Eugeniusz Kwiatkowski: Gdynia symbolem buntu (1936)
Wyjątkowo wielki i ważny symbol programu nowej, odrodzonej Polski.
W ostatni dzień 2019 r. – roku rekordowych temperatur, szalejących pożarów i burz tropikalnych – Chiny ogłosiły światu, że w Wuhan pojawił się nowy wirus. Początkowo problem został zignorowany przez światową opinię publiczną. Wtedy jeszcze nikt nie spodziewał się, że pandemia COVID-19 będzie wydarzeniem, które wywróci do góry nogami cały świat. Nowy wirus doprowadził do śmierci milionów ludzi, pogłębił nierówności i zapoczątkował największą recesję od prawie 100 lat. Wydarzenia minionego roku pokazują, że znajdujemy się w momencie cywilizacyjnego przesilenia. Koronawirus to manifestacja stanu chronicznego przeciążenia ekosystemów. Dzisiaj jedna iskra wystarczy, aby wzniecić płomień.
Żyjemy w świecie, który nieustannie produkuje stany wyjątkowe. Globalna gospodarka wytwarza złożoną sieć zależności, które prowadzą do outsourcingu przemocy, zanieczyszczeń i wyzysku ze światowego centrum do peryferii, oraz do deterytorializacji takich zjawisk jak epidemie, kryzysy finansowe czy zmiany klimatyczne. Pamiętacie, jak w 2007 r. wybuchła bańka spekulacyjna na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych? Wszyscy pamiętamy kryzys finansowy tamtych lat, ponieważ dotyczył każdego, mimo że nikt z nas nie odpowiada bezpośrednio za nadużycia amerykańskiego sektora finansowego. Globalizacja połączyła wszystkie rejony świata w jeden wrażliwy organizm. W konsekwencji pojedyncze, z pozoru nieistotne zdarzenia mogą zmienić życie miliardów ludzi.
Po wybuchu pandemii COVID-19 niektórzy komentatorzy porównywali to wydarzenie do czarnego łabędzia. Czym jest czarny łabędź? Wydarzeniem niezwykle rzadkim, znajdującym się na samym krańcu ogona rozkładu prawdopodobieństwa, ale wywierającym olbrzymi wpływ na świat. O czarnym łabędziu mówiono wiele po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. Za pomocą tego pojęcia tłumaczono, jak to możliwe, że modele prognozujące ryzyko nie przewidziały nadchodzącego krachu. Postrzeganie kryzysów w kategoriach zjawisk trudnych do przewidzenia jest wygodne, ponieważ rozmywa poczucie odpowiedzialności. Kryzysy powinniśmy jednak postrzegać systemowo. Źródłem pandemii COVID-19 był najprawdopodobniej wirus odzwierzęcy, przeniesiony przez osobniki tradycyjnie unikające człowieka, które zetknęły się z gatunkiem ludzkim na fali wytrzebiania bioróżnorodności. To nie przypadek doprowadził do tragedii, lecz lata zaniedbań w sferze ochrony środowiska, zdrowia publicznego i finansowania badań epidemiologicznych.
Pandemia COVID-19 to bez dwóch zdań wielkie zagrożenie. Skuteczne zaszczepienie populacji i kontrola kolejnych mutacji wirusa to największe wyzwania na najbliższe lata. Nie pozwólmy jednak, aby zakończenie pandemii uśpiło naszą czujność. Kryzys wywołany przez COVID-19 jest nieodłącznie związany z kryzysem klimatycznym. Koronawirus to przedsmak świata, w którym możemy żyć za około 50 lat. Świata klęsk żywiołowych, głodu i wojen klimatycznych. W tym wypadku zmiany mogą być jednak znacznie bardziej dotkliwe i nieodwracalne.
Powinniśmy byli słuchać naukowców, którzy od dziesięcioleci ostrzegali, że czeka nas pandemia. Dziś rozwagi wymagają od nas kwestie klimatyczne. Trzeba działać, zanim będzie za późno.
Jak straciliśmy kontrolę
W 2015 r. dziennikarka „New Yorkera” Elizabeth Kolbert otrzymała Nagrodę Pulitzera za książkę pt. „The Sixth Extinction: An Unnatural History”, w której zebrała oraz omówiła dowody naukowe na to, że żyjemy w okresie szóstego masowego wymierania gatunków. Gady, płazy, ryby, ptaki, ssaki, a nawet rośliny są zagrożone wyginięciem. Szacuje się, że tempo wymierania gatunków jest obecnie około 100 razy szybsze niż naturalne. Do tej pory Ziemia doświadczyła pięciu masowych wyginięć. Wraz z wyginięciem większości gatunków życie na planecie zostaje odtworzone. Drastyczną zmianę warunków klimatycznych przeżywają tylko prymitywne organizmy, z których w perspektywie milionów lat powstaje bardziej zaawansowana forma życia. Za jeden biologiczny reset odpowiadał meteoryt. Tak wyginęły znane nam z książek dinozaury. Za pozostałe cztery – gazy cieplarniane. Czy ludzie podzielą los dinozaurów? Jeżeli nic się nie zmieni, to jest to bardzo prawdopodobne. Szóste masowe wymieranie gatunków różni się jednak od poprzednich tym, że jego przyczyna leży w działalności ludzkiej.
