2017 roku wydałem książkę pt. „Fajrant”. Opowieść jest lekka, prosta jak drut, bo gdy walczy się o przetrwanie, to nie ma siły na wielowymiarowe narracje. Wyobraźnia wciska się wtedy w szczelinę między zwoje mózgu i udaje, że błyszczy. To opowieść o lęku przed brakiem kasy i wykluczeniem, pewnie budzącymi w tamtym czasie podejrzenia, bo deklarowanymi w pełni dolce vita. Włączałem wiadomości w TVP z materiałem o godnym życiu Polaków i rosnących zarobkach. Dziennikarz pytał kobietę na ulicy, ile jej się wydaje, że to jest fajna wypłata. Kobieta, po paru zdaniach widać, że raczej bez wysokich kwalifikacji, mówiła: piątka. Jakiś typ: dycha. Gersdorf i inni odklejeni nie tyle od pozawarszawskiej, co nieswojej rzeczywistości: za dychę trudno przeżyć.

Za dwa z hakiem do ręki, byle regularnie, byłem gotów cmoknąć w łokieć. Być może powinienem napisać na ten temat coś ściśle autobiograficznego wzorem moich rówieśników piłkarzy. Moje CV było puste jak niebo nad Syberią, ponieważ najpierw postanowiłem żyć, a dopiero w następnej kolejności zarabiać. To zapowiada dużą przygodę. Po tym, gdy musiałem zrezygnować z pracy w turystyce, nie mogłem nic zaoferować wielkiemu stworowi. Biznes – to było ciekawe wyłącznie do chwili wysnucia pociągającej wizji. Jakieś fuchy redakcyjne – do tego trzeba znać płynnie język polski i szanować jego święte reguły, a dla kogoś wychowanego w żywiole wiejskiego języka, w fascynacji jego plastycznością, to jakiś kosmos. Masowa produkcja tekstów – nigdy w życiu, bo to niszczy pisarską wrażliwość. Umiejętność bujania się z własnym wizerunkiem od jednego typa do drugiego, by „ustawić się” – zerowa. Zawód wyuczony – dawno zapomniany. Informacje, o tym, że piszę – a więc obserwuję – musiały budzić niesmak. Tylko w Poczcie Polskiej na to nie zważali i mogłem zacząć karierę listonosza od zaraz, ale problem był ściśle techniczny, gdyż jeżdżę rosyjską Ładą Nivą i jest toto nieporęczne w krajobrazie półgórskim. Pół pensji przewaliłbym na samą benzynę, bo, o ile pamiętam, to nie zwracali pełnej kwoty. To pali jedenaście litrów.

Pozwalam sobie na takie ryzykowne wyznanie, bo po pierwsze wiem, że jest nas więcej w świecie, w którym postępuje specjalizacja coraz bardziej dookreślonych zadań społecznych. Masz się uczyć i specjalizować, bez końca. Masz zdawać egzaminy i awansować, pogłębiać rów swojej specjalności. Ma być coraz głębiej i coraz węziej. W zasadzie już nikt nie próbuje ogarniać całości, bo powszechnie wiadomo, że tego od dawna nie da się zrobić. Potwierdza to w swoich książkach Harari, który z racji rozległej wiedzy mógłby przecież pretendować do takiej funkcji. Dlatego do wykluczonych trzeba zaliczyć dziś wszystkich czytających, wszystkich doceniających wagę literatury, bez względu na rodzaj przygód na rynku pracy, bo dziś tylko ona, sztuka, daje możliwość szerszego wglądu, krytycznego spojrzenia jeśli nie na całość, to przynajmniej na większą partię rzeczywistości. Po drugie, to nie nowość. Tożsamość człowieka pod opresją społeczeństwa, upadek, mamona – były wielokrotnie przedmiotem literackiej refleksji. Orwell zaczął karierę nie od „Roku 1984”, ale od „Na dnie w Paryżu i w Londynie”. Wydał ją pod pseudonimem, bo chciał oszczędzić przykrości rodzinie – wszak opowiada w niej o wykluczeniu, o bezrobotnych, o ofiarach zapaści gospodarczej. To nigdy nie były sexy tematy. Znamienne jest, że doświadczenia z młodości na rynku pracy doprowadziły go do refleksji na temat społeczeństwa, którą zawarł w swoich najbardziej znanych dziełach. Być może jest tak, że człowiek, który powącha mrowisko od spodu, widzi coś, czego nie można dostrzec z góry w pełnym słońcu. Podobnie Franz Kafka, ze swoim unikalnym wrodzonym darem obserwacji, poznał system jako prawnik, najpierw pracownik w przedsiębiorstwie własnego apodyktycznego ojca, a potem w towarzystwie ubezpieczeniowym. Kto wie, może gdyby nie męki związane z wykonywaniem swojego zawodu, o czym wielokrotnie wspomina w „Dziennikach”, jego wyobraźnia pozbawiona byłaby tworzywa? Życie i twórczość Kafki zostały zbadane lepiej niż ludzkie DNA, ale jego stosunek do prawa i własnej profesji pozostaje na marginesie tych wywodów. Pewne jest jedno: wciśnięty życiową koniecznością, musem zarabiania na chleb, w potężną społeczną machinę nawleczoną na rusztowanie prawa, zderzył uniwersum swojej wyobraźni stwarzającej światy z innym porządkiem wyobrażonym, jeszcze skuteczniej działającym na rzeczywistość – ze światem powinności, z prawem. Po trzecie, ten temat będzie powracał tak długo, jak będzie istniał świat i literatura, bo nic nie zapowiada, że świat dalekiej przyszłości będzie pozbawiony wykluczonych.

