Gustaw Morcinek: Kataryniarz (1934)

·

Gustaw Morcinek: Kataryniarz (1934)

·

Wszyscy martwili się szczodrze, tylko Kalabus bez nogi wcale się nie martwił.

– Jeszcze nigdy nie było, żeby jakosi nie było! – mawiał z namaszczeniem, a górnicy słuchali go z szacunkiem, ponieważ nie miał nogi.

Kopalnia wyludniła się już dawno. Kilka miesięcy temu, jak ostatni wagonik węgla wydobyto ze szybu. Odtąd maszyny spoczywały, rozwalone niedbale na lśniącej, kamiennej posadzce. Szmatłał się koło nich krzywy Ciuszek, wycierał zwitkiem konopi, smarował i nie dozwalał rdzewieć. Raz w tygodniu tylko nastawało w hali maszynowej wielkie święto, a w kotłowni czynił srogi hałas łysy Kuboszek. Siedem kotłów stało bezczynnie, pod ósmym od wczesnego rana palił i doglądał, czy manometr się rusza. A gdy się ruszał, gdy wskazówka opadła na czerwoną kresę, a z kotłowego cylindra zaczynała bzykać para, otwierał wentyl z paradą na wyświechtanym wysokim krześle, ujmował poziome lśniące koło jak szofer kierownicę i czekał. A gdy mu nad głową zajazgotał dzwonek, jął powoli kręcić kołem, a wtedy maszyna budziła się.

Do kopalni zjeżdżali dozorcy ze sztygarami. Wędrowali przez kilka godzin po dudniących gankach, zaglądali do wszystkich przodków, oświecali stropy, patrzyli na stemple, włazili na czworakach do zawalisk, podziwiali spustoszenie, łypali niespokojnie po ścianach, a potem z ulgą wracali pod szyb i pospólnie wyjeżdżali na powierzchnię. Następnie w kancelarii pisali sążniste raporty, radując się poniewoli, że pan zawiadowca będzie się drapał po głowie, ze będzie wędrował od okna do okna, przeżuwał jakieś niemieckie przekleństwa i martwił się jeszcze szczodrzej, aniżeli górnicy.

Przed bramą czekali górnicy.

– Jak tam, panie sztygar, z moim pokładem? – pytali.

– Już jest po nim. Zaciśnięty, żeby nawet mysz nie wlazła.

– A w pokładzie Hildy?

– Ho, ho!… Po pas wody!

– Pierona jasnego!

– Tak!… Do pasa, a nawet może wyżej!…

– A co na pochylni pod trzecim zjazdem?

– Nic. Stoi, jeny stemple obrosły grzybami!…

– A kiedy się toto skończy?

Popatrzył się sztygar z politowaniem, wstrząsnął ramionami, splunął niechętnie i prychnął krótkim śmiechem.

– To się zapytej, pieronie głupi, swojej baby!… – i odchodził statecznie, przekonany, że dobrze powiedział. Bo skąd on może wiedzieć, kiedy skończy się bezrobocie?… Głupie pytanie!…

Kalabus bez nogi pytał się sztygarów, co tam się dzieje w kopalni, chociaż od roku przeszło pracował już na powierzchni w markowni. A kiedy kamraci martwili się, że kopalnia niszczeje, on się wcale nie martwił. Nawet się radował.

– A niech bestię zawali!… – i stukał drewnianym kikutem o kamienistą drogę.

Wtedy wszyscy patrzyli na nogę jego i uznawali, że Kalabus ma słuszność.

Spod pomiętej nogawki wysterkał drążek, okuty niezdarnie na końcu, czarny i ogryziony. Ponad kolanem zaś nogawka wydymała się nieznacznie. Każdy wiedział, że tam kończy się drewniany kikut, a rozpoczyna prawdziwa noga.

– Kalabusie, a jak to było z ty waszą nogą? – pytali kamraci.

– Dyć wiecie.

– No wiemy, ale ten tu oto nie wie! – i wskazywali na kogoś, który istotnie nie znał tej historii.

– A na śliwkę dosz?

– Dóm!

– No, to dowej! – i wyciągał łakome paluchy po pęcherz z tytoniem. Nabierał spory zwitek, utoczył w gałkę i wsuwał do ust. Potem miesił go ze smakiem, spluwał gęsto żółtą, cuchnącą śliną i opowiadał. A tamci czekali na samo zakończenie, gdyż to było najciekawsze i najbardziej śmieszne.

