Kruchość globalizacji. Co pokazały pandemia i wojna?
Tam, gdzie globalizacja się zwija, tam swoją rolę do odegrania ma państwo narodowe.
Po latach histerii, pouczeń i analiz poświęconych populizmowi nie widać, aby ten znajdował się choć trochę w odwrocie. Wręcz przeciwnie – poza punktowymi triumfami liberałów, zwykle okupionymi coraz większym wysiłkiem, brak oznak odwrotu tej fali.
Wydawałoby się, że powinno być inaczej. Na zwalczanie populizmu wydano miliony, jeśli nie miliardy. Zmobilizowano potężne siły polityczne i medialne. „Antypopuliści” mają za sobą wielki, gigantyczny biznes. Nieustannie trwa kampania potępień pod adresem populistów oraz pouczeń wobec ich wyborców. I niewiele z tego wynika. Nic w tym dziwnego. Żaden skutek nie ustępuje bez eliminacji przyczyn.
Przyczyną jest natomiast oligarchiczno-wyzyskowy model gospodarczy, przy którym środowiska liberałów i „demokratów” trwają niewzruszenie, a coraz częściej w stronę sojuszu z nimi dryfuje także lewica.
Niedawno odbyły się wybory parlamentarne na Węgrzech i prezydenckie we Francji. Jedne i drugie stanowiły starcie obozu liberalnego z postaciami wręcz emblematycznymi dla lęków tego obozu. Na Węgrzech partia Viktora Orbána wygrała czwarty raz z rzędu, co oznacza prawdopodobieństwo nieprzerwanych rządów przez 16 lat, czyli całą długą epokę. Fidesz wygrał nie tylko z wielką przewagą nad oponentami – o prawie 20 punktów procentowych. Wygrał także w sytuacji, gdy przeciwko sobie miała koalicyjny blok obejmujący ugrupowania od Sasa do Lasa, czyli od środowisk liberalno-postępowo-lewicujących po Jobbik, do niedawna skrajnie prawicowy, a obecnie cudownie nawrócony na „zwykły” konserwatyzm. Wygrał w sytuacji, w której sondaże jeszcze kwartał przed starciem przy urnach wskazywały na możliwość zwycięstwa opozycji. Wygrał przede wszystkim w czasach, gdy rządowi mało co sprzyja – od sytuacji międzynarodowej, przez pandemię, po znaczący wzrost cen i kosztów życia. A jest to rząd kraju niewielkiego i niezamożnego, zatem posiadający niezbyt wielkie możliwości i pole manewru.
Z kolei we Francji przedstawiciel obozu liberalnego wprawdzie pokonał Marine Le Pen, jednak ta ostatnia osiągnęła najwyższe poparcie w dziejach wyborczych zmagań nie tylko swoich, ale i własnego obozu politycznego. W porównaniu z poprzednimi wyborami Macron stracił 8 punktów procentowych poparcia (i otrzymał 2 miliony głosów mniej niż wtedy), a jego rywalka tyle samo zyskała. Wszystko to w kraju, w którym całokształt życia publicznego – od mediów, przez twórców kultury, po politykę – robi od lat co może, aby zniechęcić wyborców do środowiska politycznego Le Pen. Tu zresztą dotykamy ciekawego i szerszego zjawiska, które pokazuje, jak niewiele wspólnego z faktami mają wywody polityczno-medialnego mainstreamu, portretujące wyborców populistów (szczególnie polityków tego nurtu wywodzących się z prawicy) jako ksenofobiczno-zacofanych „ciemniaków”. Otóż według jednego z badań sondażowych ponad 40% osób, które głosowały na szefową Zjednoczenia Narodowego, zrobiło tak tylko po to, aby zablokować zwycięstwo Macrona. Prawie połowę elektoratu tej kandydatki stanowili zatem ludzie gotowi głosować na nią jedynie dlatego, że aż tak bardzo nie chcą władzy Macrona.
W USA Joe Biden ma wiosną 2022 najniższe poparcie i poziom aprobaty dla swoich rządów odkąd wygrał wybory, a poparcie to jest obecnie tak niskie, jak uzyskiwane przez Trumpa pod samego koniec rządów poprzedniego prezydenta. W realiach znacznie nam bliższych, czyli w Czechach, ugrupowanie populisty Andreja Babiša, które przegrało zeszłoroczne wybory, wciąż utrzymuje wysokie poparcie w sondażach, mając je na poziomie prawie 30% i tylko nieznacznie ustępując partii rządzącej. W Słowacji, gdzie populiści z partii Smer utracili władzę w okolicznościach naznaczonych skandalem (zabójstwo dziennikarza) i wydawało się, że jest to kres tej formacji, sondaże wskazują, że rozłamowe ugrupowanie z tego Smeru już od ponad roku przewodzi w wyścigu, a sam osłabiony Smer tyle samo czasu zajmuje pozycję wicelidera.