Za szkody wyrządzone przyrodzie do tej pory odpowiada głównie gospodarka człowieka. Największym zagrożeniem przyszłości są jednak zmiany klimatu i związany z nimi wzrost globalnych temperatur. Średnia temperatura powierzchni ziemi wzrosła o ponad 1°C od czasów epoki przedprzemysłowej. To efekt emisji gazów cieplarnianych, które pochodzą ze spalania surowców kopalnych wykorzystywanych przez człowieka do zdobywania energii. Bez energii cieplnej nie zasililibyśmy maszyn, które wykorzystujemy do powiększania rozmiarów naszej gospodarki. Nie bylibyśmy również w stanie ogrzać naszych domów, kiedy temperatury spadają poniżej akceptowalnego poziomu. Nie ma wątpliwości, że energia jest nam niezbędna do życia. Dzięki paliwom kopalnym rozwój świata znacznie przyśpieszył, a miliony ludzi wyszły z ubóstwa.
Emisja gazów cieplarnianych zaczęła rosnąć wraz z rewolucją przemysłową, ale początkowo bardzo powoli. Wielu z nas postrzega globalne ocieplenie jako swego rodzaju dług moralny, narastający od początku rewolucji przemysłowej. Taka perspektywa jest jednak błędna. W rzeczywistości ponad połowa węgla wydalonego do atmosfery z paliw kopalnych została wyemitowana zaledwie w ciągu ostatnich trzech dekad. W dodatku głównym emitentem były państwa wysoko rozwinięte, które skok rozwojowy mają dawno za sobą. W 1992 r. Organizacja Narodów Zjednoczonych ustanowiła oficjalny konsensus naukowy w sprawie zmian klimatu i wyznaczyła ramy walki z globalnym ociepleniem. W tym samym roku amerykański polityk Al Gore wydał książkę „Ziemia na krawędzi”, w której opisywał, jak niebezpieczny kierunek mogą obrać zmiany klimatyczne, jeżeli ludzkość nie zacznie działać. Od tego czasu wyrządziliśmy Ziemi więcej szkód niż przez wszystkie ostatnie tysiąclecia.
Niewątpliwie człowiek prowadził grabieżczą gospodarkę środowiskową od setek lat, ale skala strat nigdy nie była tak poważna. Dopiero pojawienie się kapitalizmu i powojenne przyspieszenie uprzemysłowienia spowodowały, że sytuacja wymknęła się spod kontroli. Nieraz słyszymy, że żyjemy w epoce antropocenu. Czym jest antropocen? Okresem w geologicznych dziejach ziemi, w którym to człowiek w największym stopniu kształtuje globalny ekosystem. Redukowanie odpowiedzialności za zmiany klimatyczne do naturalnej dysfunkcjalności gatunku ludzkiego jest jednak wygodne. Pomaga rozmyć odpowiedzialność. Sprowadzić tragedię do prostego stwierdzenia: „tak musiało być, ponieważ tacy jesteśmy”. Jacy dokładnie? Chciwi, wiecznie nienasyceni i żądni władzy nad światem. Katastrofa klimatyczna to jednak de facto wina nie człowieka, lecz systemu gospodarczego, w którym człowiek od pewnego czasu żyje. To wolnorynkowy kapitalizm fetyszyzuje nieskrępowaną niczym konsumpcję i ciągły wzrost gospodarczy. To w kapitalizmie dobrobyt mierzymy za pomocą PKB, który nie uwzględnia skali zniszczeń środowiskowych. Socjolog Jason W. Moore proponuje zatem, żeby, zamiast o antropocenie, mówić o kapitałocenie. Epoce, w której to nie człowiek rządzi, a kapitał. I to kapitał prowadzi nas do katastrofy.
Piekło na ziemi
Co nas czeka w przyszłości? Czy jest jeszcze jakaś nadzieja? Na ile możemy liczyć na dotychczasowe ustalenia międzynarodowe w sprawie przeciwdziałania zmianom klimatycznym? To niewygodne pytania, od których staramy się uciekać, ale warto udzielić na nie odpowiedzi.
