W sieci Żabki – rozmowa z Agnieszką Nowak i Anną Mendrok ze Stowarzyszenia Ajentów i Franczyzobiorców

Z Agnieszką Nowak i Anną Mendrok rozmawia ·

W sieci Żabki – rozmowa z Agnieszką Nowak i Anną Mendrok ze Stowarzyszenia Ajentów i Franczyzobiorców

Z Agnieszką Nowak i Anną Mendrok rozmawia ·
Avatar

członek partii Razem i Spółdzielni Ogniwo. Publikował artykuły m.in. w „Borussii” i „Barbarzyńcy”.

 

Co was zmotywowało do przystąpienia do franczyzy w sieci Żabka?

Agnieszka Nowak: Bycie u siebie – myślę, że to kusi. Jako kobieta często czułam się niedoceniana w swojej pracy. Mężczyźni byli faworyzowani. Kiedy okazało się, że mogę być na swoim, nie chodziło mi o to, że będę wielką panią kierowniczką. Raczej o to, że w końcu nie doświadczę tych nieprzyjemnych historii, które miałam już za sobą.

Anna Mendrok: Odkąd ukończyłam osiemnasty rok życia, w zasadzie cały czas pracowałam na półtora etatu. Stwierdziłam, że muszę wykorzystać to, że nie mam jeszcze rodziny i dzieci, i czegoś się dorobić.

Agnieszka: Sieć mocno podkreślała, że możemy na tym zarobić. Oczywiście nikt nie mówił, że to będą miliony, ale że będziemy w stanie normalnie żyć i funkcjonować – jeśli się przyłożymy i będziemy chętne do pracy. Jestem osobą bardzo pracowitą, więc dla mnie nie było to żadnym wyzwaniem. Cieszyłam, się że będę mogła też w jakiś sposób sprawdzić siebie. Kierownictwo to było coś nowego, a w handlu pracowałam już dziesięć lat.

Anna: Mocno wierzyłam, że będzie mnie stać na to, aby opłacić podstawowe rachunki, jechać na wakacje choć raz w roku, i żeby jeszcze zaocznie studiować.

Agnieszka: Wejście we franczyzę to był niewielki wkład finansowy. W moim przypadku to było ok. 3–4 tysięcy.

Jak wygląda akcja informacyjna i szkoleniowa do momentu, w którym podpisujecie umowę?

Anna: Najpierw szukałam informacji na forach internetowych. Były komentarze negatywne i pozytywne. Na spotkaniu z menedżerem zapytałam, skąd się biorą opinie negatywne. Powiedział, że ci, którzy je piszą, to banda nieudaczników. Potem było dwutygodniowe szkolenie. Przeszkolono nas z programów informatycznych. Kurs kończył się egzaminem.

Agnieszka: Ja natomiast pracowałam jako sprzedawczyni w moim późniejszym sklepie. Miałam więc przygotowanie. Moje szkolenie również trwało dwa tygodnie. Informacje dotyczące funkcjonowania sieci były znikome i bardzo ogólnikowe. Na zasadzie: dostaniesz sklep, niski wkład własny, będziesz pracować, a reszty dowiesz się później. Szkolenie dotyczyło spraw technicznych – uczyliśmy się systemów informatycznych i tego, jak ma wyglądać system zamówień. Przede wszystkim nie było możliwości zapoznania się z umową. Chciałam ją wcześniej skonsultować z prawnikiem i księgową, ale nie było takiej możliwości. Po trzecim pytaniu o umowę pani szkoleniowiec zdenerwowała się i powiedziała, że jeśli jeszcze raz zapytam, to mnie wyrzucą.

Jak wyglądał moment podpisania umowy?

Agnieszka: Podpisywałam ją w jednym z oddziałów firmy, w Tychach. Tam dopiero zobaczyłam dokument, który miał ponad trzydzieści stron. Chciałam ją przeczytać. Pani powiedziała, że chyba jestem niepoważna i że ona nie będzie siedzieć i czekać, bo za mną jest już pięciu kolejnych. Zignorowałam to i po prostu czytałam. Po pięciu minutach powiedziała donośnym głosem: „Ma pani jeszcze cztery minuty. Naprawdę pani nam nie robi łaski, że tu jest”. Obok stał partner ds. sprzedaży, czyli osoba, która łączy franczyzodawcę z franczyzobiorcą. On próbował załagodzić sytuację, mówiąc: „Proszę cię, podpisz. Później wszystko wytłumaczę”. Zwróciłam uwagę tylko na okres wypowiedzenia, bo to mnie wtedy najbardziej interesowało.

Anna: U mnie było podobnie. „Za pięć minut przychodzę. Fajnie, jakbyś to zdążyła podpisać, a poza tym musisz już jechać na sklep”. Stwierdziłam, że OK i podpisałam. Chciałam kopię do wglądu, żeby w aucie poczytać. Ale dowiedziałam się, że musi to jeszcze podpisać dyrektor z centrali i ostatecznie swój egzemplarz otrzymałam dużo później.

Przed podpisaniem umowy trzeba założyć działalność?

Agnieszka: To jest warunek konieczny – musi być założona jednoosobowa działalność gospodarcza zarejestrowana w Polsce. Musi być jeszcze poręczyciel weksla, ponieważ zabezpieczeniem Żabki jest weksel in blanco na poczet ewentualnych długów wobec sieci.

Jak wygląda sam początek działalności?