Można oczywiście znaleźć pojedyncze przykłady zwycięstw ugrupowań liberalno-establishmentowych, ale nie ma ich wiele, są okupione coraz większymi wysiłkami i cechują się malejącą przewagą, albo stanowią nieliczne wyjątki od reguły. Nic nie wskazuje na to, żeby zjawisko określane mianem populizmu było w całościowym odwrocie. Choć wydawałoby się, że powinno. Trudno znaleźć w ostatnich dekadach nurt polityczny, który spotkałby się z podobną falą krytyki. Czy to wielkie media, czy polityczny establishment, czy fundacje powiązane z miliarderami, czy elity kulturalno-intelektualne – wszystkie te środowiska nie zostawiają suchej nitki na populistach. Ci ostatni są krytykowani za wszystko: postulaty polityczne i język ich wyrażania, politykę gospodarczą czy pomysły z tej dziedziny, praktykę sprawowania władzy i bycia w opozycji, życie prywatne itd. Wiadomo, że są głupi, źli, odrażający, a nawet wyrywają staruszkom torebki i portmonetki oraz nie myją zębów. Obojętnie, czy wywodzą się z prawicy, jak Le Pen, czy z lewicy, jak populiści słowaccy, czy przekraczają te podziały, jak Babiš – są traktowani jak najgorsze zło. I portretowani tak, jak dawniej, w czasach swoich największych wpływów jeśli nie politycznych, to społecznych, byli przez kapitalistyczne elity traktowani socjaliści.
Bo też ich rola jest podobna. Oczywiście takie porównanie oburzy deklaratywnych współczesnych lewicowców oraz akademickich specjalistów ds. doktryn politycznych. Nie jest to jednak porównanie dotyczące identycznych postulatów i programów, lecz właśnie roli politycznej. Tę rolę stanowi ostra kontra wobec liberalnego establishmentu i wszechwładzy klas posiadających.
Ale także to, jakie środowiska stanowią elektorat populistów. Świetnie widać to na przykładzie Le Pen i jej formacji. W ostatnich wyborach wygrała ona ze sporą przewagą wśród robotników przemysłowych (wedle różnych badań, poparło ją od 60 do niemal 70% osób głosujących w tej grupie) i z mniejszą, ale wyraźną wśród pracowników najemnych spoza przemysłu, z wyjątkiem najlepiej opłacanych w najbogatszych ośrodkach. Macron wygrał wśród biznesmenów i menedżerów (~70% poparcia wśród nich) i dobrze opłacanych wielkomiejskich profesjonalistów. Wśród wyborców zadowolonych ze swojego życia aż 69% głosowało na Macrona, a aż 79% niezadowolonych – na Le Pen. Ponadprzeciętnie dobre wyniki szefowa Zjednoczenia Narodowego uzyskała w regionach z wyższym bezrobociem oraz w uboższych. W grupach dochodowych Le Pen wygrała w najniższej oraz prawie zrównała się z rywalem w drugiej od końca, natomiast największy triumf urzędujący prezydent odniósł wśród osób o najwyższych dochodach. Le Pen wygrała na wsi i w niewielkich miastach, co tylko ktoś bardzo niemądry może złożyć na karb „prowincjonalnej ciemnoty”, nie zaś nierówności regionalnych sprzężonych z wykluczeniem społecznym (nie tylko wprost dochodowym, ale także w dostępie do infrastruktury, możliwości kariery i awansu, usług publicznych itp.).
To nie przypadek ani francuska specyfika. To szeroki, ponadkrajowy trend. Populiści niezależnie od kraju mają elektorat uboższy, plebejsko-robotniczy, wykluczony, prowincjonalny, pozbawiony perspektyw, z zawodami mniej prestiżowymi, z tych części kraju, które w przypadku naszego państwa określa się mianem Polski B. Oczywiście część z nich, głównie Trump, przyciągało też wyborców zamożnych, ale akurat ex-prezydent USA jest przykładem nie tyle populizmu (choć przeciwnicy wkładają go do tego worka), ile raczej populistycznej formy bez populistycznej treści. Nie zmienia to faktu, że w ostatnich latach populiści wyrośli na reprezentację słabszych grup i regionów. Czy będą to amerykańscy rednecks, czy Francuzi z regionów zdewastowanych zniszczeniem przemysłu, czy polskie „Podkarpacie” i „ciemnogród”, czy czescy „bywalcy hospody” (przeciwstawiani w tamtejszym dyskursie bywalcom kawiarń), czy słowaccy východňári, czy węgierscy mieszkańcy prowincji, głównie ubogiej północno-wschodniej – wszyscy oni stanowią wyborcze zaplecza populistów.
Reprezentanci tego nurtu przejęli w różnych krajach rolę, którą historycznie pełniła lewica: głosu uboższych, zmarginalizowanych, sponiewieranych, ale także zrozpaczonych i wkurzonych. Oraz, co nie mniej ważne, traktowanych z pogardą i będących obiektem nieustannych krytyk i pouczeń.
Odpowiedź lewicy brzmi zazwyczaj, że to nie jest „prawdziwa” reprezentacja ludu i nie jest to „prawdziwa” polityka prospołeczna. Oprócz tego, że lewica rozlicza populistów z nie dość ponoć lewicowych, a de facto nie dość liberalno-indywidualistycznych postaw w sprawie imigracji czy mniejszości seksualnych, jej przedstawiciele mówią, że także w kwestiach socjalnych populiści wiodą „lud” na manowce i oszukują go.