Według dostępnej wiedzy sytuacja jest zła i trzeba działać tu i teraz. Jeżeli natychmiast nie zredukujemy emisji w zasadzie do zera, to do 2030 r. temperatura wzrośnie o 1,5°C, do 2100 r. powyżej 4°C, a później 3 razy tyle. Konsensus naukowy mówi o tym, że 2°C to punkt krytyczny. Po jego przekroczeniu zmiany klimatu zaczną postępować kaskadowo i nie będziemy mogli zrobić już nic, aby je powstrzymać. Jednak nawet wzrost temperatury do 2°C wiąże się z tragicznymi konsekwencjami. Czekają nas między innymi zabójcze dla rolnictwa i ludzi fale upałów oraz susze, niedobory wody, postępujące wymieranie gatunków, topnienie lodowców, a co za tym idzie potężny kryzys humanitarny. Według badań odsetek ludzi narażonych na nieakceptowalne zagrożenie życia w co najmniej dwóch z trzech dziedzin, takich jak dostęp do wody, energii czy żywności, obejmie prawie 1/3 ludzkości, z czego ponad 90% przypadków dotyczyć będzie Azji i Afryki. Kryzys dotknie w pierwszej kolejności najuboższych części świata, co czyni go jeszcze bardziej dotkliwym.
A co się stanie, jeśli przekroczymy granicę 2°C? W rzeczywistości jesteśmy bowiem na prostej drodze do tego, aby do końca wieku osiągnąć wzrost temperatury nawet o 4°C. Jeżeli uwzględnimy porozumienia paryskie z 2016 r., które niestety są dobrowolne i nie nakładają bezwarunkowego obowiązku redukcji emisji CO2 na państwa, to temperatury wzrosną o około 3°C. Tak wysoki wzrost temperatur wiązać będzie się z tym, że zjawiska pogodowe, które dziś uznajemy za anomalie, na przykład pożary lasów, powodzie, huragany czy susze, staną się codziennością. Kraje basenu Morza Śródziemnego, takie jak Hiszpania, Włochy i Grecja, będą pustynnieć, a region Bliskiego Wschodu nie będzie się nadawał do życia. Będziemy mieli do czynienia z klęską humanitarną na niespotykaną do tej pory skalę. Miliony ludzi z ubogiego Południa zmuszone zostaną do migracji na Północ. Pojawią się uchodźcy klimatyczni i wojny o podstawowe zasoby, jak żywność czy woda.
To wszystko w ramach nadal dość realistycznych scenariuszy. A co jeśli będzie gorzej? Co jeżeli naukowcy, mający zawodową skłonność do przedstawiania ostrożnych prognoz, mylą się, a zmiany klimatu przybiorą znacznie szybszy i tragiczniejszy w skutkach przebieg? W 2017 r. amerykański dziennikarz David Wallace-Wells prześledził znacznie bardziej pesymistyczne scenariusze i przedstawił je w formie artykułu, który szybko stał się najczęściej czytanym w historii „The New York Times”. Tekst zaczyna się od stwierdzenia: „Jeśli twój niepokój związany z globalnym ociepleniem jest zdominowany przez obawy o podniesienie się poziomu mórz, to ledwo pojmujesz, jaki terror rzeczywiście nas czeka”. Wallace-Wells twierdzi, że obowiązujące modele klimatyczne mogą nie doceniać stopnia ocieplania się ziemi. W artykule rozważa scenariusze wzrostu temperatur nawet o 8°C. Co oznaczałby taki wzrost? Mniej więcej tyle, że nasza planeta zupełnie nie nadawałaby się do zamieszkania przez ludzi. Ziemia byłaby praktycznie martwa. I to w perspektywie jednego pokolenia.
Warto zaznaczyć, że artykuł Wallace-Wellsa doczekał się krytyki ze strony naukowców i środowisk walczących ze zmianami klimatu. Podkreślano, że praca jest zbyt pesymistyczna, a miejscami zawiera nawet błędy faktograficzne. Ostatecznie „The New York Times” uwzględnił uwagi środowiska naukowego i zaktualizował artykuł, a sam Wallace-Wells dwa lata później wydał książkę „Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu”. Została ona przyjęta znacznie bardziej pozytywnie niż pierwotny artykuł. Popularny periodyk ekonomiczny „The Economist” napisał w recenzji: „Niektórzy czytelnicy uznają dowody Wallace-Wellsa za alarmistyczne. I rzeczywiście są one alarmistyczne. Ty także powinieneś taki być”.
Żyjąc w raju utraconym
Większość z nas doświadcza na własnej skórze tego, że żyjemy w czasach gwałtownych zmian. Wydaje się, że taka perspektywa nie wynika wyłącznie z dynamicznego rozwoju technologii, która zmienia otaczający nas świat. Od dekad co kilka lat mamy do czynienia z kolejnym światowym kryzysem. Na początku XXI wieku wybuchła wojna z terroryzmem. Zrzeszona pod imperialnym sztandarem Stanów Zjednoczonych koalicja państw rozpętała wojnę na Bliskim Wschodzie. W tle tej wojny znajdował się konflikt o ropę naftową. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku wybuchł kryzys finansowy, a zaraz po nim kryzys uchodźczy. Jedną z przyczyn Arabskiej Wiosny Ludów były regularnie nawiedzające tamte regiony susze, które gwałtowanie zwiększały ceny żywności i wywoływały niezadowolenie społeczne. Masowe migracje dostarczyły paliwa populistycznej prawicy w Europie, która cynicznie wykorzystała tragedie setek tysięcy ludzi do budowania kapitału politycznego. Prędko zaczęto mówić o tym, że to demokracja jest w kryzysie. Zanim sytuacja się ustabilizowała, wybuchła globalna pandemia śmiertelnego wirusa COVID-19.