Anna: Klucze odebrałam 20 grudnia, kiedy w sklepie byli jeszcze budowlańcy. Na drugi dzień przyjechał towar. Kolejne dni spędziłam w sklepie. W wigilię wyszłam o osiemnastej, zdążyłam się szybko wykąpać i na wieczerzę przyjęła mnie babcia. W pierwszy dzień świąt zebrałam całą rodzinę i pojechaliśmy układać towar. Drugi dzień świąt był taki sam. Dzień po świętach miałam otwarcie sklepu.

Agnieszka: Otrzymujemy w pełni wyposażony i zatowarowany sklep. Żabka sama znajduje lokalizację, wynajmuje lokal od właściciela, a my jesteśmy podnajemcą. Pokrywamy koszty tego lokalu proporcjonalnie do obrotu. W moim przypadku było to dokładnie 2% od obrotu sklepu. Nie wiedziałam, ile rzeczywiście Żabka płaciła właścicielowi, ale mogło być tak, że gdy miałam większy obrót, to ta kwota, którą płaciłam Żabce, była wyższa od czynszu ustalonego przez właściciela. Oni to nazywali „partycypowaniem w kosztach wynajmu lokalu”, ale w praktyce często my płaciliśmy 100%, a oni na tym zarabiali. Oprócz tego sieć pokrywała prąd, koszty ochrony, koszty dowozu i transportu oraz wszystko, co związane z informatyką. My płaciliśmy za obsługę terminala, prowizje za płatności kartą, internet, telefon, wodę, śmieci, opłatę franczyzową, opłatę licencyjną i całość kosztów związanych z działalnością gospodarczą: wypłaty dla pracowników, składki, księgowość. Do tego zobowiązania podatkowe, bo – co najważniejsze – kasa fiskalna była zarejestrowana na nas.

Jak wyglądają zasady związane z opłatami licencyjnymi i franczyzowymi?

Agnieszka: Umowy zmieniają się średnio co 3–4 miesiące, więc powiemy, jak było u nas. Opłata licencyjna wynosiła 2% całych obrotów sklepu. Była też opłata za wyposażenie – 3% od obrotu. W jednym miesiącu eksploatacja półek kosztowała nas więcej, w innym mniej. To, że opłata licencyjna mogła być wyższa, jest zrozumiałe. Ale eksploatacja półek… Pokrywaliśmy opłaty za dzierżawę terminala i prowizję za płatność kartą, chociaż te transakcje w całości szły na konto Żabki.

A jaką swobodę daje ta umowa tobie jako przedsiębiorcy?

Agnieszka: Wpływ miałam wyłącznie na to, kogo i na jakich warunkach zatrudniałam. Jeżeli chodzi o samo funkcjonowanie sklepu – pole manewru jest żadne. Mieliśmy też wpływ na to, u kogo będziemy zamawiać warzywa, owoce i pieczywo. Poza tym dostawałyśmy odgórne instrukcje, jak ma wyglądać sklep w środku, jak ma być ułożony towar i w jakiej ilości. Jak ma wyglądać sklep z zewnątrz, jakie mają wisieć plakaty. Na przykład nie mogliśmy mieć żadnych ulotek nie związanych z funkcjonowaniem sklepu. Byliśmy sprawdzani na podstawie tzw. weryfikacji. Robił to przedstawiciel sieci, tzw. partner ds. audytu. Kontrole były niezapowiedziane i kończyły się karą albo nagrodą.

Jak wygląda sposób zamówienia towaru?

Agnieszka: System zamówień zależy od obrotów sklepu, które podzielone są na wysoko-, średnio- i niskoobrotowe. Od tego zależy ilość zamówień w tygodniu. Sklep wysokoobrotowy może mieć dostawy nawet sześć razy w tygodniu. Poza tym każdy sklep był traktowany tak samo. To jest dużym minusem, bo co innego sprzedaje się przy miejskim przystanku, a co innego na dużym osiedlu. Naszą swobodą była wyłącznie kwestia kwoty zamówienia. Minimum, które narzucano na jedno zamówienie, to było 5 tysięcy netto.

Czy jako franczyzobiorca masz wybór, jakie towary zamówisz?

Agnieszka: Funkcjonuje mylne wyobrażenie, że my jako franczyzobiorcy czy przedsiębiorcy możemy samodzielnie robić zamówienia do Żabki. Teoretycznie za te 5 tysięcy bylibyśmy w stanie kupić i zamówić to, co jest nam potrzebne. Ale w momencie wspomnianej weryfikacji były jasne zapisy, że musimy mieć tzw. asortyment podstawowy. Powiedzmy, że w sklepie mamy trzy tysiące produktów, z czego tysiąc to asortyment podstawowy. On musi być w ilości co najmniej trzy sztuki i nieważne, czy się sprzedaje. Gdy przychodziła weryfikacja, to sprawdzali te towary wyrywkowo. Bardzo lubię ryby, ale nigdy nie zapomnę łososia, który był sprawdzany podczas każdej weryfikacji. Gdy kończyła się data ważności – zabierałam je do domu i jadłam. Na półce – pusto. Następnego dnia przychodzi weryfikatorka – a nie jest to zapowiadane – i mówi: „Nie ma łososia. Punkty na minus”. Mówię: „Wczoraj były. Przeterminowały się”. Ona: „Źle zamówiłaś towar”. Następnym razem znowu zamawiam trzy łososie. Ale akurat w dniu weryfikacji ktoś kupił jednego. Weryfikatorka: „Znowu pani brakuje łososia, ma pani tylko dwa”.

Jakie są zasady tej weryfikacji?

Agnieszka: Weryfikacja jest punktowana. Maksymalna liczba punktów to 100. Za każdy błąd punkty są odbierane. Ta weryfikacja jest złożona z kilku części, najważniejszy jest asortyment. Ale my nie mamy możliwości, żeby mieć na sklepie te tysiąc produktów po trzy sztuki każdego…

Co się działo z przeterminowanym towarem?