Takie stanowisko ma kilka słabości. Po pierwsze, pomija kontekst sytuacyjny. Rzeczywistość nie jest podręcznikiem politologii poświęconym porównaniu programów i tradycji politycznych. Rzeczywistość ma za punkt odniesienia to, co działo się niedawno i co przeciwnicy populistów robią i głoszą obecnie. Czyli kilka dekad polityki neoliberalnej: cięcie wydatków socjalnych, dryf ku państwu-minimum, zwijanie instytucji i usług publicznych, duży wzrost nierówności społecznych, ostentacyjne lekceważenie uboższych grup i regionów itd. Zarzut, że populiści np. nie wybudowali milionów tanich mieszkań, trafia w pustkę, bo żyjemy w czasach, w których od kilku dekad w niemal żadnym kraju nie buduje się masowo tanich mieszkań. A polityka neoliberalna polegała na prywatyzacji lokali publicznych, w najlepszym razie na uczynieniu z nich gett socjalnych. To na takim tle należy oceniać populistów.
Ich oferta socjalna jest zazwyczaj ograniczona, a jej postać bywa daleka od lewicowej ortodoksji. Jednak w krajach takich jak Polska czy Węgry to właśnie populiści wprowadzili pierwsze od lat decyzje i transfery korzystne dla niezamożnych. Że przy okazji mieli dla nich ofertę „godnościową”, to druga sprawa. (Neo)liberałowie mieli dla nich cięcia socjalne i wyzysk – oraz pouczenia i pogardę. Nie jest też żadnym przypadkiem, że w Słowacji odsunięcie populistów od władzy równało się likwidacji darmowych posiłków w szkołach, w Czechach – znacznemu zmniejszeniu ulg na przejazdy komunikacją zbiorową, a Macron już zapowiada podniesienie wieku emerytalnego. Nawet tam, gdzie populiści są bardzo umiarkowanie socjalni, jak Orbán, wciąż oferują oni więcej niż liberalni przeciwnicy, gdy tamci rządzili (kto jeszcze pamięta, że rząd Orbána np. zniósł czesne za studia, wprowadzone przez nominalnych socjalistów, a de facto neoliberałów), a nawet niż zapowiadają z okazji powrotu do władzy. Wystarczy spojrzeć na Polskę – liberalna opozycja nie obiecuje (z wyjątkiem części lewicy, która ma jednak niemal zerową moc sprawczą i niewielką wiarygodność w klasie ludowej), że da słabszym grupom społecznym więcej i lepiej niż PiS. Ona krytykuje PiS za „rozdawnictwo”, które zamierza ukrócić. To „rozdawnictwo” to szczątkowy i ograniczony socjal, pierwszy zauważalny w całych dziejach III RP.
Po drugie, krytyka ze strony lewicy pomija fakt, że umiarkowanie socjalny program populistów, szczególnie tych wywodzących się z prawicy, jest i tak większy niż kiedyś. Wiele tych środowisk ewoluowało w stronę polityki bardziej „ludowej” niż oni sami czy ich ideowi pobratymcy oferowali dawniej. Partia Le Pen jest tu świetnym przykładem. Powstała ona jako populizm prawicowy, czyli drobnomieszczański, biorąc na sztandary interesy i troskę o drobnych posiadaczy (niewielkie firmy, rzemiosło, drobny handel, indywidualni rolnicy itp.), a gdy na czele tego środowiska stał ojciec obecnej szefowej, to za niemal cały program, a szczególnie jego mocno akcentowaną część wystarczała przez lata obrona drobnej burżuazji połączona z retoryką antyimigrancką (to „obcy”, nie zaś kapitaliści i ofensywa neoliberalizmu mieli wedle niej „zabierać” „naszym ludziom” miejsca pracy, zasiłki, usługi opiekuńcze itd.). Z czasem Le Pen senior ewoluował pod tym względem, dostrzegając, że w kraju dość zamożnym to nie niższe warstwy klasy średniej są najbardziej wyrzucane za burtę, lecz ofiary neoliberalizmu i globalizacji ze środowisk robotniczych. Front Narodowy już od 15-20 lat jest partią mającą największe poparcie wśród robotników przemysłowych – w tej roli zastąpił francuskich… komunistów. Dziś to samo środowisko znacznie mocniej odwołuje się do pracowników najemnych i ich trosk o pracę, dochody, zabezpieczenie emerytalne itp., wskazując przy tym jako głównych winnych nie imigrantów, lecz liberalną elitę władzy i pieniądza.
Podobnie jest w Polsce z PiS-em. Choć wątki socjalno-solidarnościowe występowały w ugrupowaniach braci Kaczyńskich od zawsze, to kiedyś były o wiele bardziej stonowane czy nierealizowane niż obecnie, a za większość przekazu odpowiadały antykomunizm, antykorupcjonizm, patriotyzm itp. Dzisiaj to ugrupowanie ma na koncie szereg decyzji korzystnych dla słabszych grup: 500+, dodatkowe emerytury, niższy wiek emerytalny, program wyprawka szkolna, znaczący wzrost pensji minimalnych, ustanowienie godnych stawek minimalnych na umowach śmieciowych, podwyższenie zasiłków dla bezrobotnych, a także, choć w stopniu mniejszym, mniej liberalną politykę usługowo-instytucjonalną (wyższe nakłady na przedszkola, znaczne zwiększenie wskaźnika użłobkowienia, przywracanie połączeń kolejowych, o wiele większy budżet NFZ itp.).