Co łączy te wszystkie wydarzenia? Z pozoru niewiele. Jednak gdy zastanowimy się nad tym głębiej, to zauważymy, że w tle wielu istotnych wydarzeń nowożytnej historii znajdują się zmiany klimatyczne. Wraz z postępującymi zmianami klimatycznymi podlegamy coraz większej presji. Stabilność świata ludzi zależy od dostępu do żywności, wody i surowców naturalnych. Wobec tego załamanie się ekosystemu musi prowadzić do kolejnych kryzysów. Terroryzm nie rozwinąłby się, gdyby nie odkrycie ogromnych złóż ropy naftowej na Bliskim Wschodzie. Europa nie zmagałaby się z zalewem fali uchodźców, gdyby globalna temperatura nie rosła w tak zawrotnym tempie. Nie doszłoby również do epidemii COVID-19, gdyby nie nasz bezwzględny stosunek do zwierząt i skala eksploatacji, jakiej poddajemy przyrodę. Kolejne kryzysy to kwestia czasu.
To wszystko prowadzi do tego, że gdy dziś myślimy o utopii, to wzrok kierujemy coraz częściej nie w przyszłość, lecz w przeszłość. Taką kondycję ludzką, wzorując się na Walterze Benjaminie, opisał w jednej ze swoich ostatnich książek polski socjolog Zygmunt Bauman. Nazwał ją retrotopią (od słów retro – dawny, dotyczący przeszłości – oraz utopia). Retrotopia to forma raju utraconego i popadłego w ruinę. Pojęcie to opisuje zjawisko społeczne, obserwowane szczególnie w krajach wysoko rozwiniętych, ale coraz częściej pojawiające się na całym świecie. Charakteryzuje je nostalgia, wyrażająca się w wierze w możliwość powrotu do bezpiecznej i wyidealizowanej przeszłości.
Dziś być może ciężko w to uwierzyć, ale końcówka XX wieku wiązała się z wiarą w możliwy koniec historii. Historia miała się skończyć dzięki stworzeniu najlepszego z możliwych systemów, czyli wolnorynkowej i liberalnej demokracji. Przez wiele lat wydawało się, że zmierzamy w tym kierunku. Kryzysy stawały się rzadkością, a społeczeństwa bogaciły się w szybkim tempie. Wszechobecny dobrobyt i pokój wydawały się na wyciągnięcie ręki. W latach 90. za sprawą Wiosny Ludów upadła żelazna kurtyna i część państw bloku wschodniego dołączyła do zachodniego świata. W tym samym czasie z ubóstwa wyszły miliony mieszkańców Chin, a w różnych krajach upadały długotrwałe dyktatury. Wielu myślicielom wydawało się, że świat znalazł właściwą drogę. Do dziś wiara ta jest bardzo silna.
Obietnice architektów neoliberalnego ładu okazały się jednak wielkim złudzeniem. Friedman, Hayek czy Fukuyama zostali zaślepieni ideologią, którą sami obiecywali zwalczyć. Socjalizm w wykonaniu radzieckim był ideologiczny i posługiwał się aparatem propagandy, ale w wolnorynkowym kapitalizmie korporacje dopuszczają się podobnych działań. Ideologiczne zacietrzewienie było podtrzymywane przez cyniczne próby ukrycia skali spustoszeń w ekosystemie. Koncerny paliwowe tuszowały dowody na to, że ich działalność prowadzi do tragicznego w skutkach ocieplania się klimatu. Republikanie w Stanach Zjednoczonych finansowali badania i konferencje podważające konsensus naukowy. Politycy, jak to politycy, myśleli co najwyżej w kilkuletnim horyzoncie czasowym – byle wygrać następne wybory.
W 2010 r. historyczka nauki Naomi Oreskes oraz historyk Erik M. Conway przedstawili dowody na to, że niektórzy amerykańscy naukowcy celowo dyskredytowali konsensus naukowy dotyczący zmian klimatu. Pod koniec XX wieku grupa fizyków, których Oreskes i Conway nazywają handlarzami złudzeń, mocno krytykowała podejmowanie wszelkich działań na rzecz ochrony przyrody czy klimatu. Wśród nich znaleźli się między innymi Fred Seitz, Fred Singer czy Robert Jastrow. Jak się po czasie okazało, wszyscy byli finansowani przez korporacje i wolnorynkowe think-tanki. Seitz, Singer i Jastrow byli jednak zawziętymi antykomunistami i sprzeciwiali się interwencji państwa w gospodarkę. Prezentowane przez nich poglądy nie opierały się na naukowych dowodach, lecz były konsekwencją ideologicznego zacietrzewienia. Oreskes i Conway klasyfikują taką postawę jako pewien rodzaj denializmu klimatycznego. W takim przypadku odrzucenie faktów dotyczących zmian klimatu wynika nie z badań naukowych, lecz z obawy o to, że zmiana klimatu podważa zasadność świata, w którą tak wielu wierzy.
Denializm klimatyczny jest nadal problemem, ale nie jest zjawiskiem powszechnym, a raczej marginalnym. Dziś znacznie większym problemem jest imposybilizm, który wynika z paraliżującego strachu przed tym, co wydarzy się jutro.
Strach jutra
Wielu z nas nie potrafi zmierzyć się z tym, co nas czeka. Boimy się przyszłości, ponieważ wiemy, że rysuje się ona w ciemnych barwach. Zrozumieliśmy, że neoliberalny ład okazał się pułapką, w którą naiwnie wpadliśmy. Jednak zamiast działać, poddajemy się czemuś, co brytyjski reżyser filmów dokumentalnych Adam Curtis nazwał hipernormalizacją. Termin ten odnosi się do paradoksalnej sytuacji, w której wszyscy wiemy, że świat się chwieje i chyli ku upadkowi, ale nikt z nas nie potrafi wyobrazić sobie alternatywy wobec obecnego porządku. Jesteśmy zmuszeni do utrzymywania pozorów sprawnie funkcjonującego społeczeństwa. Normalizacja kryzysu klimatycznego jest znacznie większym zagrożeniem niż denializm klimatyczny.
Z czego wynika? Strach i poczucie winy wywołują efekt przeciwny do oczekiwanego. Ludzie stają się bierni, sparaliżowani. Bezwiednie poddają się presji klimatycznej, z każdym dniem coraz mocniej oswajając poczucie zbliżającego się końca. Wiąże się to z różnymi strategiami redukcji dysonansu poznawczego. Zmiany klimatyczne zostają umiejscowione w dalekiej przyszłości. Jako coś, co czeka nie nas, ale ich. Przyszłe pokolenia. Nawet nie nasze dzieci, ale może ich dzieci. Albo wnuki naszych dzieci. Nie ma to większego znaczenia. Istotne jest to, że postrzegamy te zmiany jakoś coś, co nas nie dotyczy. To przeświadczenie ma również wymiar przestrzenny. Wydaje nam się, że zmiany klimatu nie dotyczą kraju, w którym żyjemy, lecz innych regionów geograficznych. Myślimy o wymierających niedźwiedziach polarnych i topniejących lodowcach. Albo o rekordowo wysokich temperaturach na Półwyspie Arabskim czy pożarach w Australii.
To nie jest tak, że klimat nas nie obchodzi. Wręcz przeciwnie. Wielu z nas szczerze martwią tragiczne konsekwencje degradacji środowiska. Przytłacza nas jednak bezmiar problemu, z którym się mierzymy. Ze wszystkich stron jesteśmy bombardowani fatalistycznymi komunikatami, które indywidualizują odpowiedzialność za zbliżającą się klęskę. Zaleca się nam wzięcie sprawy we własne ręce. Wiele mówi się o tym, że musimy zmienić własny „lifestyle”. Przestać jeść mięso, kupić elektryczne auto, pić kawę fair trade i pamiętać o zakręcaniu kurka z wodą. Niestety, musimy zrozumieć, że systemowe problemy, a zmiana klimatu takim właśnie jest, wymagają systemowych rozwiązań. Kapitalizm to system zorganizowany przede wszystkim wokół produkcji. Pojedyncze decyzje konsumenckie, choć są jak najbardziej wskazane, nie zmienią poziomu zrównoważenia globalnej gospodarki. Co najwyżej poprawią nasze samopoczucie. Ale lepszym samopoczuciem nie zmienimy świata.
Od animizmu do dualizmu
Brytyjski filozof Timothy Morton, nazywany również prorokiem antropocenu, uważa jednak, że problem leży nie tylko w tym, z jak poważnym wyzwaniem się mierzymy, ale również w naszym myśleniu. Morton twierdzi, że charakterystyczną cechą nowoczesnego świata jest obecność wielkich podmiotów, które nazywa hiperobiektami. Przykładami hiperobiektów są zmiany klimatyczne. W naszej zbiorowej wyobraźni zmiany klimatyczne to czysta abstrakcja. Nie jesteśmy w stanie bezpośrednio doświadczyć ich skutków, choć są realne – wszechobecne w czasie i przestrzeni. Funkcjonują zwykle jako pojedyncze manifestacje, takie jak anomalie pogodowe czy wykresy emisji CO2. O ich realności decyduje to, że zmieniają świat. Zmiany świata są jednak na tyle powolne, że w krótkim horyzoncie czasowym w zasadzie niedostrzegalne.
