Czasami warto posłuchać człowieka
Nie chcą diagnoz, medykalizowania ich problemów, lecz chcą być wysłuchani jako ludzie.
Zachwyt w lewicowej bańce Didierem Eribonem to dla mnie od dawna dość niezrozumiała fascynacja. Realia francuskie i polskie są znacząco różne – pod względami politycznymi, społecznymi, klasowymi. Rzeczy, warunki, zjawiska, które we Francji sytuowały białego człowieka „wśród ludu”, nie równały się właściwie nigdy naszym uwarunkowaniom. Uległo to zmianie wraz z nasiloną imigracją do Francji – ale i tak twierdzenie, że „lud francuski” i „lud polski” są do siebie przystawalne, a ich sytuacja bezpośrednio nawzajem przekładalna, wydaje się sporym nadużyciem. I ze strony Eribona, i polskich czytelników wywodzących się z inteligencji, którzy chcieliby wzruszać się cudzym Reims, ale do własnego Reims, czyli Przasnysza, Pułtuska albo Moniek, nie jeżdżą wcale, ponieważ woleliby o nim nie pamiętać.
To taki powrót bez powrotu.
„Życie, starość i śmierć kobiety z ludu”, druga przełożona na polski książka Eribona, jeży włos na głowie. Autor radośnie eksploatuje przeszłość, historię, teraźniejszość swojej najbliższej rodziny, a szczególnie kobiety, która, bezlitośnie opisywana, nie może się bronić – własnej matki. Już sam fakt uczynienia z bliskiej osoby bohaterki, która jednocześnie nie jest bohaterką, musi budzić przynajmniej pewien moralny sprzeciw, który narasta wraz z przewracaniem kart książki. Owszem, bywały już podobne projekty i pomysły, bo pisarze-mężczyźni lubują się w opisach swoich rodzin, w tym matek. Owszem, porównywana z Eribonem (nie wiem dlaczego, pewnie dlatego, że oboje są Francuzami) Annie Ernaux także pisze o swojej rodzinie – ale jednak głównie o sobie. To jej życie, jej ciało, jej myśli są głównymi podmiotami narracji. Tymczasem Eribon bez żenady opisuje matkę – bezlitośnie, ale nie dogłębnie. Opisuje ją jak ciało szykujące się na śmierć, jak skorupę, która miała może jakieś życie, ale oczywiście najbardziej istotne jest, co syn o tym życiu sądzi. Taki szczery, prosty opis mógłby stanowić podstawę dla świetnej prozy – ale tak się nie dzieje.
Bo „Życie…” to żadna powieść. Nawet do dobrej prozy wyznaniowej mu daleko. Książka Eribona to coś w rodzaju narzekań mężczyzny w średnim wieku, przeplatanych wspomnieniami oraz – i to rozbija formę oraz czyni książkę nie-powieścią – długimi rozważaniami o kondycji francuskiej służby zdrowia i w ogóle państwa francuskiego, o opiece społecznej, o starości. W zamierzeniu ma to mieć postać (chyba) eseju z wieloma cytowaniami z innych dzieł, także filozoficznych i medycznych. W praktyce autor uparcie wraca do jednej książki Simone de Beauvoir („Starość”) oraz cytuje, kogo się da, by wyjaśnić czytelnikowi meandry społeczne starości i przebywania w zorganizowanych ośrodkach opiekuńczych. Czyni to chłodno, bez empatii, w sposób akademicki, i, niestety, nudnawy. Te wstawki, których jest multum, kawałkują, wręcz rozdzierają narrację syna umierającej (a potem martwej) kobiety. Która to narracja zresztą też nie odznacza się szczególną wrażliwością i wdziękiem.
„Cóż za doskonały przykład rozminięcia się teorii z praktyką i postulatów z działaniami!” – napisała o tej książce Natalia Królikowska, recenzentka prowadząca stronę Propsiki. Podczas lektury towarzyszyło mi podobne uczucie i identyczne konstatacje. Eribon chce zwrócić uwagę na starzenie się społeczeństwa, kwestię starości w ogóle i opieki nad ludźmi starymi w szczególności (kto powinien, kto jest odpowiedzialny, jak się z tego wywiązują instytucje), ale udaje mu się głównie przedstawić samego siebie jako niezbyt sympatycznego bufona, który matkę, kruchą, nagą, umierającą, stawia całemu światu przed oczami jako egzemplifikację zjawiska społecznego. Czyni to przy tym bez empatii, choć jednocześnie nie pozwala zapomnieć czytelnikowi o rzekomo zalewających go wyrzutach sumienia (znacie te wybuchy rozpaczy we włoskim stylu: „Ach, czemu pojechałem do niej tylko dwa razy!”, „Całe życie byłem synem i już nie jestem!”) i obficie tłumaczy się ze swojego braku działania. Na jaw przy okazji wychodzą inne rodzinne nieporozumienia, jak np. fakt, że autor widuje jednego z braci raz na trzydzieści lat, gdyż „bardzo się od siebie różnią”, i żaden z nich nie widzi w tym niczego złego. Niestety, sam sposób prowadzenia narracji bardzo wyraźnie pokazuje, że Eribon nie lubi swojej rodziny, czuje się z nią niekomfortowo, „wyrodził się”. Gesty, które niechętnie wykonuje, są puste i automatyczne, nie niosą treści.