Tak, to wszystko jest ledwie wstępem do „prawdziwego” programu socjalnego z czasów, gdy w krajach – zresztą znacznie zamożniejszych – Zachodu silne były ugrupowania socjalistyczne i socjaldemokratyczne, mocno zakorzenione w myśli lewicowej, świecie pracy i związkach zawodowych. I co z tego? Taki punkt odniesienia jest ważny tylko dla doktrynerów, historyków czy politologów. Dla osób z klasy ludowej w Polsce w XXI wieku punktem odniesienia są niedawne rządy innych formacji. A na ich tle PiS prowadzi politykę korzystniejszą dla słabszych – dotyczy to nie tylko liberałów, lecz także lewicy, która dzisiaj ustraja się w socjalny frazes, a u władzy koledzy Czarzastego oferowali wyzysk i łajdactwo.
Bo, po trzecie, krytykę populistów z lewej cechuje zasadnicza słabość. Polega ona na tym, że lewica niemal zrejterowała z pola walk klasowych, wspierania środowisk pracowniczych oraz reprezentowania słabszych grup i regionów. Lewica w krajach Zachodu zabrnęła w ślepe zaułki neoliberalnej „trzeciej drogi”, a w państwach naszego regionu w postkomunistyczne przekręty połączone ze ślepym zapatrzeniem w zachodnią politykę neoliberalną. To wszystko zazwyczaj jest połączone z sojuszami lewicy z liberalno-wyzyskowym establishmentem. A także z ofensywą kulturową, której treść, a jeszcze częściej forma są odrzucane przez środowiska ludowe, nierzadko bardziej konserwatywne, a przynajmniej nie uważające mniejszościowych postaw za kluczowy problem sfery publicznej. Oraz z retoryką „modernizacyjną”, która bezrefleksyjnie odwołuje się do kosmopolityzmu, „europejskości”, „nowoczesności” i wielkomiejsko-klasośrednich wzorców życia i sukcesu. Podczas gdy dla słabszych grup społecznych ważne jest zakorzenienie, często wymuszone brakiem mobilności lub taką jej formą, która nierzadko wzmacnia u nich poczucie bycia słabszymi. Gdy zamożna elita podróżuje po świecie i „poznaje inne kultury”, ludzie ubożsi wędrują za pracą i chlebem, harując tam na zamożniejszych tubylców, zajmując pozycję pariasów, a w dodatku odczuwając zerwanie więzi z bliskimi ludźmi i miejscami wskutek migracji wymuszonych sytuacją bytową. Nietrudno zauważyć, że wśród migrantów z klasy ludowej wzrasta poziom nie kosmopolityzmu, lecz patriotyzmu, utożsamienia z polskością, tęsknoty za krajem itp.
Lewica niczym istotnym nie odróżnia się w całej tej sferze od liberalnego establishmentu. Zazwyczaj zresztą z przyczyn naturalnych. Rekrutuje się ona obecnie głównie ze środowisk stosunkowo zamożnych, wielkomiejskich, eksperckich, z zawodów „kreatywnych” i prestiżowych – akademicy, IT, kadry sektora kultury (i bynajmniej nie są to małomiasteczkowe bibliotekarki) – oraz z adeptów rozmaitych nowoczesnych postaw i mód kulturowych. Nie posiada prawie żadnych punktów wspólnych z „ciemnogrodem” – czy to na gruncie sytuacji ekonomicznej, czy, w jeszcze większym stopniu, postaw kulturowych, aspiracji, perspektyw, stylu życia itp.
W zasadzie najbardziej trafny argument co mądrzejszej lewicy przeciwko populistom zwraca uwagę, że ci ostatni mają do niższych warstw społecznych stosunek opiekuńczo-paternalistyczno-dyscyplinujący zamiast optować za ich emancypacją. Dają mniejszy lub większy socjal, ale zawsze jest to gest „dobrego pana”, który ów gest uzależnia od tego, czy „lud” będzie taki, jak definiuje go populistyczna wizja ludu/narodu/suwerena. Stąd socjal populistów bywa nakierowany na „zdrową” czy „produktywną” część „ludu”, a wyklucza rozmaite grupy „najsłabszych pośród słabych”, nie bierze pod uwagę społecznych oczekiwań względem priorytetów, lecz sam je ustala, albo mimo socjalnej retoryki staje w kontrze np. do części rewindykacyjnych działań związków zawodowych. Problem w tym, że jeszcze mniej emancypacja „ludu” interesuje liberalny i frazesowo demokratyczny establishment, który nie oferuje nawet „pańskiego gestu” na rzecz słabszych.