– …i dobrze. Zdawało się, że już szlus ze mną. Noga leży pod kamieniem, a kamień taki wielki jak sto diabłów. Kamraci się mordują, a kamień ani rusz. A pan inżynier powiada, że źle. Ale potem przylecioł ten chudy Wytrzens i mówi, że mo radę. Tóż mów, pieronie!… – powiada pan inżynier. I co zrobiła ta bestia?… Wziął taki flaszencug… pan inżynier to nazywoł jakimi wielokrążkiem… No dyć wiecie, co się podnosi ciężary, albo wagon, albo co!…

– Wiemy, wiemy.

– … no, tóż!… I dobrze. Ten wielokrążek uwiązali do stempla, łańcuch przeciągnęli do nogi…

– A czemu nie rozsadzili kamienia dynamitem?…

– Głupie jak cap. Jakby odstrzelili, toby mnie zabiło, ni?… Tóż jako powiadom!… Tą nogę przywiązali do łańcucha, a potem zaczęli tym wielokrążkiem toczyć. Ciągną, ciągną… To wrzeszczę jak dziki osieł!… Ale potem mnie zamroczyło… A kiedy mnie w szpitolu wskrzesili, już było po nodze!… Urwali mi ją powyżej kolana jakby była z ciasta ulepiono!

– A co potem?…

– Potem przychodzi ten chudy pieron Wytrzens i pyto się, jak się mom. A jo nic, jeny mówię: Schyl się, pieronie, to ci powiem!… – On się schylił, a jo go pras w pysk!… – Tu masz, pieronie morski, za tę moją nogę, coś mi ją urwoł…

– Nie mówcie!… Tak zrobiliście?

– Jako prawiem! Takżech zrobił!… A Wytrzens się dziwo jak głupi, a jo po drugi roz pras go w pysk!… A mosz pieronie morski za moją nogę!…

Górnicy zanosili się śmiechem, bo ich to ogromnie bawiło, że Kalabus w taki sposób odwdzięczył się Wytrzensowi za wyratowanie go z opresji.

Wypadek ów przez długi czas był głośny na kopalni. Wszyscy górnicy omawiali go żywo, a każdy się dziwił niezwykłemu pomysłowi Wytrzensa. Ci, co byli obecni przy ratowaniu Kalabusa, wyjaśniali, że istotnie nie było innego wyjścia. Były tylko raczej dwa wyjścia. Albo otruć Kalalmsa, stękającego na spongu w okrwawionym pyle, z prawą nogą przywaloną olbrzymim blokiem piaskowca, albo też nogę mu urwać.

– To mógł to przecież lekarz uczynić! – mówili ci, co nigdy nie byli w kopalni.

– Głupiś – tłumaczyli górnicy. – Jak tu ściągać lekarza do kopalni, kiedy daleko od szybu, człowiek już ledwie zipie, krew odchodzi, a na głowy posypuje się miał z oberwanego stropu. Tylko czekać, a zawali się do reszty i biedoka przysypie i życie wydusi. I tak groziło niebezpieczeństwo tym, co go ratowali…

– A Kalabus wcale nie wrzeszczoł – wyjaśniali drudzy – bo gdy nim prasło o spong, a nogę przygniotło, to już był bezprzytomny. Stękoł jeny jak krowa przy ocieleniu!…

Tamci kiwali głowami w niedowierzaniu, górnicy zaś triumfowali w duchu, że z nich tacy ludzie.

Od tego czasu minął rok przeszło, a Kalabus nie mógł przebaczyć Wytrzensowi urwanej nogi. I chociaż mu drudzy tłumaczyli, że gdyby nie Wytrzens, to nie wyszedłby z życiem spod kamienia, wciąż żywił zemstę w swoim chropowatym sercu.

– Nie podaruję pieronowi – mawiał zajadle. – Nie podaruję tego ani za diabła!…

Poza tym żywił nienawiść do kopalni. Teraz radował się, że wskutek bezrobocia zarywają się stropy na chodnikach, że stemple kładą się pokotem miażdżone ciężarem obwału, że woda zalewa niższe pokłady i że jeżeli tak jeszcze poczekać z rok – kopalnia „zdechnie”, jak mawiał.

Po wyleczeniu przydzielony został do markowni na powierzchni, gdzie odbierał i wydawał znaczki górnikom. A kiedy wszyscy górnicy zjechali już do kopalni, zdawał raport sztygarowi.