Agnieszka: Ich nie interesowało, czy ja to sprzedam, czy wyrzucę, czy ktoś mi to ukradnie, czy zjem. To jest moja odpowiedzialność. Te zasady pokazują, że w Żabce zupełnie nie ma swobody działalności. Jeżeli miałabym swój sklep i jakieś produkty by się nie sprzedały, to drugi raz nie zamówiłabym ich przecież. Bo po co mam sobie generować stratę?

To nie koniec różnic między „zwykłym sklepem” a Żabką.

Agnieszka: Zasadnicza różnica to system rozliczeniowy względem skarbu państwa. Zwykły przedsiębiorca rozlicza się na podstawie książki przychodów i rozchodów. W zwykłym sklepie rozliczenie podatkowe jest proste. Zamawiamy towar i mamy koszty. Z drugiej strony jest przychód, czyli sprzedaż fiskalna. Po odliczeniu kosztów, z tego, co nam fizycznie zostało, płacimy podatek dochodowy. W przypadku Żabki wygląda to tak, że sklep teoretycznie jest nasz. Kasa fiskalna zarejestrowana jest na nas i urząd skarbowy widzi to, co jest na kasie fiskalnej i to, co jest w księgach. Powiedzmy, że po zapłaceniu wszystkich kosztów według fiskusa zostaje nam 10 tysięcy. Ale tylko w teorii. W praktyce 100% utargu brutto w gotówce i w kartach wpłacamy do Żabki. Z pierwszym dniem nowego miesiąca dostajemy rozliczenie i przelew, średnio 10–12 tysięcy złotych. I z tych pieniędzy opłacamy ZUS i pracowników, i fizycznie w kieszeni zostają nam ok. 3 tysiące złotych. Ale Urząd Skarbowy widzi w księgach, że zostało nam 10 tysięcy i chce od nas podatek od tej kwoty. I to jest przekręt podatkowy na ogromną skalę. Bo jesteśmy rozliczani z tego, co zarejestrowała kasa fiskalna i z tego, ile zamówiliśmy towaru. Nikt nie patrzy, ile tych pieniędzy naprawdę wpłynęło do nas.

Anna: Przychód w postaci przelewu, o którym mowa, to nie jest przychód skarbowy w rozumieniu pojęcia przychodu. To jest wynagrodzenie, które sieć przelewa do sklepu po rozliczeniu poprzedniego miesiąca.

Agnieszka: Na to nakłada się jeszcze jedna kwestia. Kierując się naszym przykładem – zostało nam 10 tysięcy według kasy fiskalnej i z tego urząd nas rozlicza. Ale w praktyce Żabka wystawia jeszcze korekty faktur na towar promocyjny. Sprzedajemy go poniżej ceny zakupu i żeby to teoretycznie wyrównać, wystawia się fakturę-korektę. Fiskus widzi 10 tysięcy zarobku na kasie. Ale gdy przychodzi korekta na 5 tysięcy złotych, to ona obniża nasz zakup i podatek naliczony jest już od 15 tysięcy. Ta faktura to fikcyjny twór, który obniża nam koszt zakupów i generuje sztuczny przychód na kasie fiskalnej według zwykłego systemu podatkowego.

Jak to jest możliwe?

Anna: Są dwa systemy. Pierwszy to system wewnętrzny, który służy tylko do komunikacji między Żabką a sklepem. Jest połączony m.in. z kasą fiskalną. To cała platforma, która służy do wycen, nadzorów inwentaryzacyjnych, kontroli stanów magazynowych. Umożliwia rozliczanie wszystkich kosztów i przychodów. To system wewnętrznych rozliczeń i zobowiązań stron stosunku franczyzowego. Ale on nie ma nic wspólnego z podatkami i księgowaniem. Księgi i kasa fiskalna są natomiast zewnętrznym systemem rozliczeń – franczyzobiorca jest samodzielną jednostką gospodarczą i jako taka rozlicza się z urzędami skarbowymi. Natomiast o tym, ile sklep zarobił faktycznie, decyduje system wewnętrzny pomiędzy Żabką a sklepem.

Czy treść i kwoty tej faktury-korekty można jakoś zweryfikować?

Agnieszka: Nie można. Nie ma na niej wyszczególnionych pozycji, których dotyczy rabat, czyli ta korekta. Jest napisane tylko: „rabat zakupowy”. W skali miesiąca dostawaliśmy, powiedzmy, dwadzieścia faktur na różne produkty, w normalnej cenie i te promocyjne. Zawsze na jednym dokumencie. Faktura-korekta dotyczyła tylko produktów promocyjnych. Nie pamiętałyśmy, które to były, bo one nie były w żaden sposób zaznaczone.

Przepisy pozwalają na coś takiego?

Agnieszka: Nasze stowarzyszenie walczy właśnie o to, żeby ukazać i zlikwidować ten mechanizm. Gdy w rozmowie radiowej z dyrektorem Żabki zadałam takie pytanie, to odpowiedział mi, że do weryfikacji faktur służą aplikacje.

A są jakieś?

Anna: Jak można dokument księgowy sprawdzić w aplikacji? Przecież to niedorzeczne.

Agnieszka: Przecież zamykając działalność i idąc do urzędu skarbowego nie wyciągnę aplikacji i nie powiem: „Tu niech pan sobie policzy w aplikacji”. Prawo mówi jasno, jakie są zasady wystawiania faktur i korekt. I tak to powinno być wystawiane. Jeżeli idziemy do Lidla i jogurt jest przeceniony o połowę, to na paragonie mamy: jogurt 2 zł, rabat 50% – złotówka do zapłaty.