A i lewica, coraz bardziej ekspercko-technokratyczna i klasośrednia, ma problem z uznaniem samostanowienia niższych warstw. Czy to na gruncie socjalu, gdzie akcentuje się „usługi publiczne” zamiast czy jako priorytet wobec transferów gotówkowych (z ledwo skrywaną narracją, że zapewne te pieniądze ludzie wydadzą „niewłaściwie” lub po prostu wedle swoich, a nie cudzych priorytetów). Czy, jeszcze bardziej, na gruncie kulturowym, gdzie lewica coraz częściej jawi się jako surowa, wymagająca nauczycielka mówiąca dzieciarni, co ma myśleć i jak powinna żyć. Stąd nieufność wobec „ludu” i rozczarowanie, że nie jest on wystarczająco chętny na otwierane granic na imigrację czy na wciąż nowe trendy mniejszościowo-seksualne. Dzisiejsza lewica zupełnie bez związku z postawami czy oczekiwaniami uboższych warstw raczej obawia się ich emancypacji, a nawet porzuca dawną rolę formacyjno-wychowawczą, zastępując to grymasami i pohukiwaniami. Przypomina w tym sytuację ze znanego utworu komunistycznego poety Bertolta Brechta, który konserwatywnym moralistom z klas posiadających rzucał w twarz: „jeść dajcie najpierw wszystkim bez żebrania, / a potem róbcie ewidencję ciąż”. Ta sama lewica dzisiaj chce najpierw rozliczać ludzi z tego, czy posiadają „odpowiednie” postawy i poglądy w przeróżnych kwestiach, poczynając od mniejszości seksualnych, przez imigrantów, a na ekologii czy spożyciu mięsa lub alkoholu kończąc, a dopiero wtedy nakarmić ich, choć jej niemała część niezbyt w ogóle interesuje się tym nakarmieniem.
Z tych względów opinia, że populiści nie są „naprawdę socjalni” czy „naprawdę lewicowi” (tak jakby oni kiedykolwiek to drugie deklarowali) trafia w próżnię. Lewica sama zazwyczaj nie jest dzisiaj „naprawdę socjalna”, a w dodatku jej oferta pozasocjalna mija się z postawami i odczuciami klasy ludowej. Dotyczy to także elektoratów. Wystarczy spojrzeć na badania cech wyborców poszczególnych ugrupowań, by po stronie PiS czy Andrzeja Dudy widzieć duże odsetki robotników, pracowników najemnych, bezrobotnych, drobnych rolników, osób z uboższych środowisk itp., a za poparcie lewicy odpowiadają w tym samym czasie klasa średnia, „arystokracja pracownicza” (dobrze opłacane profesje z dużych zamożnych miast), średnia warstwa urzędnicza, emerytowani wojskowi i esbecy oraz wielkomiejscy freakowie. Powtarzane co pewien czas badania CBOS dotyczące postaw elektoratów w różnych sprawach pokazują, że wyborcy lewicy są w kwestiach socjalno-gospodarczych mocno na prawo od wyborców PiS, a bywa, że są bardziej liberalno-egoistyczni i w większej skali optują za darwinizmem społecznym i ograniczeniem polityki socjalnej niż nawet elektorat PO.
No właśnie, elektorat. Cała lewicowa opowieść opiera się na tym, że populiści „oszukują” czy „zwodzą” klasę ludową. Oczywiście w istotę demokracji wpisane są takie zjawiska, jak obietnice bez pokrycia, niezrealizowane postulaty, nadużyte zaufanie wyborców itp. W czasach obecnych dochodzi do tego jeszcze bezprecedensowy w dziejach arsenał medialnych sztuczek, manipulacji itp. Trudno jednak uznać, że wyborcy są tak głupi, aby dać się zwodzić przez lata. Że osoby z klasy ludowej głosują na kogoś mimo braku jakichkolwiek decyzji korzystnych dla siebie.
W dodatku założenie to bazuje na wizji, wedle której elektorat w żaden sposób nie oddziałuje na polityków. Stanowisko takie zakłada zupełną bierność i brak sprawczości „ludu”. Tymczasem masy zmobilizowane politycznie mogą nie tylko czekać na łaskawy pański gest paternalistycznych populistów, ale także wymusić na nich zmiany i ustępstwa. Populiści oczywiście mogą – gdy zajrzymy za kotarę i dowiemy się, co naprawdę myślą – mieć w nosie klasę ludową, socjal, wspieranie słabszych itp. A mimo to musieć podejmować decyzje korzystne dla tych grup i warstw społecznych, aby pozyskać i utrzymać ich poparcie. Zresztą wywodom o tym, że populiści oszukują lud towarzyszy mantra o tym, iż oni ów lud przekupują, że ta czy tamta decyzja jest podyktowana politycznym wyrachowaniem. Zapewne nierzadko jest. I co z tego? Czy ktoś jest mniej najedzony, gdy najadł się z powodu „przekupywania” go przez polityka niż gdyby najadł się po nakarmieniu w imię wzniosłej idei? Cała demokratyczna polityka jest de facto „kupowaniem głosów”, czyli podejmowaniem decyzji korzystnych dla wyborców w zamian za ich poparcie.
Zresztą zarzut, że populiści „tak naprawdę” nie chcą robić nic dla klasy ludowej i mają w nosie jej bolączki, jest obusieczny. To samo można powiedzieć np. o lewicy rekrutującej się z klasy średniej czy wręcz wyższej. Choć ta lewica, jak wspomniałem, już coraz rzadziej nawet udaje, że interesuje ją elektorat ludowy – wpisuje jego interesy gdzieś tam w obszernym programie, między ścieżkami rowerowymi, mniejszościami seksualnymi, federalizacją Europy i ulżeniem ratalnym cierpieniom wyższej warstwy klasy średniej o zdolności kredytowej na mieszkania warte milion czy dom warty trzy. „Wyklęty lud ziemi” już dawno przestał być choćby tylko sloganowym głównym punktem odniesienia dla lewicy, a co dopiero gdy mowa o jej praktycznych poczynaniach i priorytetach.
Z kolei argument, że liderami populistów bywają ludzie zamożni, a więc siłą rzeczy niezbyt zainteresowani wspieraniem niezamożnych, rzeczywiście wskazuje na istotny problem. Po pierwsze jednak to samo można powiedzieć o wielu liderach współczesnej lewicy, a jeszcze bardziej o fortunach liberalnych antypopulistów. Po drugie natomiast powstaje pytanie, czy dzisiaj „wielką politykę” można w ogóle uprawiać bez wielkich pieniędzy i bez innych aktywów, np. dostępu do masowych mediów. To swoją drogą ciekawe, że pod adresem populistów są kierowane zarzuty o korupcję czy „zawłaszczanie” majątku publicznego i mediów, a zarazem mało kto mówi o tym, że antypopulistyczne liberalne środowiska mają do dyspozycji ogromne pieniądze, więc niczego nie muszą „zawłaszczać”, a jeszcze stać je na kupowanie sobie przychylności mediów czy think tanków za cenę akcji lub reklam czy za dotacje. A mimo to co jakiś czas natrafiamy na nazwiska ludzi z tego kręgu w dokumentach typu Panama Papers, tyle że wtedy mało kto się oburza na skorumpowanie i lewe interesy liberalnej elity.
Rozdźwięk między ludem a liberalno-lewicową elitą będzie postępował nie tylko z wspomnianych przyczyn. Kolejnym czynnikiem jest okopanie się świata przywileju na swoich pozycjach. Jakkolwiek po wielkim kryzysie gospodarczym sprzed ponad dekady, a w Polsce po dojściu PiS do władzy nastąpiła pewna zmiana „oficjalnego” języka na bardziej socjalny i wrażliwy, to niewiele zmienia to w praktyce. Nawet bezprecedensowa pandemia wywołała tylko niewielką korektę polityki gospodarczej i socjalnej na bardziej korzystną dla szerokich rzesz. Jeśli coś się w tej kwestii poprawia, to raczej z powodu zjawisk niezależnych od decydentów, jak demografia (niższe bezrobocie i lepsza pozycja negocjacyjna świata pracy) czy wskutek wyższej konieczności typu zaburzenia spowodowane pandemią, gdy w interesie biznesu i wyzyskowej elity trzeba ocalić elementarną stabilność społeczną. Jakiekolwiek większe programy redystrybucyjne, socjalne czy interwencjonistyczne są krytykowane przez liberalny elektorat.
W odpowiedzi na kryzys finansowy, epidemię koronawirusa czy wyzwania ekologiczne czasami pojawiają się wizje wielkich reform, ale nie wynika z tego nic lub są realizowane szczątkowo. W tym samym czasie wciąż trwa ofensywa wielkiego kapitału, ograniczane jest wsparcie dla słabszych, a wyzysk i kapitalizowanie kolejnych ludzkich aktywności wchodzą na poziomy do niedawna nieznane i niewyobrażalne, przy bierności lub ślamazarnych i niewielkich korektach ze strony rządzących. Nawet tak kluczowe wyzwanie, jak kryzys klimatyczny, próbuje się załatwiać starą i zużytą logiką wolnorynkową i antyspołeczną, oferując prywatyzację problemu (przesiądźcie się do elektrycznych samochodów i przejdźcie na OZE, ale za własne pieniądze), przerzucenie kosztów na obywateli/konsumentów. Wszystko to podlane elitarnym moralizowaniem pod adresem „ciemniaków”, którzy jakoby dla frajdy i lekkomyślnie, a nie z konieczności życiowej jeżdżą „starymi dieslami” czy „trują piecami na węgiel”.
Jest jeszcze jeden ważny czynnik. Na naszych oczach rozpada się miraż globalizacji. Ostatnie lata pokazały, że „otwarte granice”, „wolny handel”, „swobodny przepływ towarów”, „integracja gospodarcza” itp. zjawiska nie tylko wywołują nagłe problemy, jak pandemia. Są one także, mimo powierzchownego wzbogacenia się, a raczej iluzji tegoż (mamy nowe gadżety, ale ludzi coraz mniej stać np. na dach nad głową), obarczone wysokimi kosztami, jak upadek przemysłu w krajach zachodnich, utrata stabilnych miejsc pracy i zapaść całych społeczności związanych z fabrykami, presja konkurencyjna na pozostałe segmenty gospodarek (zmuszone konkurować z tańszymi produktami z daleka), rosnące nierówności dochodowe na poziomie jednostek, klas społecznych i regionów, pauperyzacja i niepewność klasy średniej, zastopowanie pokoleniowego awansu społecznego, komercjalizacja kolejnych sfer życia, inwazja drapieżnego kapitału inwestycyjnego hulającego po całym świecie, pogorszenie realiów zatrudnienia i pozycji negocjacyjnej części osób z klasy pracującej wskutek napływu pracowników migrujących itp. Globalizacja, wbrew neoliberalnej obietnicy o przypływie podnoszącym wszystkie łodzie, pozostawia coraz więcej osób za burtą. Coraz bardziej jesteśmy nimi, choć mamy nowe modele smartfonów.
Właśnie dla takich ludzi mają ofertę populiści. Choć wywodzą się oni z przeróżnych nurtów i tradycji, od lewa do prawa, łączy ich m.in. krytyczne spojrzenie na globalizację i „internacjonalizację”. To w tych kręgach znajdziemy krytykę takiego modelu świata i gospodarki, w której ludy, narody i społeczności mają niewiele do gadania wobec rosnącej władzy coraz większych i silniejszych wielkich podmiotów i organizacji politycznych, gospodarczych i finansowych. Nie każdy ich pomysł czy sposób argumentacji są sensowne, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że odpowiadają na taką potrzebę słabszych, jaką jest ochrona w obrębie czegoś znanego, zrozumiałego i możliwego do kontrolowania. Czymś takim jest państwo narodowe i samostanowienie w ramach wspólnoty obywatelsko-kulturowej. Gdy dodamy do tego obecne czy nadchodzące wielkoskalowe wyzwania wojenno-militarne, kryzys klimatyczny, kryzys uchodźczy – nietrudno przewidzieć, że jeszcze wzrośnie lęk słabszych i niepewnych swojej sytuacji wobec „otwartości”.
Tymczasem liberalna elita jest globalistyczna oraz entuzjastycznie nastawiona do wszelkich projektów wzmacniających takie procesy. Takie stanowisko zajmuje również ogromna część lewicy „niepopulistycznej”. Teoretycznym zastrzeżeniom pod adresem wielkich korporacji czy pustosłowiu wezwań do budowy „Europy socjalnej” towarzyszy naiwna afirmacja zwiększania władzy politycznej i regulacyjnej podmiotów ponadnarodowych przy ograniczaniu decyzyjności i suwerenności państw narodowych. Ewidentnie nie wyciągnięto żadnych wniosków choćby z losów dewastacji Grecji czy ze zbrodniczego w skutkach blamażu niemiecko-unijnej polityki energetycznej na uwięzi Gazpromu. Bez trudu można znaleźć sensowne rozwiązania ponadkrajowe czy zalety współpracy europejskiej, podobnie jak łatwo wyśmiać niektóre wizje izolacyjno-nacjonalistyczne w XXI wieku. Ale gdy słabsi obywatele reagują pozytywnie na wizje większego „ulokalnienia”, gdy mamy renesans patriotyzmu i tożsamości narodowej (przez głupców zwany neofaszyzmem), a populiści to dyskontują, lewica brnie w turbodoładowanie „integracji” krajów nierzadko słabszych i niewielkich z gigantami biznesu czy potężnymi państwami. Sojusz Polski, Grecji czy Słowacji z np. Niemcami to sojusz dupy z batem, a nie partnerstwo.
To zresztą część szerszego zjawiska mielizn doktrynerstwa współczesnej lewicy. Przeoczyła ona fakt, że gdy niegdyś wizje współpracy międzynarodowej, ale też np. postępu technologicznego czy rozwoju nauki służyły obiektywnemu polepszeniu warunków bytowania szerokich rzesz oraz wyrywały je z upodlenia socjalnobytowego i pułapek etnocentryzmów, tak dzisiaj wiele z tego, co teoretycznie jest postępowe, służy zwiększaniu wyzysku słabych oraz akumulacji kapitału przez najsilniejszych. Dziś nierzadko „postęp” dokonuje się przeciwko masom, a nie na ich rzecz. Co więcej, lewicy umknęło to, że o ile niegdyś elity władzy i pieniądza były zazwyczaj konserwatywne i chciały umocnienia ancien regime’ów, o tyle dzisiaj liberalno-indywidualistyczna wizja postępu stanowi oficjalną ideologię tychże elit. Dziś wielkie koncerny mają sztaby ds. równości płci i innej niedyskryminacji oraz sponsorują parady równości. Nie przeszkadza im to brutalnie eksploatować ludzi i przyrodę w imię gigantycznych zysków. W dodatku tempo współczesnych wszelakich zmian jest takie, że milionom osób usuwa spod nóg grunt jakiejkolwiek stabilizacji, każe nieustannie nadążać i gonić, i tak w kółko, i tak przez całe życie. To właśnie dlatego, a nie wskutek „ciemnoty”, wiele osób reaguje swoistym nieideologicznym konserwatyzmem – gdy elity chcą zmian, cieszą się nimi i beztrosko surfują na ich falach, lud domaga się mniej zmian, a więcej stabilizacji. Świata spokojniejszego, mniej chaotycznego, bardziej oswojonego.
To wszystko sprawia, że populizm wyrósł na czołowego, a coraz częściej jedynego reprezentanta „ludu”: słabszych, sponiewieranych, marginalizowanych, wykluczanych. Czy oferta populizmu zawsze jest sensowna? Nie. Czy oferuje faktyczne rozwiązania każdego z problemów dręczących warstwy plebejskie? Nie. Tyle że podobnie było z dawnym ruchem socjalistycznym czy ludowcami. Do wielu sensownych postaw czy praktycznych rozwiązań, a tym bardziej do realnych zdobyczy dla klasy ludowej dochodzono latami. Faktem pozostaje, że populiści zyskują zaufanie wśród „ludu”. Że poszerzają ofertę socjalną. Że jest ona większa i bardziej korzystna dla słabszych niż oferta liberalnego establishmentu, a nierzadko nawet niż to, co realnie oferuje lewica u władzy, a nie w obiecankach. Jeśli lewicy gdzieniegdzie udaje się odzyskiwać wiarygodność wśród niższych warstw społecznych, to zwykle wtedy, gdy potrafi choć trochę uderzyć w tony populistyczne i antyelitarne oraz zrobić to wiarygodnie – ale wtedy dostaje się jej od elity równie mocno, co populistom, vide wrabianie Corbyna w antysemityzm. Tam, gdzie lewica jest partnerem (zazwyczaj słabszym) liberalnych elit, zazwyczaj jest przez klasę ludową odrzucana. W zamożniejszych krajach udaje się jej czasami pozyskać elektorat zastępczy czy doraźnie zlepić warstwy niższe z elektoratem wielkomiejsko-klasośrednim, ale zwykle jedynie czasowo osłabia to populistów, a w realiach naszej części Europy jest o takie zlepianie jeszcze trudniej.
Stare etykietki zresztą coraz bardziej tracą na znaczeniu i niewiele mówią w obliczu ekspansji populizmu. Trudno odmawiać lewicowości np. słowackiemu Smerowi i uważać, że jest on mniej lewicowy niż neoliberałowie z SLD i Wiosny sklejeni w Nową Lewicę, a robić tak tylko dlatego, że słowaccy populiści dobrze wyczuwają nastroje w klasie ludowej i ostrożnie podchodzą do pomysłów typu masowa migracja, bez pytania o koszty tego dla pracowników i ich siły przetargowej. Tutaj kulą w płot okazuje się nawet całościowy zarzut konserwatyzmu kulturowego, bowiem słowacki paradoks polega na tym, że populiści niczego nie zmieniali w kwestii dostępu do aborcji, a próby majstrowania przy ograniczeniu tego prawa – póki co nieskuteczne – pojawiły się z inicjatywy części środowisk wchodzących w skład rządzącej koalicji „antypopulistycznej”. Oczywiście spora część populistów wywodzi się z prawicy. Nierzadko zresztą tracą oni na kurczowym trzymaniu się niektórych prawicowych pomysłów. Świetnym przykładem jest tu PiS, który na żadnym z licznych wznieconych konfliktów nie stracił tak dużo i tak trwale, ile na zaostrzaniu prawa antyaborcyjnego w imię doktrynerskiej wierności pryncypiom katolicyzmu. Ale, po pierwsze, prawicowość, jeśli obejdzie się bez doktrynalnych przegięć, nie będzie przeszkadzać klasie ludowej w obliczu nowoczesno-liberalnej ideologii wyzyskowych elit i portretowania ich przeciwników jako „ciemnogrodu”. A, po drugie, prawdopodobna jest dalsza ewolucja wielu (post)prawicowych populistów w kierunku bardziej socjalnym, a mniej wprost prawicowym, bo tylko taka postawa polityków pozwala na zdobycie szerszego poparcia (klasa ludowa może nie być zbyt liberalno-nowoczesna, ale nie jest przecież kółkiem różańcowym) i na ustawienie podziału na osi lud kontra elity.
Bo też taki podział jest sednem polityki i osią antagonizmu klasowego. Tego, który populiści „zabrali” lewicy. Nie oznacza on całkowitego porzucenia innych podziałów, jak liberalizm vs konserwatyzm czy globalizacja vs „lokalizm”. Dziś jednak widać wyraźnie, iż wyklęty lud ziemi został opuszczony przez liberalną lewicę, a coraz lepiej jego bolączki, oczekiwania i nadzieje wyraża populizm. To on lepiej niż lewica sklejona z liberalnym establishmentem wyraża słowa starej socjalistycznej pieśni wymierzonej w elity władzy, pieniądza i wyzysku:
Choć stare łotry, nocy dzieci
Nawiązać chcą starganą nić
Co złe, to w gruzy się rozleci
Co dobre – wiecznie będzie żyć.
To właśnie populiści, mimo swych rozmaitych wad, słabości i omyłek programowo-ideowych mogą dziś zasadnie powiedzieć, że ich „sztandar płynie ponad trony”. Niech płynie. Jak głosiła inna socjalistyczna pieśń: „w krwi zatopmy nadgniłe trony / spurpurowione we krwi ludowej”. Zatopmy czym prędzej. Oby, jak rzekł świętej pamięci Andrzej Lepper, „Wersal się skończył” wobec wyzyskowej liberalnej oligarchii skrytej za dętymi gadkami o demokracji.
Demokracja to lud, nie elity.
Remigiusz Okraska
Zdjęcie w nagłówku tekstu: Gerd Altmann, Pixabay.
Tam, gdzie globalizacja się zwija, tam swoją rolę do odegrania ma państwo narodowe.
Ujmowanie cierpienia psychicznego jako problemów jednostek i ich „chorych mózgów” zasłania ekonomiczne przyczyny tegoż cierpienia.