Czy jest obowiązek kochania matki? Czy koniecznie należy uczestniczyć w jej pogrzebie? Te pytania stawia autor i stawiają czytelnicy. Jak widziałam w kilku internetowych dyskusjach o książce, polscy zwolennicy „bycia sobą” pospieszyli już Eribonowi z odsieczą, twierdząc, że oczywiście matce, z którą „drogi się rozeszły”, aż tak pomagać czy odwiedzać jej nie trzeba (magiczne „zerwij kontakt z toksycznymi osobami”), na pogrzeb też niekoniecznie trzeba, bo to pusty rytuał, a żałobę nosi się w sercu. Eribon – i zachodnia lewica – w ogóle nie dostrzegają, że samotność starych ludzi i automatyzacja opieki wynikają właśnie z tego, iż w zindywidualizowanym świecie każdy społeczny czy rodzinny obowiązek ceduje się chętnie za pieniądze na innych. Skoro „nic nie trzeba”, to nie pomożemy. I nam też nikt nie pomoże, będą nam tyłki podcierali imigranci, jeśli naszemu państwu w ogóle starczy na opiekę.
Te rozważania są dość nieprzyjemne, jednak należy je przeprowadzić, chociaż mam wrażenie, że autor usprawiedliwia się pod publikę, a jego napady wyrzutów sumienia są dość płytkie. Chciałabym jednak, abyśmy nie przyjmowali tej perspektywy jako jedynej. Matka Eribona nie była „toksyczną osobą”. Lubiła telewizję, czytała romanse (o tym, jak bezlitośnie Eribon ocenia jej gust i smak, porozmawiamy za chwilę), wypytywała synów o różne sprawy, pracowała, starała się spełniać nałożone na nią role społeczne i rodzinne. To wszystko. Jej bycie „kobietą z ludu” przydaje się Eribonowi, gdy szuka tematu na książkę (teraz ja jestem bezlitosna, trudno) i gdy sam chce pokazać, że sam nie jest z klasy wyższej czy nawet średniej, lecz „z ludu” – jednym słowem, legitymizuje się pochodzeniem matki i rodziny, gdyż we Francji to modne. Z drugiej strony, naprawdę widać w jego opowieści, i to nie tylko tam, gdzie sam chce to uwypuklić, jak daleko odszedł od klasy, z której pochodzi.
Jedna z historii, w których jest to widoczne, a którą autor przytacza w dobrej wierze, oczekując od czytelnika zrozumienia, to wątek romansów w formie książkowej, które czytywała jego matka. Chodzi o książki znane w Polsce jako „harlekiny”: ona kocha jego, a on ją nie wiadomo, na przeszkodzie miłości stoi stara ciotka lub tajemniczy nieznajomy itp. Kolorowe okładki z obściskującą się parą, srebrne lub złote liternictwo tytułu. Wciągające historie, dające odprężenie po pracy. Po śmierci matki Eribon postanawia kupić sobie jeden z takich romansów i przeczytać go, aby poczuć się z nią więź i poznać coś, czymś się interesowała. Dochodzi do wniosku, że… nie wie, gdzie taką książkę się kupuje. Gdy okazuje się, że w dyskoncie spożywczym, z ulgą rezygnuje z zakupu, bo… nie chodzi do takich miejsc. Cały ten wątek jest groteskowy – czy dyskont słabszej marki/sieci to jak kupowanie po zmroku narkotyków w zakazanej imigranckiej dzielnicy? Dlaczego nie może tam po prostu iść po tę jedną rzecz? A jeśli naprawdę nie chce, to czy podobnej książki nie można zamówić w internecie? Krok wykonany ku „poznaniu matki” jest tak naprawdę trzema krokami w tył, w dodatku ośmieszającymi autora, bo czytelnik zaczyna się głowić o cóż mu, do jasnej cholery, chodzi.