Ale z jakich powodów wykluczonych? Są wykluczenia oczywiste: ktoś się potknął, pochodzi z nieciekawych środowisk, jego kompetencje nie pasują do wyzwań współczesności. Są i mniej wyraźne: na przykład brak wiary w pieniądz. Ktoś, kto go lubi, jest w lepszym położeniu. Ktoś, kto potrzebuje innych bodźców, szuka sensów, ktoś, kogo wyobraźnia bankrutuje przy pojęciu pieniądza, już ociera się o wykluczenie. Na mnie to nigdy nie działało. Ta umowa, wedle której tyle i tyle znaczy tyle i tyle, zajeżdżała ordynarną tautologią. Nigdy nie mogłem zyskać za pieniądze tego, czego najbardziej pragnąłem. Nawet podróży, jakiej chcę, nie da się kupić. Byłbym w stanie wejść na tę moją skałę pod domem w Zielone Świątki i sfajczyć kopczyk banknotów. Oczywiście nigdy bym tego nie zrobił, ale tylko dlatego, że jest to nieracjonalne. Nie budziłoby to we mnie jednak żadnych doznań. Oto dowód.

Kiedyś ostro się z kimś pokłóciłem. Poszło właśnie o forsę. W pewnym momencie zacząłem drzeć setki – ku totalnemu przerażeniu i zdumieniu tego kogoś; no ale przecież o to chodziło. Czyn finezyjny jak budowa cepa zadziałał i lina była już po mojej stronie. Niestety wypłata za jakieś zlecenie przedłużała się, pismo wiszące mi kasę zbankrutowało, i wartość podartej setki znacznie wzrosła. Według Zarządzenia nr 31/2013 Prezesa Narodowego Banku Polskiego z 17 grudnia 2013 r. w sprawie szczegółowych zasad i trybu wymiany znaków pieniężnych, które wskutek zużycia lub uszkodzenia przestają być prawnym środkiem płatniczym na obszarze Rzeczpospolitej Polskiej, banki wymieniają zniszczone banknoty pod warunkiem, że są przerwane na nie więcej niż dziewięć części. Policzyłem podarte fragmenty. Jeden banknot podarłem na osiem części, więc wybrałem się do regionalnego oddziału Narodowego Banku Polskiego.

Regionalne oddziały Narodowego Banku Polskiego wyglądają jak banki w tych wszystkich krajach, w których częściej tytułem zapłaty podejmuje się kozę niż gotówkę. Słowem, wyglądało to tak, jakby stało po to, żeby stać. Stróż tkwił w drzwiach jak odźwierny i nie wiem, czy czasem nie przywołuję tu tego skojarzenia właśnie dlatego, że otworzył mi drzwi. Wnętrze było wysokie i przestronne jak bazylika. Stukot butów o posadzkę piął się ku nieosiągalnemu sufitowi galicyjskiego gmachu. Powinienem w zasadzie jeszcze tylko, dla dociągnięcia gotowej sceny, założyć gustowny kapelusz i wyciągnąć z płaszcza spluwę. Chodziło jednak tylko o tę setkę. W regionalnych oddziałach Narodowego Banku Polskiego pracownicy zachowują się tak, jak w tych wspomnianych krajach. Było dużo gadane, tłumaczone, siedziane. Kasjer obok jadł suchą kanapkę. Oczywiście informację, że pieniążka podarło mi dziecko, pracownik przyjął ze zrozumieniem. Wymieniliśmy kilka uwag na temat zasadności pewnych postanowień w ww. rozporządzeniu, podpisałem kwit i uradowany schowałem nówka pieniążka do portfela, aż z tej radości zachciało mi się do toalety – i tu z pomocą nie przyszedł nawet odźwierny, który z niedzisiejszą c.k. usłużnością poinformował mnie z pełną powagą, że kibel znajduje się w fazie remontu i zaprasza w nowym roku.