Anna: W ustawie o VAT jest zapisane, jak powinna wyglądać faktura korygująca. Ile było przed, ile po, co korygujemy – sztukę czy cenę, albo czy dajemy rabat. Natomiast faktura korygująca wystawiona przez firmę Żabka Polska nie stosuje się do ogólnych zasad zapisanych w ustawie, ponieważ brakuje: ilości korygowanych produktów, kwoty oraz wartości przed i po. Nie można w żaden sposób sprawdzić poprawności tej faktury, ponieważ pozycja na fakturze nazywa się „rabatem zakupowym” i brak dla niej jakichkolwiek szczegółów. Firma Żabka Polska powołuje się na artykuł w ustawie, który stanowi wyjątek, czyli tzw. fakturę korygującą. Faktura korygująca może być stosowana jedynie wtedy, gdy rabatujemy lub korygujemy wszystkie pozycje z faktury. W tym przypadku do faktury korygującej załączone było kilkanaście faktur, a rabaty dotyczyły tylko kilku wybranych pozycji. W naszej ocenie jest to jawne łamanie ustawy o VAT. Przedstawię to na przykładzie: kupujemy 10 kg bananów, 10 kg jabłek i 10 kg cytryn. Dostajemy rabat na wszystkie produkty 10%. W tym przypadku możemy zastosować fakturę korygującą, która będzie zawierała informację, że całość towaru z faktury jest objęta rabatem. Natomiast jeżeli rabat będzie dotyczył tylko bananów, to w tym przypadku musimy zastosować ogólne zasady dotyczące faktury korygującej, czyli wyszczególnić produkty objęte rabatem, ilości oraz kwoty przed i po rabacie.

Agnieszka: To nie jest wykorzystywanie przepisów. To jest jawne złamanie ustawy o podatku VAT. Jest to też jedna z tych kwestii, które, mam nadzieję, jako stowarzyszenie po prostu doprowadzimy do końca.

Anna: W tej sprawie były kontrole poselskie w dwóch urzędach skarbowych w Bielsku-Białej. Słano też pisma do Krajowej Informacji Skarbowej. Wszystkie te organy odpowiadają, że nie mogą udzielić odpowiedzi na pytanie, czy faktura-korekta jest zgodna z przepisami, bo nie jesteśmy stroną, która jest zainteresowana. Nie ma to wpływu na nasze bezpośrednie zobowiązania podatkowe. Czyli twierdzi się, że osoby prowadzące sklepy Żabka mają to księgować i nie są stroną uprawnioną do zadawania takiego pytania. To Żabka Polska powinna wystąpić z wnioskiem do odpowiednich organów z zapytaniem, czy tę fakturę wystawiają prawidłowo. Ale Żabka tego nie zrobi, bo nie ma w tym żadnego interesu.

Agnieszka: Żabka posiada wewnętrzny system, jak każdy większa firma. Zapanowanie nad ogromem wszystkich formalności jest bardzo trudne. Osoba, która wchodzi do sieci, potrzebuje kilku miesięcy, żeby wszystko ogarnąć technicznie. Ta nietransparentność prowadzi też do tego, że nie można sobie nawet mniej więcej wyliczyć przewidywanego wynagrodzenia. Druga sprawa: z racji tego, że dużo czasu spędzamy jako pracownicy – na kasie, przy towarze – są rzeczy, które leżą odłogiem, chociażby faktury. Po każdej dostawie Żabka wystawia faktury, które trzeba dokładnie sprawdzić, ale często brakuje czasu, żeby je zweryfikować.

Czy ten niejasny system sprawiał jeszcze jakieś problemy?

Agnieszka: Kolejną kwestią są rozliczenia i inwentaryzacje. W Żabce istnieje system comiesięcznego pobierania pieniędzy na tzw. wpłatę ubytków towarowych. Czyli zabezpieczenie na poczet inwentaryzacji. Jest to na początku 1% obrotów sklepu. Te pieniądze teoretycznie powinny być odkładane na jakimś subkoncie, tak, aby było sprawiedliwie. Przychodzi moment inwentaryzacji i możemy sprawdzić, że przez rok pobierano, powiedzmy, 1000 zł miesięcznie, czyli na koniec roku powinniśmy mieć 12 tysięcy nadpłaconych pieniędzy.

Wtedy sprawdzamy stan magazynowy i wobec ewentualnych ubytków rozliczamy tę kwotę.

Agnieszka: Bardzo często okazuje się, że podczas inwentaryzacji dzieją się rzeczy niezrozumiałe z perspektywy osoby, która długo prowadziła sklep. Jeżeli przez rok zostało pobrane np. 12 tysięcy złotych, a inwentaryzacja wychodzi na minus 30 tysięcy, to łącznie ubytek jest wart 42 tysiące. To jest pół sklepu – ktoś by to musiał wynieść, ukraść albo przeterminować. Nikt nigdy nie umiał powiedzieć, jak te inwentaryzacje są rozliczane. Wysyłany jest tylko link, w którym zapisane są pliki.

Czyli na podstawie czego jest robiona ta inwentaryzacja?

Agnieszka: Wysyłają nam druk z liczbą faktur. Twierdzą, że jest to zaległość, za którą nie zapłaciliśmy. Według nich ten towar został np. skradziony. My natomiast możemy tylko zweryfikować to, co mamy fizycznie na sklepie. Fizycznie nie ma możliwości, żeby te braki to były produkty przeterminowane, uszkodzone czy skradzione. Zauważyłybyśmy to w takiej skali.

Jak zatem wygląda rozliczenie pieniędzy pobranych na poczet inwentaryzacji?

Agnieszka: Pieniądze na poczet ubytków towarowych były pobierane z wynagrodzenia. Nie było żadnego subkonta, na które byśmy to wpłacały. Nie miałyśmy na to żadnego dokumentu. A to jest nasz koszt. Prowadzący sklep Żabka powinni to sobie wpisać w koszty i odliczyć od opodatkowania.

Anna: To są nasze pieniądze, które Żabka co miesiąc od nas brała. Nie ma na to żadnego dokumentu księgowego. W skali miesiąca przy 6000 sklepów to jest 12 milionów złotych…

Agnieszka: Nieopodatkowanych pieniędzy. Skoro oni od nas to pobierali, to powinni to opodatkować jako przychód. To jest miesięcznie 12 mln zł. W skali roku braknie zer… To nie jest jakaś mrzonka czy wymysł. Mamy dowody, że ta kwota została pobrana, ale na to nie ma żadnego oficjalnego dokumentu księgowego, żadnej faktury.

Anna: To jest możliwe tylko z jednego powodu. Sklepy wpłacają cały utarg do Żabki. I to centrala Żabki dysponuje pieniędzmi. Wszystkie rozliczenia za towar, rozliczenia wewnętrzne, muszą się odbywać z poziomu Żabki.

Wniosek nasuwa się taki, że wy pod względem decyzyjnym nie byłyście przedsiębiorczyniami, lecz raczej pracownicami.

Anna: Tak.

Agnieszka: Dokładnie.

Więc sąd powinien ustalić, że między Żabką a wami zachodził stosunek pracy. Tak się jednak nie dzieje.

Agnieszka: Są przesłanki, które mówią, że to nie jest prosty stosunek pracy.

Chociażby to, że z kolei my jako prowadzący sklep zatrudniamy pracowników. To jest wykorzystywanie sytuacji, bo nie ma przepisów, które by jasno ustalały zasady gry. Umowa franczyzowa to zwykła umowa nienazwana. Są sieci franczyzowe, które działają fair, ale są też tacy, którzy wykorzystują niedoskonałość obecnego prawa.

Co dla was oznaczał taki system rozliczeń?

Agnieszka: Nigdy nie wiedzieliśmy, jaki będzie nasz zarobek, bo nie dało się tego wyliczyć. Nawet oszacować, bo było tak dużo zmiennych. Przez to, że nie wiedzieliśmy, jak wysoka będzie wystawiona faktura-korekta, nie wiedzieliśmy też, jaki wyjdzie podatek. A podatki po prostu zaczęły nas zabijać. Jeżeli nie mamy fizycznie takich pieniędzy, to jak możemy je płacić? Ale okazało się, że możemy i musimy. Gdy tego nie robiliśmy, to urząd skarbowy wchodził na nasze konto. Gdy konta były pozajmowane, to zajmowali nasze wynagrodzenia przychodzące z Żabki.

Anna: W rezultacie często to, czy będziemy miały z czego żyć, zależało od wyniku weryfikacji.

Zasady weryfikacji są określone w umowie?

Agnieszka: W wielu punktach umowy jest tylko informacja, że „szczegółowe informacje reguluje osobna instrukcja”. Takich instrukcji, gdy odchodziłam z sieci, było około stu. Przy podpisaniu umowy żadna instrukcja nie była nam pokazywana. Nowe instrukcje pojawiały się na naszych pocztach z informacją, że wchodzą od jutra. Mogły się też zmieniać z dnia na dzień. Regulowały dosłownie wszystko. Od rzeczy błahych, że plakaty mają wisieć z lewej zamiast z prawej strony, po rzeczy ważne, a nawet takie, które w jakiś sposób zmieniały kształt umowy głównej.

I te zasady były jasne i dostępne?

Agnieszka: Co do weryfikacji, otrzymaliśmy bardzo szczegółową informację – czego dotyczy, w jaki sposób będzie realizowana, sprawdzana i punktowana. Ale tę weryfikację przeprowadzali ludzie. To też były osoby, które miały własną działalność gospodarczą i nie były zatrudnione w sieci. Szczerze powiedziawszy, te weryfikacje często były zupełnie nieobiektywne. Standardy były bardzo różnie interpretowane. Często końcowa ocena zależała od znajomości z osobą sprawdzającą lub od jej nastroju. Czasem od pogody, bo np. kwestia brudnej podłogi od tego zależy.

A jak wyglądały same warunki pracy?

Agnieszka: Sklepy często były otwierane w nieodpowiednich warunkach. Mam na myśli przepisy BHP i sanepidowskie. Miałam taką sytuację po remoncie sklepu, który robiła Żabka. Był tam piec do wypieku bułek, który nagrzewał się do temperatury ok. 300 stopni. Gdy się go otworzyło, to od gorącej klapy do lady było 30 centymetrów. Pracownik, który miał wyciągnąć gorące bułki w rękawicach, fizycznie nie był tego w stanie zrobić, bo albo oparzyłby się, albo musiałby tam stać bokiem. Zgłaszałam to, prosząc ich, żeby to poprawili, ale usłyszałam, że w planach wszystko się zgadza. Podczas odbioru sanepidu powiedziałam, że nie odpowiem za to, że ktoś poparzy sobie ręce. Powiedziano mi wprost: „Ale to jest Żabka”. Odpowiedziałam, że ja za to odpowiedzialności nie wezmę i jeżeli nic z tym teraz nie zrobią, to pójdę z tym dalej. Więc sanepid wystawił na mnie mandat. Bo to ja jestem właścicielką sklepu, prawda?

Poszłaś z tym mandatem do centrali?

Agnieszka: Przyjechali i dorobili 15 cm. Załatwili, że jednak mandatu nie było. Było mnóstwo takich sytuacji.

Jakie są obowiązkowe godziny otwarcia sklepu?

Anna: Sklep musi być otwarty od godziny 6 do 23. Nikogo nie interesuje, co się w międzyczasie dzieje. Sklep ma być po prostu otwarty. Jeżeli nie – kara: 1000 złotych za dzień.

Nie było problemu z utrzymaniem tych godzin?

Agnieszka: Są sytuacje losowe, takie typowo życiowe, np. pracownikowi nagle zachorowało dziecko, więc nie otworzyliśmy sklepu od 6 rano. Podczas weryfikacji byliśmy sprawdzani z godziny otwarcia sklepu. A dokładnie z logowania się na kasie, bo to działa tak, że wchodzimy rano, rozbrajamy alarm, logujemy na kasie. Zdarzyło się mnie samej, że po prostu zapomniałam się zalogować, bo robiłam coś innego, w sklepie nie było ruchu. Piętnaście po szóstej wchodzi klient, patrzę: „Kasa niezalogowana”. Mieliśmy pięć minut dopuszczalnego spóźnienia na zalogowanie się na kasie, a jeżeli było to więcej niż dwa, trzy razy, to też była kara.

Wynosiła 1000 zł?

Agnieszka: Nie, za takie sytuacje 100 zł. Gdyby się okazało, że sklep został otwarty np. od 14:00 – bo coś się wydarzyło – to kara wyniosłaby 1000 zł. Oni wtedy uznawali, że sklep był zamknięty.

Jak wyglądał realnie wasz dzień pracy?

Anna: Mocno zaangażowałam moją rodzinę – ciocia pracowała razem ze mną. Pracowałyśmy od poniedziałku do niedzieli. Jedna miała pierwszą zmianę, druga drugą zmianę, natomiast sklep był otwarty siedem dni w tygodniu. Gdy już weszła ustawa o niedzieli niehandlowej, to sporadycznie zdarzyło się, że w niedziele było zamknięte. Natomiast szybko rozeszły się informacje, że jeśli w niedziele będzie zamknięte, to w poniedziałek rano będzie szczegółowa weryfikacja.

Agnieszka: Tuż przed wejściem tej ustawy byłam bardzo szczęśliwa, że będę mogła mieć jeden dzień w tygodniu wolny. To było jak gwiazdka z nieba. Pamiętam wypowiedzi polityków z partii rządzącej, że w ustawę zostanie włączona franczyza. Była u mnie w sklepie koleżanka i razem się cieszyłyśmy. Przyjechał partner i mówi: „Z czego się tak cieszycie? I tak będziecie otwarci”. Dwa dni później wieszali plakaty z napisem „Placówka pocztowa”. Po kilku dniach dostaliśmy do podpisu papier, na którym było napisane: „Oświadczam, że prowadzę działalność gospodarczą we własnym imieniu i na własny rachunek”. Co się później okazało? Ustawa została przyjęta w takim kształcie, że jednak franczyza nie podlega tej ustawie, a wyjątkiem są placówki pocztowe lub osoby, które prowadzą działalność gospodarczą na własny rachunek i we własnym imieniu. Dokładnie tak, jak napisano na tym druku. I tak Żabki stały się placówkami pocztowymi oraz zaczęły w nich pracować osoby, które prowadzą własną działalność.

Czy to znaczy, że musiałyście pracować w niedzielę?

Agnieszka: Powiedziano nam, że mamy wybór, bo nigdzie nie było przepisu, że musimy w tę niedzielę pracować. Ale cały wybór polegał na tym, że jeżeli w niedzielę nie przyszliśmy, to w poniedziałek przychodziła weryfikacja i były z tego powodu kary. Gdy ludzie zaczęli się trochę buntować, to załatwili to inaczej. Kary były nadal, ale później przy rozliczeniu całościowym pewne składowe naszego przychodu były zależne od tego, ile dni w miesiącu sklep był otwarty.

Ile realnie czasu spędzałyście w sklepie?

Agnieszka: Ja w ogóle otwierałam sklep sama, nie mając żadnej pomocy. Przez pierwsze dwa tygodnie pracowałam codziennie przez 19–20 godzin. Po zamknięciu sklepu zamykałam się w biurze i ogarniałam dokumenty, które wtedy były dla mnie abstrakcją. W domu brałam tylko prysznic, spałam dwie godziny i z powrotem do pracy. Później spędzałam w pracy już mniej czasu, po 16–17 godzin. Gdy zatrudniłam drugiego pracownika, jeszcze mniej. Ale codziennie w pracy spędzałam minimum osiem godzin. Czasami czułam się odarta z godności jako człowiek i jako kobieta – naprawdę byłam momentami tak przemęczona, że czułam, iż źle wyglądam. Nie miałam czasu, żeby iść do fryzjera, żeby o siebie zadbać, odpocząć po prostu. Tu nie chodzi o to, że marzyłam o tym, aby jeździć na kawę do Berlina i na zakupy do Paryża. Mówię o normalnym ludzkim życiu.

Anna: Co z tego, że jesteś na zmianie te 8 godzin, skoro mimo wszystko człowiek nie wychodzi o 14:00, lecz o 20:00?

Czy zdarzają się takie sytuacje, że ktoś jest tylko kierownikiem sklepu i robi tylko zamówienia?