– Numer 87 pijany, na szychtę nic przyszoł!… Numer 112 noga złomano… Numer 378 baba jego porodziła dziecko, musioł doma zostać!… Numer 35 zaś strzelił szychtę!… Ani na słoną wodę nie zarobi pieron!. A numer 521, panie sztygar, to kocynder!… Polazł kańsi ku dziousze, dzioucha mu nogi przyległa i na szychtę nie przyszoł!… Numer 201 wczoraj zabity w 3 poziomie!…

Wyliczał po kolei każdy numer znaczka, co w osamotnieniu błyszczał na czarnym haku na ogromnej czarnej tablicy, sztygar zaś zapisywał nazwiska ich właścicieli w umorusanej księdze.

Kalabus nie pominął żadnej sposobności, żeby dokuczyć Wytrzensowi. Kiedy go dojrzał kroczącego z lampą do okienka markowni, wszyscy górnicy, co opodal się znajdowali, czekali na wynik. Kalabus zawsze coś takiego zmajstrował, że można było się uśmiać do woli. Raz podał mu jego znaczek posmarowany od dołu ludzkim łajnem, drugi raz zanurzył go w przygotowanym kwasie siarkowym, innym razem znów rozpalił go w płomieniu lampy, a kiedy Wytrzens wyciągnął łapę, Kalabus zdejmował drutem znaczek i rzucał mu go na środek dłoni, Wytrzens wtedy sypał pieronami, wydziwiał ogromnie, nóg połamanie obiecywał, a Kalabus rechotał ubawiony i stukał hakiem po drewnianej nodze.

– To za moją nogę, fideuszu zatracony!… – wołał za nim. – To za moją nogę!…

Potem nastało bezrobocie i Kalabus już nie miał sposobności, żeby Wytrzensowi dokuczyć.

– Ho, ho… – mawiał w gospodzie między kamratami. – To nic!… On jeszcze mnie kiedyś popamięto!…

Górnicy zastanawiali się, co by Kalabus mógł uczynić złego Wytrzensowi. Znali wszyscy Kalabusa i wiedzieli, że niezdolny do takiej zemsty, która by przerażenie budziła.

– Nie zabije go – pocieszali się – no, bo nie zabije. Za dobry z niego człowiek. Nabić mu także nic może, bo nie da rady z drewnianą nogą. Chyba okna mu może wytłuc kamieniami lub psa otruć. Lecz i to nie, bo Kalabus mo dobre serce…

Potem górnicy zaczęli grzebać w ziemi za węglem.

Poza kopalnią, na bezpańskiemu wydmuchowisku, tuż obok hałdy kopali biedaszyby. Ogromny obszar nieużytków, rozorany wędolcami i zapadliskami, wypełniony miejscami gnijącej wody, w której dzieci się taplały i zdechłe psy gniły, gdzie nawet mizerna trawa nie chciała uróść, a chłopcy prowadzili tam srogie batalie, rozbijając sobie głowy kamieniami i czyniąc piekielny wrzask, ogromne to wydmuchowisko bezpańskie zaludniło się czarnym mrowiem ludzkim. Górnicy kopali głębokie studnie, stawiali nad nimi proste kozły zbite z desek, na kozłach umieszczali kołowroty, na kołowroty nawijali liny, a na linach zawieszali stare kubły i spuszczali je do biedaszybów. Na dnie mozolili się wytrawni, starzy kopacze. Kuli ganki w odkrytym pokładzie węgla, podcinali ściany, zbijali klinami, urobek wsypywali w kubły, a kubły wędrowały wąską gardzielą studni, wynurzały się na powierzchnię i radowały ludzkie oczy nadzieją uciszenia parszywego głodu. Tamci zaś pod ziemią podbijali strop nielicznymi stemplami, dyszeli utrudzeni w słodkawym zaduchu, pocili się nadzy do pasa, a co raz spoglądali na strop, czy się nie rysuje, czy nie leci na głowy. Strop zaś błyszczał w rudym świetle karbidówek jakby powleczony czarnym szkliwem, i pękał nieznacznie.