Mniej zabawny, a bardziej przerażający jest wątek wyborów politycznych matki, pokazywany oczami syna. Eribon nie przegapi żadnej okazji na 288 stronach książki, aby podkreślić expressis verbis, że jego matka jest/była „rasistką”. Cytuje wielokrotnie jej uwagi co do koloru skóry osób występujących w programach telewizyjnych, krytycznie odnotowuje jej zdziwienie i zawód, że „Francja nie jest już taka, jak była”. Poprawia ją, poucza, prosi, by tak nie mówiła. Gdy opisuje, jak w domu opieki jest świadkiem rozmowy z odwiedzającym ją starym znajomym na temat głosowania na Marine Len Pen, padają znamienne słowa: „Zdałem sobie sprawę, że znajduję się w pokoju z dwójką faszystów”. Liberalny, salonowy, de facto mieszczański „antyfaszyzm” każe mu potępiać publicznie własną matkę przez dwa czy trzy podrozdziały. Eribon wręcz lubuje się tym wątku. Nie szczędzi matce wyrazów niesmaku i oburzenia. Ona już nie odpowie.
Autor jest w książce karykaturalnie niedojrzały, a zdaje się tego nie widzieć. Nie jest to przy tym powieść fabularyzowana, lecz coś w rodzaju autobiograficznego eseju, zatem trudno zwalić to wrażenie na konstrukcję świata przedstawionego i powiedzieć, że taki jest po prostu bohater. Nie, to sam Eribon w takim tonie opisuje siebie i rodzinę – domagając się jednocześnie współczucia, że „to” (śmierć matki i rozterki) go spotkało. Brak tu namysłu nad swoimi działaniami i, przede wszystkim, podejściem. Bardzo ludzkie, cielesne doświadczenie zadarcia woalu pomiędzy życiem a śmiercią wydaje się niewiele w nim zmieniać, jeśli w ogóle cokolwiek. A przecież śmierć rodzica jest i przeżyciem granicznym, i formacyjnym (żeby nie być gołosłowną: jestem półsierotą i towarzyszyłam ojcu w agonii i śmierci, zatem nie teoretyzuję; dzielę z Eribonem to samo doświadczenie). Banalne, ale potem już prawie nic nie jest takie samo. Przestajemy być dziećmi. Mam wrażenie, że Eribon czuje się trochę urażony, że musiał przestać nim być. Ma także ogromne poczucie nieadekwatności z powodu konieczności uczestniczenia w całej sytuacji. A przecież nie ma w ogóle mowy o długiej opiece, codziennych odwiedzinach czy zamieszkaniu z umierającą matką! Autor odwiedza ją literalnie dwa razy, bo matka umiera szybciej niż się spodziewano. Nie ma go również przy jej boku, gdy ta śmierć następuje. Trochę mało, jak na książkę „o starości i śmierci”.
Krytyk Marcin Bełza nazywa tę książkę „odrażającym esejem służącym obronie/podbiciu pozycji” i pisze: „Pogrzebów nie lubi, więc gdzieżby miał pojechać na pogrzeb matki; jedyny jaki pamięta i jedyny jaki go wzruszył to – a jakże [co za przykra niezamierzona ironia!] – pogrzeb Bourdieu”. Tak, tak. Temat smutny, ale ja się tutaj jednak śmieję.
Powiedziawszy to wszystko, co powyżej, absolutnie nie twierdzę, że książki Eribona nie warto czytać, że jest nudna czy że byłby to czas stracony. Nie. Przeczytałam ją w półtora dnia, co prawda zgrzytając zębami i stawiając ironiczne, pełne gniewu wykrzykniki na marginesach oraz pstrząc karty książki ołówkowymi dopiskami typu „he he” (nie z rozbawienia dowcipem autora, niestety). Przeczytałam, bo chciałam zobaczyć, czy tak osobista, realna historia do czegoś dąży.
No i nie dąży specjalnie do niczego, chyba że za cel dążenia uznamy intuicję autorstwa Bełzy. A najgorsze jest chyba to, że Eribon uważał za stosowne „udzielić głosu” niemej kobiecie i zapewne ma wrażenie, że ją tym wyemancypował. Nie, nie – wyemancypował swoje projekcje, a teraz co najwyżej przyjmuje kondolencje i gratulacje.
Magdalena Okraska
Eribon Didier, Życie, starość i śmierć kobiety z ludu, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024.
Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Tomasz Chmielewski
Nie chcą diagnoz, medykalizowania ich problemów, lecz chcą być wysłuchani jako ludzie.
Pochodzenie odgrywa kluczową rolę w jego twórczości. To jeden z biedniejszych regionów Stanów Zjednoczonych.