Agnieszka: To osoby, które są na początku. Wydaje im się, że ogarną to zatrudniając dodatkowego pracownika, bo jeszcze je na to stać. Ale to się weryfikuje w trzy do pięciu miesięcy. Nagle się okazuje, że nie ma pieniędzy i trzeba kogoś zwolnić. Widziałam filmik zachęcający do przystąpienia do franczyzy. Występuje w nim pani, która jest tak pięknie ubrana, że czuję jak pachnie przez telewizor. Przechadzając się po sklepie w zielonej koszulce mówi, że jest swoim szefem, że ma elastyczny czas pracy i że ma czas na spełnianie swoich pasji – dużo czyta i podróżuje. Gdyby nie fakt, że bardzo lubię mój telewizor, to chyba bym go wyrzuciła przez okno…

Czyli większość czasu spędzałyście w pracy?

Agnieszka: Oczywiście nie powiem, że nigdy nie miałam wolnego, ale to naprawdę były sporadyczne sytuacje. I obwarowane stresem o to, żeby miał kto wpłacić pieniądze, żeby miał kto zrobić zamówienie. Zazwyczaj brało się na plecy komputer i te zamówienia były robione w różnych miejscach – na przykład w szpitalu.

Postacie jak z promocyjnego filmu to czysta fikcja?

Agnieszka: Są takie osoby. W Żabce funkcjonuje system premiowania osób, które wprowadzają nowych ludzi do franczyzy. Jeżeli dzisiaj prowadziłabym sklep i ktoś z mojego polecenia wszedłby do sieci, to dostałabym 10 tysięcy złotych. Gdy ktoś jest utalentowany, to nie musi pracować. Samo mu się kręci. Często jest też tak, że typuje się w okręgu „superfranczyzobiorcę”, który ma dobry samochód, jest zadbany i ubrany. Zaprasza się go na spotkania rekrutacyjne. Pokazuje, że jest super i dostaje pieniądze. Mamy na przykład w stowarzyszeniu koleżankę, która, gdy zaczęły się jej pierwsze problemy związane z podatkami, poprosiła o spotkanie z partnerem z Żabki. Partner przyjechał, wysłuchał całej historii, a na koniec powiedział: „To ty nie wiesz, jak się to robi, żeby mieć z czego zapłacić podatki? Znajduje się dwóch frajerów w miesiącu i już żyjesz”.

Jak wygląda proces wyjścia z sieci?

Anna: Jest miesięczny okres wypowiedzenia – zwykły dla umowy cywilno-prawnej. Natomiast sama kwestia zamknięcia sklepu i rozliczenia się z firmą to zupełnie inna bajka. Cały towar, który mamy w sklepie, zostaje przerzucony na innego franczyzobiorcę. Ale to nie jest zwykłe przekazanie, lecz nasza sprzedaż, więc my od tego oczywiście odprowadzamy podatek. W większości przypadków jest to gwóźdź do trumny, bo na sam koniec współpracy z Żabką powiększa ludziom dług względem urzędu skarbowego.

Agnieszka: Pierwszym krokiem jest przygotowanie mentalne. Zwykle gdy ludzie zaczynają mieć problemy, to nie myślą: „Jest źle, nie kalkuluje mi się, wychodzę”. Popadają w ogromne długi w krótkim czasie i zapętlają się. Kredyt goni kredyt, pożyczka goni pożyczkę. W końcu dochodzą do momentu, gdy myślą: „Jeżeli z tego wyjdę, to zostanę na kompletnym lodzie. Póki to ciągnę, to jakoś spłacam długi”.

Jest jakiś moment nadziei: „A może w przyszłym miesiącu będzie lepiej?”.

Agnieszka: Gdy pojawiają się pierwsze problemy, ludzie zgłaszają się do partnerów. Partner przyjeżdża i mówi: „Może masz za dużo pracowników – jednego zwolnij. Weź więcej godzin. Za mało się starasz na tych weryfikacjach – popraw to”. Wpędzają ludzi w poczucie winy. Tyle że to nic nie daje. Wyjście z sieci to jest proces w głowie, bo na papierze to jest tylko trzydzieści dni. Myślałam, że gdy wyjdę z tej sieci, to droga zamknięta. Nie widziałam dla siebie perspektyw. To jest paniczny strach.

Anna: To wielka praca i oddanie całego siebie. Te wszystkie godziny spędzone, wszystkie stracone wakacje, uroczystości rodzinne. My przez długi czas nie miałyśmy sylwestra, nie miałyśmy świąt, nic. Więc ciężko zrezygnować z tego sklepu widząc to wszystko, co człowiek tam włożył i ile rzeczywiście stracił.

Agnieszka: Gdy człowiek już widział, że jest naprawdę źle, to z ich strony było słychać: „Tylko ty masz takie problemy”. Jeżeli z każdej strony słyszysz: „Ty jesteś zła i nieudana”, to człowiek wstydzi się wyjścia z sieci. Wstydzi się mówić, że sobie nie poradził. To trzeba przełamać i to wymaga czasu. Dzień wyjścia z sieci… Nie powiem – łza w oku się zakręciła, lecz bardziej chodziło o pracowników. Wyszłam z tego sklepu może nie z głową do góry, ale nie z głową w kolanach. Wyszłam i nigdy nie pozwolę na to, żeby ktokolwiek wmówił mi, że to jest moja porażka. Zrobiłam wszystko, co mogłam, z należytą starannością, zostawiłam tam mnóstwo zdrowia, energii, siebie.

Anna: W moim przypadku to wpływa na dalsze życie. Już nie jestem tak odważna, jak byłam przedtem, zanim weszłam do sieci. Cały czas mam jakieś obawy, wszędzie widzę jakieś podstępy, podejrzewam, że ktoś chce mnie oszukać.

Jak współpraca z Żabką odbiła się na waszych kieszeniach?

Anna: Odzyskałam od nich pieniądze, które były mi potrzebne w następnym etapie mojego życia, czyli w dochodzeniu do zdrowia i pełnej formy psychicznej i fizycznej. Teraz już pracuję gdzie indziej. Dzięki Bogu w ZUS-ie nie mam żadnych zobowiązań. Natomiast urząd skarbowy po czterech latach mojej działalności podsumował mnie na około 70 tysięcy złotych. Mam układ ratalny. Podatek VAT płacę co miesiąc w kwocie 100 zł, podatek dochodowy co miesiąc 850 zł. W sumie jest to co miesiąc niemal 1000 zł długu do spłacenia. Mamy w stowarzyszeniu ludzi, którzy wychodzą z ogromnymi długami – zarówno w stosunku do sieci Żabka, jak i wobec urzędów skarbowych i ZUS-u. To są niekiedy kwoty w sumie ok. miliona złotych. Ci ludzie nie są w stanie funkcjonować i żyć normalnie. Ja bym sobie z tym psychicznie nie poradziła.

Agnieszka: Zgłaszają się do nas rodziny, których bliscy popełnili samobójstwa i to są naprawdę ogromne dramaty.

Jak wyglądały początki waszego Stowarzyszenia Ajentów i Franczyzobiorców?

Agnieszka: Zanim powstało stowarzyszenie, rozpoczęłam już działania w pojedynkę. Będąc jeszcze w sieci obiecałam sobie, że muszę wyjaśnić pewne kwestie – chociażby podatkowe. Szukałam pomocy w Krajowej Administracji Skarbowej i urzędach skarbowych. Przez rok dzwoniłam do Ministerstwa Finansów. Udało mi się w końcu dzięki temu uporowi wywalczyć spotkanie. Na tym spotkaniu byłam ja, koleżanka i mecenas, z którym zaczęłam współpracę, ale potraktowano nas bardzo niepoważnie, chociaż ówczesny wiceminister finansów obiecał, że zostanie zrealizowana kontrola. No, ale później były roszady kadrowe w ministerstwie i plany spełzły na niczym.

Ale nie poddałyście się.

Agnieszka: Zaczęłam wysyłać e-maile do posłów – prawo, lewo, środek. Odpowiedziała tylko Agnieszka Ścigaj, która spotkała się ze mną, ale gdy zobaczyła, jak to jest skomplikowane, to powiedziała, że jej zasięgi nie są takie, żeby mogła pomóc. Potem zwróciłam się o pomoc do Razem. Spotkał się z nami poseł Maciej Konieczny, porozmawiał i obiecał nam pomoc. Jako jedyny nie popatrzył na nas jak na jakieś kretynki.

Jakie cele ma stowarzyszenie?

Agnieszka: Obiecałam sobie, że dopóki moje zdrowie na to pozwoli, będę walczyć do samego końca. O sprawiedliwość dla wszystkich, którzy są w naszym stowarzyszeniu, ale też dla tych, którzy kiedyś będą chcieli w tę franczyzę wejść. Dlatego bardzo bym chciała, żeby powstała i została przyjęta ustawa o franczyzie. To będzie scheda po mnie. To wymaga determinacji, ale nie mam nic do stracenia. I naprawdę się już nie wstydzę. Nigdy nie byłam idealna, ale nie powinnam mieć takiego długu w urzędzie skarbowym i będę to podkreślać zawsze: „To nie są moje podatki, bo ja nigdy nie zarabiałam takich pieniędzy, żeby mieć tyle do zapłacenia”.

Kto przystępuje do stowarzyszenia?

Agnieszka: Nasze stowarzyszenie nie ma wielu członków. Ludzie się boją i wstydzą. Sytuacja dotyka nie tylko osób, które prowadziły te sklepy, ale także całych rodzin, przede wszystkim finansowo. To też kwestia urągania ludzkiej godności, chociażby dlatego, że jemy przeterminowany towar, dlatego, że nas często nie stać nas na to, żeby kupić normalny… To są historie kobiet, które dzieciom pod choinkę dawały przeterminowane czekolady. Albo dzieci, które na śniadanie przez okrągłe pół roku jadły jogurty. To są osoby wyizolowane z życia społecznego. Bo jeżeli my pracujemy bardzo dużo i bardzo długo, to tu nie ma też czasu i ochoty, żeby gdzieś wyjść, z kimś się spotkać. I to jest ogromne oszustwo. Udawanie, że jest w porządku.

W jaki sposób znajdujecie kolejne osoby?

Agnieszka: Trudno do nich dotrzeć. Widzą, że były jakieś stowarzyszenia, które się rozpadły. Pandemia pokrzyżowała nasze plany, ale teraz powoli wracamy do tego, żeby się spotykać choćby online. Bo te pierwsze miesiące pandemii poświęciłyśmy mocno na działania. Gdybyśmy zrobiły na odwrót, to by się wszystko rozsypało. Musiałyśmy tym ludziom coś dać. Pokazać, że już coś wypracowałyśmy, już do czegoś doszłyśmy. Chodźcie z nami, będzie dobrze.

Dziękuję za rozmowę.

Luty 2021 r.

Fotografia w nagłówku tekstu pochodzi z Wikipedii

Michał Maleszka – pracownik administracyjny Uniwersytetu Jagiellońskiego i członek krakowskiej spółdzielni „Ogniwo”. Publikował artykuły m.in. w „Borussii” i „Barbarzyńcy”.

Dział
Wywiady
Z numeru
Nowy Obywatel 35(86) / Wiosna-Lato 2021 " alt="">
komentarzy
Przeczytaj poprzednie