Potem pojawił się dwutlenek węgla. Dwóch górników wydobyto bez życia z podziemia. Wówczas przy wejściach do biedaszybów pojawiły się wymyślne wentylatorki, zmajstrowane z dużych puszek po śledziach, toczone nogą lub ręką, warczały śmiesznymi skrzydłami blaszanymi, a starymi, zardzewiałymi rurami wsączał się do kopaleńki słaby wicherek, sycił zmęczone płuca zapachem powietrza i rozrzedzał dwutlenek węgla.

Kalabus także miał swój biedaszyb. Nazwał go szumnie: Prezydent, i pospólnie z trzema kamratami wydobywał węgiel. Dwaj z nich ślęczeli pod ziemią, on zaś z młodym Wawrzyczkiem kręcił kołowrotem. Najczęściej czynił to jednak sam, bo Wawrzyczek musiał „robić wiater na wentyla to roku”. Zapierał się więc drewnianą nogą w ziemię, zapierał ramionami w rękojeść kołowrotu i toczył ciężko.

Po węgiel przyjeżdżali chłopi, kupowali go za bezcen, a Kalabus poklinał ciężko i zżymał, że mało zarabia.

Potem jednak zdarzało się, raz i drugi, że zamiast węgla wydobywano z biedaszybu ludzkie zwłoki. Jedne strute brakiem tlenu, inne znowu ukrwawione i dyszące resztką wyciekającego życia, inne zaś zniekształcone i zmiażdżone. Często zdarzało się takie żniwo. Równocześnie zarządy kopalń jęły czynić starania, by władze zlikwidowały biedaszyby.

– Konkurencję, nam czynią!.. – skandali panowie z dyrekcji kopalni.

– Za dużo śmiertelnych wypadków! – wołała prasa.

Przyszła policja, przyszli z nią sztygarzy z ładunkami dynamitowymi i biedaszyby zostały zniszczone. Wsadzono po jednym ładunku do ziemi na każdym rogu szybika, zapalono lont i uchodzono. Lont jarzył się rudym płomieniem, pełzał po ziemi, sypał ciemnymi iskrami, a potem znienacka wybuchała pod niebo ciężka chmura czarnej ziemi.

Po kilku dniach na bezpańskim wydmuchowisku szczerzyły się ogromne wyrwy, większe zapadliska i jeszcze głębsze wądolce.

Opodal zaś stali górnicy, zaciskali pięści i ciężko pieronowali.

U Kalabusa nastał głód. Parszywy, po trzykroć przeklęty głód. Kalabuska beczała i głośno wyrzekała na swoją dolę, Kalabus teraz dopiero zaczął się martwić, a dwunastoletni synek hasał po wędolcach i rozbijał głowy kamratom, a oni zaś jemu, co miało oznaczać wojnę między Niemcami a Polakami.

– Wiesz staro, co? – rzekł pewnego razu, kiedy już naprawdę nie było co do ust włożyć.

– Co?… – zachlipała przez łzy Kalabuska.

– Pójdę po fechie! Mom nogę drzewnianą, to mi ludzie prędzej daję jakiś grosz! Ni?…

I poszedł.

Kusztykował powoli po wsiach, zaglądał do chałup, dopraszał się chleba, kilku groszy, a wieczorami noclegu. Z początku nie mógł się zżyć z nowym zawodem. Wchodził więc nieśmiało do chałup, pukał również nieśmiało, a gdy mu ktoś otworzył drzwi, mamrotał swoją prośbę i stukał drewnianą nogą o posadzkę w sieni. Potem jednak nabrał już wprawy. Umiał odgadnąć za pierwszym spojrzeniem, czy go odprawią z niczym, czy też obdarzą kilku groszami. Gryzło go to jednak, że zeszedł na dziady.

– Pierona! – mruczał do siebie, kiedy wygrzewał się pod drogą i zliczał miedziaki. – To jo stary górnik, a teraz muszę klamki czyścić!… Szpetny koniec człowieku pisany!…

Ulżyło mu dopiero wtedy, kiedy przybłąkał się do samotnej chałupy pod lasem i poprosił o nocleg. Gospodarz nie chciał go przyjąć, lecz w końcu zmiękł na sercu i wezwał do izby.

– Nie chciołech was przyjąć, bo u mnie w stodole leży już jeden… – tłumaczył się.

– Co za jeden?…

– A diabli go tam wiedzą!… Stary dziod jakiś!… Przyszoł z kataryną, legnął mi pod stodołę i uświerknął. Była komisja, powiedzieli że kaput!… Kozali mi go do stodoły włożyć, a jutro po niego przyjadą z Katowic.