Na początku pandemii krążyły tezy, że ona zmieni wszystko, a pieniądze już nie będą tak ważne. Że poprzez koronawirusa coś, być może po prostu zwykły przypadek, chce nam coś ważnego przekazać, nawrócić, a być może nawet ocalić. Obawiam się, że zgodnie z aktualnym stanem wiedzy o świecie, a przede wszystkim o naturze przypadku, jest to niezwykle mało prawdopodobne, ale przyznam, że wizja, literacko i teologicznie, jest super pociągająca: wyobraźmy sobie, że tak powraca Mesjasz. Właśnie tak, wcielony w pleomorficznego wirusa, w jednoniciowe RNA osłonięte słoneczną koroną wypustek, we własną niewybaczalną pomyłkę – w niszczycielski produkt uboczny życia. I tak jak raz zainterweniował, ponieważ nie mógł znieść w swoim dziele cierpienia dzieci, i przyjął do końca ich niewinność, by za nie móc przebaczyć, tak teraz wróci niepoliczalny i mutujący, by wprawić w osłupienie tych, którzy wyczekiwali cieśli z siekierką; by ocucić głupiejącą ludzkość, i znów, dla odkupienia jej win i zbawienia przyrody, ostatecznie pozwolić się zabić.

No więc ta nerwowość. Ten łopot w powietrzu… Niby już wszystko pod kontrolą, rozciągnięto nad nami tarcze, a przecież, jak tsunami, dopiero może uderzyć. Jeśli nie przy okazji pandemii, to ze stu innych powodów. Wielu wieszczyło po ustaniu pandemii nowy wspaniały świat, w którym wszyscy będą się kochać i uprawiać warzywa. Ja spodziewałem się fali hejtu, gdyby bezrobocie postępowało, bo lęk, o którym piszę, jest jak randap, który wypala człowieka od środka. To jest cham. To jest przyśpieszacz myśli. To jest fabryka natręctw. To jest nauczyciel drapieżności. To jest wieczne go, tylko nie wiadomo za czym. Niby niewiele robisz, dręczysz się swoimi myślami, kombinujesz nabyć jakiś skill, by przymilić się gospodarce, a czujesz, jakbyś ciągle za czymś gonił. To trudno wytrzymać nawet tym, dla których poświęcanie całego życia na walkę o byt wydaje się obrazą rozumu. Najpierw, rzecz jasna, od sfrustrowanych zbierają po głowie najbliżsi, potem obiekty nienawistnych projekcji, a dopiero na końcu, słabym rykoszetem, ten wielki stwór, system.

Z racji wykonywanego przeze mnie zawodu, tego, którym parał się Kafka, od niedawna poznaję stwora od środka. Z ciekawością, z jaką dzieci przyglądają się roślinom. Rozespanej, rozlanej na biurku prokurator, która zza kolumn tomów z historiami, od jakich jeży się włos na głowie, pyta mnie: „To jak..? To co robimy z tym… no… z tym, co tam pan ma…? O co tam w ogóle chodzi…? Puścić go?”. I wiem, że w tym przypadku, tego dnia, w powietrzu tego dusznego pokoju, mogę powiedzieć cokolwiek, i ona to wykona. Przyglądam się sędziom zasadniczym, pomylonym i śmieszkom. Posłom tępym jak kawałek cegły. Stwór jest wrażliwy i słabiutki. Technicznie można go kształtować jakkolwiek, zależy to jedynie od woli politycznej. Reszta jest sztuką legislacji ufundowaną na języku – można tu wszystko. Chcesz systemu, który skutecznie zagwarantuje równowagę środowiska? Proszę bardzo. To nie system, stwór jest winny, bo jemu winy nie można przypisać.

Wcześniej, przed powrotem do zawodu, znałem stwora tylko powierzchownie. Był tak skorumpowany, że za dzieciaka nie mogłem zrozumieć, co w tym złego. Pochodzę ze świata, który siecią wzajemnych długów i zobowiązań dorównuje skali berberyjskiej. Kiedy często jeździłem do Maroka, w książce badacza Lawrance Rosena „The anthropology of justice” przeczytałem o tradycyjnym berberyjskim sędzim (kadi), który w trakcie procesu wypytywał niezwykle skrupulatnie strony, kim są, kogo znają, itd., by precyzyjnie zlokalizować ich miejsce w społecznej sieci, bo od tego w dużej mierze zależał wynik sprawy. Pamiętam dobrze podobne sytuacje w polskiej rzeczywistości. W tym nie było nigdy żadnego skrępowania, szeptu, nic, po prostu ktoś otwarcie pytał: kto za tobą stoi?

Jaka może więc być, proszę państwa, motywacja do uczestnictwa w czymś, co wypłaca położnej dwa tysiące z hakiem, a obrotnemu, ale mało inteligentnemu macherowi pasącemu tyłek korporacji produkującej zbędny ludzkości szit, siedemnaście? Przeczytałem tylko fragment książki Davida Graebera „Praca bez sensu”, i odpuściłem lekturę, bo uznałem, że znam to wszystko z życia. Jaka może być motywacja do relacji z czymś, co musi jechać, żeby żyć? Wystarczy, by stanęło na miesiąc i zdycha. Może jednak jest jakaś motywacja: jest tylko jeden stwór. On zajmuje całą rzeczywistość. Nie da się być poza nim. Można tkwić na jego peryferiach, na krańcu ogona i bujać się, niesamowita przygoda. Ale on bardzo pierdzi i wydala, bezustannie.

Pomimo tak kuszącej perspektywy umysł i ciało mówiły wtedy „nie”. Franz Kafka, za pośrednictwem swojego „Dziennika”, szepnął jednak coś innego. „Dzienniki” to nie jest jego najwybitniejsze dzieło. Przełożył je Jan Werter, podobno do dziś do końca nie wiadomo, kto krył się za tym pseudonimem, ale znawcy Kafki i języka niemieckiego twierdzą, że tłumaczenie jest złej jakości. Biorąc pod uwagę to, że kazał spalić wszystkie swoje powieści, zapewne byłby niepocieszony, że ktoś czyta jego prywatne zapiski, użalanie się nad sobą i kryzysami twórczymi – bo Kafka cierpiał, miał słabe zdrowie, chorował na żołądek, nie sypiał po nocach. Pisał: „Siedzę w biurze przy dyktowaniu większego pisma urzędowego do jednej z komend okręgowych. […] Na koniec wypowiadam wszystko, grzęznę jednak nadal w przeraźliwym lęku, że wszystko we mnie dojrzało do pracy twórczej i że taka właśnie praca stałaby się dla mnie niebiańskim wyzwoleniem i prawdziwym powrotem do życia, podczas gdy tu, w biurze, muszę dla jakiejś nędznej pisaniny biurowej pozbawić kawałka własnego mięsa ciało, zdolne do takiego szczęścia”. Dalej: „Męka, jaką mi sprawia fabryka. Czemuż dopuściłem się tego, gdy zobowiązywano mnie, bym w przyszłości pracował tam po południu. Obecnie nikt nie zmusza mnie do tego przemocą, niemniej działają tutaj: ojciec wyrzutami, Karol milczeniem i własne me poczucie winy […]. Stwierdzam, że brak mi możliwości po temu, by zgłębić wszystkie szczegóły funkcjonowania fabryki”.

Dopiero z tego tekstu wyłania się Kafka żywy, chłopak, jakiego zobaczyłem na pocztówce w jego muzeum w Pradze: półnagi, nad basenem, ludzki, którego wielkość była dla współczesnych niewykrywalna. Chodzę z nim do dusznego biura, gdzie obsługuje robotników w zakresie ubezpieczeń. Wiem, że wraca w upalne praskie lato do swojej klitki i pada ze zmęczenia. Zachowuje jednak pokorę, bo wie, że tylko ona pozwoli mu zatrzymać siły na twórczość; zrobić w życiu coś, co przydaje mu najwyższego sensu. Obserwuje ludzi: „u dr. K w sprawie fabryki. Lekka, czysto teoretyczna wrogość, jaka przy ustaleniu postanowień umowy musi powstać między osobami prawnymi zawierającymi kontrakt. […] Wrogość ta musi powstać tym bardziej między parą ludzi, nie nawykłych skądinąd do zgłębiania myślą swego wzajemnego stosunku, i przez to właśnie potykających się o każdą drobnostkę”. Tak, jego dziennik jest pisany jakby szeptem. Mówi: nie uciekaj, nie uciekaj jak moi bohaterowie. Nigdy. Nie kop się z tym. Weź to sposobem, inteligencją, opowieścią. Wejdziesz do środka i zobaczysz więcej. Zupełnie jak wtedy, gdy jesteś na dnie. Czasem myli się umysł i ciało, a ten śliski złachmaniony gad ma czasem rację. System prawa jest bowiem logiczny. To nie w nim problem.

Andrzej Muszyński(ur. 1984) – pisarz, autor kilku książek. Ostatnio wydał w Wydawnictwie Literackim prozę pt. „Bez”, opowiadającą o losie bezpłodnej pary. Mieszka w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Ostatnio pisze na facebookowym profilu Dom ojców.

komentarzy