Ojciec współczesnej nauki Francis Bacon, uważał, że naturę można zredukować do materii nieożywionej. Według Bacona przyroda uosabia dzikość i bezład, czyli zupełne przeciwieństwa świata zorganizowanego przez ludzi. Wskazywał wobec tego, że rozwój nauki ma służyć przede wszystkim okiełznaniu chaosu natury. Podobne idee rozwijał inny twórca rewolucji naukowej, Kartezjusz. Dla Kartezjusza zwierzęta były wyłącznie maszynami zrobionymi z mięsa. Wizja oświeceniowych filozofów zakładała, że życie ludzi jest wyraźnie oddzielone od natury. Ten dualizm prędko zdominował kulturę europejską i organizował ludzkie relacje z naturą przez kolejne wieki.
Takie postrzeganie było na rękę również rozwijającemu się od XV wieku nowemu systemowi społeczno-ekonomicznemu, czyli kapitalizmowi. Kapitalizm, jako pierwszy system w historii, w centrum ludzkiej działalności stawiał imperatyw ciągłego wzrostu. Wzrost z biegiem czasu odbywał się jednak w coraz większym stopniu poprzez wywłaszczenie tzw. gospodarek niekapitalistycznych. W praktyce oznacza to utowarowienie kolejnych sfer ludzkiego życia oraz natury. Rozwój poprzez wywłaszczenie jest skuteczny, ponieważ pozwala społeczeństwom bogacić się w bardzo szybkim tempie, ale w długim okresie jest nie do utrzymania, ponieważ odbywa się kosztem stabilności ekosystemów. I tak, kiedy przyglądamy się historii kapitalizmu, staje się jasne, że znaczna część tego, co nazywamy postępem, odbyła się w ramach procesu wywłaszczenia przyrody. Ludzie bogacili się dzięki energii i zasobom, które czerpali z natury. Nawet największe innowacje rewolucji przemysłowej, takie jak maszyna parowa czy przędzarka, powstały tylko po to, aby szybciej pozbawiać naturę zasobów. Podobnie odkrycie złóż paliw kopalnych pozwoliło zastąpić dzisiejszą pracę człowieka spalaniem związków organicznych, które zalegały setki milionów lat pod ziemią. Jedna baryłka ropy umożliwia bowiem wytworzenie 1700 kWh energii, czyli równowartość pięciu lat ludzkiej pracy.
Złudzenia zielonego wzrostu
Wzrost gospodarczy oparty o wywłaszczenie, w ramach którego natura nie ma żadnych szans na odtwarzanie własnych zasobów, nie może trwać w nieskończoność. Istnieją realne, mierzalne oraz materialne granice postępu według takich zasad. Do pierwszej powoli docieramy i jest nią ocieplanie się klimatu. Jesteśmy na dobrej drodze do tego, żeby klimat ocieplił się w zabójczym dla człowieka tempie już w najbliższych dekadach. Co możemy zrobić, aby temu zapobiec? Niektórzy wierzą, że wystarczy odsunąć od władzy denialistów klimatycznych, takich jak Donald Trump, oraz wydać wystarczające kwoty na zieloną transformację energetyczną. Taką propozycję nazywa się najczęściej zielonym wzrostem. Zwolennicy tej wizji uważają, że klimat uratujemy dzięki inwestycjom w rozwój nowych sektorów związanych z gospodarką zeroemisyjną. Technologia pozwoli nam odłączyć wzrost gospodarczy od obciążenia środowiska. Dzięki temu nadal będziemy mogli konsumować bez konsekwencji.
Już na pierwszy rzut oka taka wizja przyszłości wydaje się naiwna. Łatwo w nią zwątpić z dwóch względów. Po pierwsze, nic nie wskazuje na to, że mamy wystarczająco dużo czasu na to, aby przeprowadzić zieloną transformację. Po drugie, ratowanie środowiska wymaga od nas znacznie więcej niż tylko zmiany systemu energetycznego. Skala zniszczeń przyrody wykracza bowiem daleko poza wzrost globalnej temperatury.
Zacznijmy od pierwszego punktu. Według Międzyrządowego Panelu Klimatycznego przy ONZ (IPCC) ludzkość musi ograniczyć do 2030 r. emisję CO2 o połowę, aby mieć szansę na zatrzymanie wzrostu temperatury na poziomie 1,5°C. Polityczny konsensus mówi o tym, że naszym celem jest nie 1,5°C, lecz 2°C. Pamiętajmy jednak o tym, że każde porozumienie między państwami powstaje pod naciskiem wielu grup interesów, w tym międzynarodowych koncernów węglowo-naftowych, a próg 2°C były krytykowany przez wielu specjalistów ds. klimatu. Mimo to, rozważmy realność takiego scenariusza.