– A katarynka?…

– A jest tam w stodole przy nim!…

– To se ją wezmę!…

– A biercie!…

Nazajutrz poszedł do stodoły, zmówił pacierz nad zwłokami, podniósł starą suknię, którą był nieboszczyk nakryty, westchnął! żałośnie, potem wziął na plecy katarynkę i poszedł. Po drodze spotkał karetkę jadącą po umarłego dziada.

Odtąd już nie miał wyrzutów sumienia. Stawał przed upatrzonym domem i grał. Katarynka była dychawiczna i nie grała żadnych pobożnych kawałków, żadnych pieśni kościelnych, tylko jakieś cudaczne melodie, które słyszał kiedyś z okna pana inżyniera, kiedy stał na drodze, a w oknie siedziała córka pana inżyniera i kręciła małą korbką u gramofonu. Nuciła przy tym coś o jakiejś tęsknocie, o bubliczkach, o Rebece i o tym, że się boi sama spać.

Baby wtedy załamywały dłonie i długo obiecywały jej wieczne potępienie, a chłopcy gromadzili się pod oknami i nucili tamte piosenki. A potem je świstali.

Melodie te, wygrywane bez ustanku na katarynce, podobały się Kalabusowi. Były jakieś smętne, a jednak taneczne, tak bardzo taneczne, że podczas grania kiwał w takt głową i kołysał się miarowo w biodrach i na drewnianej nodze. Koło niego zaś tłoczyła się zawsze ogromna gromada dzieci, dziewczyny wychodziły z domów i wynosiły mu chleb smarowany masłem lub zgoła kęs kiełbasy i kilka groszy, co starsi strzygli zaś oczyma po dziewczynach, opierali się niedbale o płoty, kołysali również głowami i świstali do wtóru.

Po tygodniu wrócił do domu. Przyniósł kilkanaście złotych, spory kęs słoniny, wieniec kiełbasy i flachę gorzałki.

Zeszli się górnicy, wszyscy ogromnie zdziwieni, że Kalabus przyszedł z katarynką. Na podorędziu mieli słowa najeżone pieronami, słowa gorzkie i pełne wymyślania na głód i bezrobocie, chcieli pomstować przed nim na psie życie, ale Kalabus nie słuchał. Nie chciał zresztą słuchać, bo wiele widział i wiele słyszał podczas swojej niedługiej wędrówki.

Ustawił więc na koźle katarynkę i zaczął grać. Umilkli górnicy, zaczęli słuchać. Potem przybiegły dzieci, a za dziećmi przyczłapały baby, chude i biedą zgryzione, za babami dziewczyny i chłopcy. Otoczyli Kalabusa wielkim kołem i słuchali. A Kalabus stukał drewnianą nogą do taktu, uśmiechał się do wszystkich i kiwał głową.

Katarynka piszczała i łapała oddech jak człowiek krztuszący się pyłem węglowym, a spoza czerwonych firaneczek, naciągniętych na przedniej ściance, kuśtykała cudaczna melodia i pozwalała ludziom zapominać o wszystkim, co serce toczy. Zapalały się przygaszone oczy, podnosiły skołatane głowy, przed człowiekiem otwierał się jakoby daleki świat, gdzie nie ma bezrobocia i gdzie nie ma głodu.

Starsi przypominali sobie dawne lata, kobiety wzdychały, bo widziały się w jakąś noc wiosenną, młode i ponętne, o pełnych piersiach i gorącej krwi, lezące na sianie, w słodkim omdleniu grzebiące palcami we włosach na pacholęcej głowie. Dziewczyny przeciągały się leniwie a nieznacznie, i spod oka patrzyły na chłopców i taksowały ich ramiona i barki. Chłopcy zaś patrzyli na dziewczyny, uśmiechali się i również się przeciągali.

Potem Kalabus poszedł ma drugi koniec osady górniczej.

– A co słychać z Wytrzensem? – zupytał kamrata, co go odprowadzał, a z którym kiedyś w jednym filarze pracował.

– Hm… Wytrzens… Czy nie wiecie?…

– Ni…

– Hm… Wytrzens niezadługo pojedzie!

Przystanął Kalabus, spojrzał na kamrata.

