Panele obywatelskie: lek czy placebo?
W czasach powszechnej nieufności do klasy politycznej to niebagatelna zaleta.
Wszyscy już napisali tony zachwytów o książce „Łyski liczą do trzech”. To bardzo odświeżające widzieć, że taka proza może w Polsce wyjść poza niszę „realizm magiczny w małym miasteczku” oraz „młoda, zdolna autorka opowiada nam o”. Olga Hund unika wszelkich tego rodzaju pułapek i robi to w bardzo zasadniczy sposób – a czytelnikowi pozostaje dostosować się do rytmu prozy, która rysuje alternatywny świat bardzo blisko rzeczywistego.
Sposób narracyjnej prezentacji własnej prozy bardzo mocno splata się z tym, jakiego typu autorką, ale przede wszystkim człowiekiem jest Hund, i jak bardzo nie umie (i nie chce) udawać, że interesuje ją inteligencka gra pozorów i wyścigi w workach po prestiż. Znam Olgę od lat z punkowych środowisk, gdzie rządzą skromność, prowizorka, luz i spokój ducha, przynajmniej deklaratywnie. Znam ją z czasów, gdy nikt nie spodziewał się, że którakolwiek z nas kiedyś napisze coś więcej poza tekstem na bloga czy przepisem na wege burgery. Poprzeczka dla tego typu środowisk jest zawieszona bardzo wysoko – a i nikomu nie chce się po nią specjalnie sięgać.
Tymczasem Hund zdobyła już dwie nagrody literackie za swoją pierwszą powieść, genialne „Psy raz drobnych” – i były to nagrody, o których marzą warszawskie studentki MISH w bezsenne noce. Jednak nie wpadła we wnyki przysłowiowej „drugiej książki, która zawsze się nie udaje”. Nie wpadła też w sidła dostosowywania swojej tematyki i języka swojej prozy pod oczekiwania salonu literackiego. Na galach z okazji nagród piła piwo w puszce.
Polski rynek młodej literatury pełen jest autorek eksplorujących trudne dzieciństwo, trudną młodość albo temat dusznej wiejskiej społeczności za górami, za lasami. Mamy Joannę Lech, Jagę Słowińską, Annę Cieplak, Dominikę Słowik i mnóstwo nazwisk, które chciałyby być na ich miejscu. Hund nie dołącza do chóru – pisze prozę, która nie dotyka osobistych spraw w taki sposób, jak to jest przez polską literaturę oczekiwane, jeśli dotyka ich w ogóle. „Psy ras drobnych”, opowieść o doświadczeniach z psychiatryka, to zestaw zgrabnych miniatur, gorzkich i zabawnych, dumnych i wściekłych, ale bez użalania się. Hund nie podaje nam całej historii, nie zwierza się z łańcuchów przyczynowo-skutkowych, nie płacze nam w rękaw. Mówi „było tak, a pacjentce z łóżka obok było tak”. A potem znienacka ucina.
W „Łyskach…” autorka uciekła przed oczekiwaniami recenzentów, ale i przed swoim oszczędnym stylem. Książka, pomimo że po sposobie szalonej narracji można poznać, że to ona ją napisała, nie jest już krótkim zbiorem zaglądających przez dziurkę od klucza miniatur. Hund spróbowała stworzyć alternatywny świat, ale bez mitycznej symboliki, realizmu magicznego wsi i koktajlu z Marqueza zmieszanego z Cortazarem. Wrzuciła za to do gara wszystko, co ją konstytuuje i interesuje – doświadczenia z Czech i Słowacji (jest tłumaczką jęz. słowackiego), punkowe podejście do instytucji policji i wszelkiego autorytaryzmu, wspomnienia o dorastaniu (z pomocą zine’ów) do zestawu lewicowych poglądów i dekonstrukcję stereotypów na temat społeczności romskiej.
I bum, odpaliła nam tego grilla, a my stoimy i mówimy „wow”. To znaczy – wcale nie mówimy „wow”, bo w Polsce i w książkach Hund nikt tak nie mówi, wszyscy mówią „o kurwa”.
Olga Hund wymyśliła Caaków – romską społeczność żyjącą w opozycji do czeskiej, w wyrzuconych poza miasta osadach. Caakowie są tu figurą Cyganów, choć nigdzie wprost to nie pada, mają też magiczne cechy, jakich na próżno szukać pod faktycznym Brnem czy Zlinem: trzecie oko na czole i bursztynową skórę. Caakowie widzą trochę więcej, ale ich główny imperatyw jest taki, jak społeczności romskiej w byłej Czechosłowacji – przetrwać i żeby biali się nie wtrącali. Hund z czułością i wnikliwie opisuje codzienność caakańskich/romskich osad (widać, że w nich bywała) i bezlitośnie punktuje czeski stosunek do Caaków – nie tylko rasizm czy wyuczoną obojętność, ale także etnograficzny zachwyt czy NGO’sowe „pochylanie się” nad „barwną kulturą”. To są cudowne momenty książki, w których czytelniczka mówi sobie – no tak, o jezu, po prostu odwalmy się od nich wreszcie, zachwyt to też patronizacja.
Caakowie nie mają własnych pism świętych, ani dekalogów, ani mnichów i kapłanów. Ubierają się w zwyczajne ciuchy: markowe, niemarkowe. Studenci etnologii, sojusznicy Caaków od października do pierwszej sesji, jak przyszli do osady i zobaczyli, że nie ma tu cudów-niewidów, powiedzieli: Nic tu po nas, zero egzotyki – pisze Hund i pokazuje bardzo zgrabnie zjawisko inteligenckiego „zainteresowania fenomenem”, znane nam z własnego podwórka aż za dobrze.