W 2013 roku IPCC stwierdził, że ludzkość musi utrzymać łączne emisje CO2 na poziomie 800 miliardów ton węgla, aby nie przekroczyć wzrostu temperatury o 2°C. W tym samym roku pojawiły się badania mówiące o tym, że zostało nam około 270 miliardów ton węgla do spalenia. Jednak w latach 2000–2019 emisje dwutlenku węgla wzrosły o 50 proc. W 2019 r. wyemitowaliśmy 37 miliardów ton CO2. Przełomowy był 2020 rok, kiedy emisje spadły o 7%, ale spadek wynikał głównie z epidemii COVID-19, a w 2021 r. spodziewany jest powrót na dawną ścieżkę wzrostu. Jak łatwo policzyć, zostało nam maksymalnie 10 lat na ścięcie emisji do zera (lub mniej lat przy założeniu dalszego rocznego wzrostu emisji). Wydaje się to mało prawdopodobne, ponieważ transformacja gospodarki to kwestia dekad i jeżeli do tej pory nie podjęliśmy radykalnych kroków, to trudno oczekiwać, że ten proces jakkolwiek przyśpieszymy. Tym bardziej, że istnieje znaczące ryzyko przekroczenia tak zwanych punktów krytycznych ocieplenia klimatu, które doprowadzi do niekontrolowanego i kaskadowego wzrostu temperatury na Ziemi.
Sytuację pogarsza rosnąca populacja. Według różnych szacunków w 2060 r. ma nas być około 10 miliardów (obecnie 7,5 miliarda). Liczba ludności wzrasta od 1950 r. w tempie 1–2 proc. rocznie. Oznacza to większe zapotrzebowanie na konsumpcję – zarówno energii, jak i innych zasobów. Dobra wiadomość jest taka, że w okolicach 2060 r. nastąpić ma przełom demograficzny, w wyniku którego przyrost naturalny osiągnie ujemny poziom. To efekt m.in. upowszechnienia się antykoncepcji i edukacji w krajach rozwijających się. W konsekwencji w 2100 r. globalna populacja liczyć ma 8,8 mld osób. Zła wiadomość jest taka, że spadek populacji niestety nas nie uratuje, ponieważ demografia działać będzie na naszą korzyść zbyt późno. W 2100 r., czyli w momencie, kiedy Ziemia ociepli się nawet o kilka stopni, będzie nas nadal więcej niż dziś.
Trudno uwierzyć, że uda nam się zatrzymać globalne ocieplenie, ale jeszcze trudniej jest zaufać opiniom, które mówią, że to wystarczy. W 2018 r. brytyjski antropolog, Jason Hickel, jeden z silnych zwolenników doktryny post-wzrostu, w czasopiśmie „Foreign Policy” przekonująco dowodził, że nawet jeżeli udałoby się nam obciąć emisje CO2 zgodnie z planem IPCC, to równocześnie musielibyśmy całkowicie zmienić naszą gospodarkę. Czysta energia może pomóc w radzeniu sobie ze zmianami klimatycznymi, ale nie przyczyni się do odwrócenia procesów wylesiania, przełowienia, zubożenia gleby i masowego wymierania gatunków. Hickel przekonywał, że globalne zużycie zasobów rośnie nieprzerwanie od ponad 100 lat. Ziemia może wytrzymać około 50 miliardów ton zużytych zasobów rocznie, a obecnie zużywamy ok. 70 miliardów ton. Zakładając stały wzrost gospodarczy i brak drastycznych zmian w stylu życia, zużycie zasobów wzrośnie do 180 miliardów ton w 2050 r.
Nadzieja w polityce
Uratowanie klimatu to największe wyzwanie, z jakim kiedykolwiek mierzyła się ludzkość. Nie udawajmy, że istnieją proste rozwiązania. Wręcz przeciwnie, jakakolwiek zmiana wymagać będzie wyrzeczeń i ogromu pracy. W najbliższej dekadzie musimy zorganizować świat w taki sposób, aby pogodzić ze sobą sprzeczne interesy 7,5 mld osób. Ostatnia konferencja ONZ dotycząca klimatu odbyła się w 2019 r. i zakończyła się całkowitą porażką. Jedyną ofertą polityczną globalnych liderów była obietnica poprawy. Obietnica ta powtarzana jest jednak od dekad i nadal niewiele się zmienia. Od 2019 r. wydarzyły się jednak dwie rzeczy, które budzą nadzieję. Po pierwsze, Chiny zobowiązały się do redukcji emisji CO2 do zera do 2060 r. Po drugie, wybory w Stanach Zjednoczonych wygrał demokrata Joe Biden, który już w pierwszych dniach urzędowania przywrócił obecność Stanów Zjednoczonych w porozumieniu paryskim. Postęp w sprawach klimatu zależy przede wszystkim od działań, które podejmą mocarstwa takie jak Chiny, Stany Zjednoczone czy Unia Europejska, więc zmianę podejścia Chin i Stanów Zjednoczonych możemy postrzegać jako pewien sukces.