– To za moją nogę urwaną – mruknął…

– Ech, nie plećcie, ni!…

Uszli kęs drogi w milczeniu. Kalabus myślał o Wytrzensie, co niezadługo pojedzie. Nie wiedział teraz, czy się radować, czy go żałować. Nogi szkoda, ale Wytrzensa też szkoda! Jego niechęć do niego stawała się podobna do zakurzonego szkła, które słońce podświeca. A może to nie była niechęć?… Żal tylko, że…

Zamyślił się Kalabus, bo nie mógł znaleźć odpowiedzi, jaki to był żal.

– To mówicie, Kopoczku, że Wytrzens pojedzie?…

– Yhy!…

– A cóż mu tak dojęło?

– Suchoty! – mówił dochtór, że jakieś galopujące suchoty!…

– A z czego?

– Z głodu… Przeziębił się, gdy z biedaszybu wyjechoł spocony na wierzch… Było to jakosi zaroz z początku, jakżeśmy je zaczęli kopać!… Było jeszcze zimno. Wyjechoł spocony, bez koszuli… No, taki błozen!… No i pojedzie!

Kalabus już nie czuł niechęci do Wytrzensa.

Kalabus nie czuje już nawet żalu do Wytrzensa.

– To jest prowda!… – mruczy. – Gdyby nie Wytrzens, nie byłoby mnie na świecie!…

Pożegnał się z kamratem na rozstajnej drodze i zawrócił w kierunku Wytrzensowego domu.

Przed sienią ujrzał Wytrzenskę. Pod słoneczną ścianą leżały oparte części łóżka. Wytrzenska lała wrzącą wodę w ich szpary i szczeliny.

– Dzień dobry, Wytrzensko!… Jak się mocie? – zapytał.

Chuda Wytrzenska wytarła nos do fartucha, westchnęła żałośnie:

– Jak groch przy drodze…

– A co robicie?

– Pluskwy parzę, bo bestie chcą mi chłopa zeżreć.

Stanął obok niej i przypatrywał się, jak cienką trzaskę wpychała w szczeliny łóżka. Ze szczelin wyłaziły grube, opasłe, rude pluskwy. Wówczas Wytrzenska porywała garnek z wodą i chlusnęła na nie. Woda była wrząca, więc pluskwy spadały na ziemię bez życia. Dwie kury zbierały je łakomie i połykały ze smakiem.

– A co stary?

– Podziwejcie się na niego!…

Wszedł do izby i znowu wyczuł, że nie ma już u niego ani niechęci, ani żalu do Wytrzensa. Bo oto leży na wznak w łóżku i dyszy. Twarz ma żółtą, zapadłą, oczy płonące i głębokie. Tli się w nich resztka życia.

– Jak się mocie, Wytrzensie?…

Wytrzens odwrócił z wysiłkiem głowę i zakrztusił się kaszlem. Wypluł czarną grudkę krwi, a potem legł z powrotem i patrzał na powałę.

– Już pójdziecie?

Wytrzens kiwnął głową, że pójdzie.

– No, nie starejcie się. Każdy tam pójdzie. Jo też!…

Wytrzens podniósł nieznacznie dłoń i opuścił ją ciężko. Kalabus zrozumiał, że Wytrzens lekceważy sobie jego pociechę.

– Chcecie gorzoły?

Wytrzens potrząsnął głową, że nie chce.

– A pamiętocie?… Nogi mi urwaliście! Oto tą!… – i wysunął swój drewniany kikut.

Spojrzał Wytrzens na Kalabusową drewnianą nogę i nic nie powiedział. Kalabus zaś postawił swoją katarynkę na koźle, nastawił mechanizm na najpiękniejszą melodię.

– Chcecie to wóm zagrom…

Wytrzens skinął z wysiłkiem głową.

Uradował się Kalabus, bo zdawało mu się, że jeżeli zagra mu przed śmiercią na katarynce, to dusza jego nie będzie się męczyła w piekle ani w czyśćcu, lecz pójdzie prosto do nieba. Jakby po równym przekopie pod szyb. Nawet bez lampy można trafić. A potem stanie pod szybem, spojrzy w górę, stanie w windzie i fiu pod górę. Jak prawdziwy górnik, wracający ze szychty na powierzchnię. A na powierzchni świeci słońce!…

Kalabus uśmiechnął się do tych myśli, rad bardzo, że je tak składnie ułożył. Potem stanął za katarynką, oparł się lewym łokciem o jej wierzch, prawą rękę ujął za korbę.