Albo: Akademicy zorganizowali trzydniową konferencję w ośrodku sanatoryjnym na Morawach pod nazwą „Oni i my. Wrogowie czy przyjaciele”, na której nie pojawił się żaden Caak, bo nikt żadnego nie zaprosił. „Nie ma kompromisu w budowaniu dialogu pomiędzy Czechem a Caakiem!”, pokrzykiwali tymczasem profesorowie w referatach otwierających zjazdy.
Czy też: Caakańską księżniczką to chce teraz być każda wykształcona pizda z Europy – odezwał się oburzony hasłem Caak – Wiem, że oglądacie o nas czarno-białe filmy znanych reżyserów. Ale nie ma w nich nic o tym, że w swoich krajach wywalacie nas z basenów i nie puszczacie naszych dzieci do podstawówek.
Hund bardzo udatnie ukazuje też Czechów – naród, który jako Polacy, nie wiedzieć czemu, upieramy się romantyzować, wywyższać, podziwiać i stawiać na piedestale. Od dwudziestu trzech lat jeżdżę regularnie do Czech i, przy bliskim kontakcie z tym krajem i jego mieszkańcami, nie ma się raczej złudzeń co do tego, że ten przyjemny pod względem rekreacyjnym kącik Europy zamieszkują osoby o mało otwartym zestawie poglądów. Badania wykazują, że spora część Czechów jest antyunijna, poziom ksenofobii jest dość wysoki, a postawy antyromskie są powszechne (łącznie z odbywającymi się co jakiś czas atakami na osady cygańskie, np. znaną sprawą z 2009 r., gdzie w Vitkowie grupa mężczyzn zaatakowała koktajlami Mołotowa romskie mieszkanie – jedno z dzieci doświadczyło poparzenia 80% powierzchni ciała).
Hund mieszkała w Czechach i bardzo udatnie portretuje tę niechęć – przy czym zauważa, nawet nie odautorsko, lecz między wierszami, że sposób myślenia czeskich policjantów także da się prześledzić i zrozumieć. W jej historii Caakowie są dobrzy i atakowani za odmienność, ale autorka zgrabnie pokazuje prowadzący do nawarstwienia się uprzedzeń strach Czechów.
No myśmy wam tu pozwolili być z ludzkiego odruchu, myślał Czech. Właściwie to wydawało nam się, że przyszliście tu do nas słabi, chorzy, żeby wymrzeć, jak zwierzęta, które idą zdechnąć do lasu. Nie mówiliśmy o tym, ale się na to jakby zgodziliśmy. A wy zaczęliście się mnożyć. Czy to było z kimś ustalone? Z kim? – tak autorka przedstawia sposób myślenia białego obywatela Czech.
W „Łyskach…” dostaje się więc wszystkim – i Czechom, i Polakom (wspaniała jest też scena, gdy w czeskim radiu odbywa się program o Polakach, którzy urządzają ustawki, by się bić – w studiu wypowiada się zaproszony czeski „ekspert od Polaków”, a żadnego Polaka nikt nie pyta o zdanie; to wspaniała szpila, pokazująca, jak Czesi wrzucają nas do worka z napisem „status: niebiały”), i czasami trochę Caakom. Policjantom, turystom, punkowcom, „zwykłym ludziom”. To książka o tym, że Europa Środkowa ma swoją specyfikę, w której, na fali rewolucyjnych deklaracji, powinno być „miejsce dla wszystkich”, ale tego miejsca wcale nie ma, bez względu na to, ile szkoleń o tolerancji odbędziemy za unijne pieniądze.
„Łyski…” to dobra książka, właśnie dlatego, że niby pokazuje nam dobrego (Caak) i złego (Czech, policjant), ale zaraz trochę miesza w tych kartach, zmienia przypisane role, by potem zmienić je ponownie. To także odrobinę szalona proza – pełna kolokwializmów, przekleństw, języka obarczonego powtórzeniami, błagającego o zmianę składni. Domyślam się, jak Hund musiała walczyć o tę frazę z redaktorami i cieszę się, że udało się ją ocalić.
Realizm magiczny o caakańskiej rewolucji prowadzonej przez społeczność z trzecim okiem na czole jest trochę czeskim „Mad Maxem”, zza którego pleców gwałtownie wychyla się polski kuzyn. Widać po książce, jak bardzo Hund jest Polką, jak bardzo nie jest to chirurgicznie skrojona pod unijne gusta, ogólnoeuropejska proza. Widać też, jak mocno punkowa/skłoterska to książka. Tutaj akurat, by wychwycić wszystkie te nawiązania, trzeba mieć podobną do Hund subkulturową przeszłość. Ale i bez tego tę prozę czyta się bardzo dobrze.
Magdalena Okraska
Olga Hund, Łyski liczą do trzech, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, s. 180.
W czasach powszechnej nieufności do klasy politycznej to niebagatelna zaleta.
Błyskawiczne fiasko Superligi, która przetrwała zaledwie kilkadziesiąt godzin, nie powinno nikogo uśpić. Idea wydzielenia osobnego formatu rozgrywek tylko dla bogatych została skompromitowana, ale na pewno nie umarła. 25 maja 1967 r., Estadio Nacional w Lizbonie. Celtic Glasgow po bramce strzelonej w końcówce meczu przez Stephena Chalmersa pokonuje w finale Pucharu Europy Mistrzów …