W przypadku Polski kluczowa jest zielona transformacja. Energetyka oparta na węglu jest przeżytkiem i nie zmienią tego ani lata górniczej tradycji, ani polityczny zapał w konserwowaniu status quo. Polska przyszłości musi być zielona i niskoemisyjna. Jak tego jednak dokonać? Wychodzenie z recesji wywołanej epidemią COVID-19 jest doskonałą okazją do przemyślenia priorytetów polityki gospodarczej. Rząd powinien postawić na program odbudowy oparty o inwestycje publiczne w strategicznym sektorze zielonych energii. Jednym z instrumentów realizacji takiego programu mogą być zielone obligacje, które mogłyby zostać wyemitowane przez skarb państwa oraz samorządy. Dodatkowo, niezbędne jest zaproponowanie sensownej i sprawiedliwej strategii wygaszania górnictwa. Rząd póki co przedstawił jedynie skrajnie nierealistyczny scenariusz zamknięcia kopalń do 2049 r. Jest on całkowicie sprzeczny z ustaleniami w ramach Unii Europejskiej oraz przede wszystkim ze zdrowym rozsądkiem.
Być może najgorsza w naszym położeniu jest świadomość tego, że od dawna mamy wiedzę na temat zmian klimatu, a ciągle niewiele się zmienia. Mógłbym wymienić szereg rozwiązań, które każdy czytelnik uzna za niezbędne – inwestycje w zieloną energię, dekarbonizację gospodarki, walkę z rajami podatkowymi, wprowadzenie mechanizmów sprawiedliwego handlu i tak dalej. Problem leży jednak znacznie głębiej i dotyczy polityki. Bez wyraźnej zmiany politycznej ratowanie klimatu spali na panewce. Ta zmiana musi jednak faworyzować polityków o określonych przekonaniach. Nie chodzi tu ani o lewicę, ani o prawicę. Potrzebujemy innego myślenia o polityce, które wyprowadzi polityczność poza obecny system.
Socjolog Fredric Jameson napisał kiedyś, że znacznie łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu. Być może w tym stwierdzeniu powinniśmy szukać wytłumaczenia naszego fatalnego położenia. Kapitalizm niewątpliwie wzbogacił ludzkość, ale zrobił to kosztem środowiska. Równocześnie jednak zagorzali obrońcy kapitalizmu usilnie bronią jego dorobku, ponieważ boją się jeszcze gorszej alternatywy. Powinniśmy jednak coraz mocniej podkreślać, że kapitalizm to ideologiczna utopia. Bo jeżeli nie, to jak inaczej moglibyśmy wytłumaczyć kryzys klimatyczny? Jeżeli w kapitalizmie rządzą racjonalizm i pragmatyzm, to dlaczego wciąż niewiele się zmienia? Mamy wiele dowodów na to, że kapitalizm to system społeczno-ekonomiczny, który marnuje zasoby i rośnie poprzez eksploatację świata natury. Nieustanne zapewnienia o tym, że żyjemy w erze post-ideologicznej pokazują, jak bardzo nasz świat osadzony jest w ideologii. Ideologia, jak pisał słoweński filozof Slavoj Žižek, to pole ciągłej walki symbolicznej – walki o zawłaszczenie historii i tradycji.
Wyzwaniem na najbliższe lata jest przejęcie sfery symbolicznej i przywrócenie pewnych znaczeń. Kategoria praw człowieka nie powinna dotyczyć wyłącznie wolności politycznych, ale przede wszystkim spraw socjalnych. Ekologia musi zacząć kojarzyć się z systemowymi zmianami, a nie z ascezą jednostki.
Katastrofa klimatyczna przytłacza swoją nieuchronnością i skalą. Łatwo porzucić wszelkie nadzieje na uratowanie świata. Mamy bardzo mało czasu i bardzo wiele do zrobienia. Greta Thunberg, młoda i odważna dziewczyna, powiedziała kiedyś, że nie ocalimy świata, grając według jego zasad, ponieważ to właśnie te zasady muszą zostać zmienione. Walka o klimat wymaga porzucenia naiwnej wiary w to, że system da się zmienić od wewnątrz. Potrzebujemy ofensywny politycznej na wielu frontach, która zakwestionuje ideologiczne fundamenty kapitalizmu. W rzeczywistości sprowadza się to do odzyskania obowiązującej świadomości zdrowego rozsądku. Musimy napisać zasady gry od nowa. Zmiana dominującego dyskursu jest niesamowicie trudna, ale nie jest niemożliwa. Uratowanie klimatu wymaga zupełnie nowego języka. Mamy dekadę, może dwie. Działajmy. Zanim będzie za późno.
Nikodem Szewczyk
Wyjątkowo wielki i ważny symbol programu nowej, odrodzonej Polski.
Niechęć do pluralizmu nazewniczego skorelowana jest z wrogością wobec demokracji.