– Tóż posłuchajcie, Wytrzensie!… Bydzie piekno muzyka!… A wom bydzie się lepiej umierało!…

I zaczął grać. Katarynka najpierw skrzypnęła przeciągle, potem zadyszała piskliwie, a następnie już potoczyła się na izbę posuwista, rytmiczna, tęskna melodia tanga. Tańczyła po izbie, posuwała się lekko i jakby na palcach, miękka i pieszczotliwa, wypełniała zaduch pokoju jakby zapachem nieznanych kwiatów, czasem zaskrzypiała zepsutym mechanizmem, czasem sapnęła ciężko, potem znów płynęła jednostajnie, cicho, usypiająco.

Wytrzens słuchał. Łypał najpierw powiekami, wykręcił głowę na poduszce, żeby lepiej słyszeć patrząc na katarynkę, a następnie jął szybko oddychać. Jakby się mocował z jakimś ciężarem. Suche, wychudłe palce splotły się, potem opadły wyczerpane na kołdrę.

Kalabus zaś grał. Zasłuchany w znajomą sobie melodię, ulegał złudzeniu, że w tej chwili kroczy po tamtym przekopie w kopalni, o którym poprzednio myślał, że kołysze miarowo a posuwiście płomykiem lampy, cienie skaczą w półkroku, a za nim stąpa dusza Wytrzensa. Idzie zielonkawa po gębie, wycieńczona i chwiejąca się z wysiłku, jak górnik wyczerpany do ostatka, pod szyb wracający…

Skończył. Zaskrzeczała resztka melodii, urwała się i nastała cisza.

Kalabus spojrzał na Wytrzensa.

Wytrzens leży na wznak w łóżku, podobny już do trupa, dyszy ciężko, a powiekami przygniata powieki, mocno i z wysiłkiem, jakby dłonie zaciskał, w których zamknął umykające życie.

Gustaw Morcinek

 

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w książce „Przedmieście”, Zespół Literacki „Przedmieście”, Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, Warszawa 1934. Był to zbiór tekstów autorów sięgających po tematykę robotniczą i społeczną. O historii i założeniach ZL „Przedmieście” pisaliśmy w „Nowym Obywatelu” przed kilkoma laty. Powyższy tekst publikujemy w 130. rocznicę urodzin Gustawa Morcinka. 

W nagłówku tekstu wykorzystano obraz autorstwa Normana Cornisha, angielskiego artysty, który pracował jako górnik, a jako malarz i grafik portretował życie przedstawicieli tego zawodu oraz społeczności przykopalniane.

 

Gustaw Morcinek (1891-1963) – urodzony w robotniczej ubogiej rodzinie, rok po narodzinach syna zmarł jego ojciec, co skutkowało życiem rodziny w biedzie. Urodził i spędził dzieciństwo w hutniczo-górniczej Karwinie, dziś na terenie Czech, wówczas z ludnością większościowo polską. W wieku 16 lat rozpoczął pracę w kopalni. Gdy zauważono jego zdolności i chęć nauki, górnicy z zebranych składek opłacali wysłanie i utrzymanie go w Białej (dziś Bielsko-Biała), gdzie uczęszczał do seminarium nauczycielskiego. W czasie I wojny przymusowo wcielony do wojska austriackiego. Tuż po zakończeniu wojny brał udział w działaniach na rzecz przyłączenia Śląska Cieszyńskiego do Polski. Od roku 1919 do 1935 pracował jako nauczyciel w Skoczowie. Od początku lat 20. zajmował się aktywnością dziennikarską, publicystyczną i literacką. Szybko zyskał uznanie krytyków literackich i czytelników. W swoich tekstach łączył perspektywę patriotyczną z wyraźnym rysem prospołecznym i sympatyzowaniem z lewicą. Autor licznych powieści i opowiadań; w jego utworach z akcją dziejącą się w środowisku górniczo-hutniczym zagłębia karwińsko-ostrawskiego wielokrotnie pozytywnie portretował działaczy i aktywność polskiej lewicy niepodległościowej. Reprezentował poglądy antyniemieckie oraz krytykował zaborczość czeską wobec większościowo polskich terenów Śląska Cieszyńskiego. Oprócz literatury pięknej i publicystyki pisał także teksty historyczno-krajoznawcze, był zamiłowanym turystą pieszym i miłośnikiem krajobrazu Beskidzkiego. W czasie hitlerowskiej okupacji więziony w obozach koncentracyjnych, odmówił podpisania volkslisty.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie