Remigiusz Okraska: Duma, nadzieja, lewica (2010)

·

Remigiusz Okraska: Duma, nadzieja, lewica (2010)

·

W 15. rocznicę śmierci Richarda Rorty’ego przypominamy recenzję jego świetnej książki o lewicy.

***

Gdy współczesny lewicowiec usłyszy cokolwiek o dumie narodowej, zazwyczaj reaguje niczym pies Pawłowa i krzyczy „Precz z faszyzmem!”. Słowo „patriotyzm” przyjmuje spokojniej, bo jedynie dostaje wysypki. Wzmianki o tradycji i historii traktuje w najlepszym razie jako temat zastępczy, podsuwany przez prawicę, by odwrócić uwagę elektoratu od kwestii „naprawdę istotnych”. I w znacznej mierze dlatego lewica znajduje się na równi pochyłej. Tak rzecz widzi Richard Rorty w książce „Spełnianie obietnicy naszego kraju” z roku 1999, niedawno wydanej w Polsce.

Esej Rorty’ego, sam w sobie znakomity i wart uwagi, nabiera dodatkowego wydźwięku za sprawą osoby autora – filozofa liberalnego, optującego za daleko posuniętym pluralizmem, krytycznego wobec „twardych” tożsamości. Tym bardziej wymowne jest zatem, że właśnie on dokonuje krytyki takiej lewicy, która odcina się od wszelkich skojarzeń z przeszłością swojego kraju, z tradycjami, z poczuciem wspólnoty narodowej. W ten sposób nie osiąga ona absolutnie nic – oddaje wiele atutów prawicy, a sama traci zakorzenienie w masach, stając się plemieniem bytującym na wyizolowanych wysepkach. Coraz bardziej namiętnym manifestom skierowanym przeciwko „temu krajowi”, towarzyszy brak jakiegokolwiek oddźwięku społecznego, a lewica z działającej i zmieniającej przeobraża się w krytykującą – zajadle, lecz bezpłodnie.

„Emocjonalne zaangażowanie w sprawy kraju – uczucie palącego wstydu czy zapierającej dech w piersiach dumy z pewnych fragmentów historii bądź z obecnej polityki narodu – to warunek konieczny twórczej i produktywnej dyskusji politycznej. Nie doszłoby do takiej dyskusji, gdyby uczucie wstydu przeważyło nad uczuciem dumy. /…/ Potrzeba zaangażowania występuje u tych, którzy mają nadzieję, że nakłonią naród do podjęcia wysiłku przypomnienia swojemu krajowi, z czego może być dumny, oraz tego, czego powinien się wstydzić. Muszą oni opowiadać inspirujące historie o tych fragmentach czy też postaciach z przeszłości swego narodu, którym państwo winno pozostać wierne” – tak zaczyna się książka. Jej autor zarzuca amerykańskiej lewicy, że całkowicie wykrzywiła perspektywę oglądu przeszłości Stanów Zjednoczonych. Tamtejsi lewicowi intelektualiści postrzegają własny kraj jako swoiste piekło na ziemi, stanowiące nieprzerwane pasmo zbrodni, występków, opresji, wykluczenia i wyzysku.

Oczywiście nie należy udawać, iż w USA nie miało miejsca wiele haniebnych zjawisk ani rezygnować z krytyki ich współczesnych odpowiedników. Kluczową kwestią są jednak proporcje – lewica dzisiejsza wyzbyta jest wiary w możliwość poprawy sytuacji (wspomniane piekło na ziemi zaludnione jest wszak niemal samymi diabłami), pomijając, o czym będzie jeszcze mowa, jakąś wyimaginowaną rewolucję, która przyniesie katharsis. Fundamentem dawnej lewicy była zaś wiara, że można uczynić swój kraj znacznie lepszym, przy czym zależy to od nas samych – zorganizowanego społeczeństwa. Tamta lewica składała się głównie z działaczy – ludzi aktywnych, choćby była to aktywność w sprawach małych i niezbyt widowiskowych. Rdzeń lewicy współczesnej składa się zaś z obserwatorów, którzy z dystansem, a nierzadko wręcz obrzydzeniem, komentują rzeczywistość, bez nadziei na pozytywne przeobrażenia.

Rorty przekonuje, że opoką szeroko pojętych środowisk postępowych była kiedyś tożsamość zbiorowa, ufundowana właśnie na wierze w możliwość reform. Perspektywie indywidualistycznej, towarzyszącej kapitalizmowi i powszechnemu etosowi od zarania USA, lewica przeciwstawiła przekonanie, że można wspólnymi siłami poprawić swój los. Co ciekawe, jak przekonuje Rorty, choć ówczesny progresywizm nierzadko wyrastał z inspiracji chrześcijańskich, to przybrał postać swoistej „obywatelskiej religii”, naznaczonej przekonaniem, iż postawy, procesy i instytucje są „otwarte” na pozytywne zmiany, stanowiąc pewnego rodzaju narzędzia, którymi można się posłużyć znacznie lepiej, niż dotychczas. Z tej układanki znikło pojęcie grzechu, a więc nieusuwalnego błędu, który skazuje dany system polityczny, ekonomiczny i kulturowy na to, by zawsze „służył złu”.

Tego rodzaju „areligijność” zaowocowała także położeniem nacisku na konkretne działania – zdobycze, choćby niewielkie i rozłożone w czasie, polepszały położenie zbiorowości, i to już w perspektywie doczesnej. Tymczasem lewica późniejsza, choć zazwyczaj otwarcie antyreligijna, zdaje się tkwić w przekonaniu, iż Ameryka, kapitalizm, „system” itp., skażone są niemożliwym do wykorzenienia zepsuciem. Nie ma tu miejsca na ewolucję i reformy, co najwyżej na apokaliptyczną rewolucję. Ona zaś jest tak odległym, niemal zaświatowym widmem, że nie staje się obietnicą, dla której warto by pracować już teraz. Pozostaje zgorzkniałe komentowanie rzeczywistości.

Idąc śladem romantyzmu Walta Whitmana i pragmatyzmu Johna Deweya, optymistycznie interpretujących Hegla, Rorty afirmuje wynikającą z tego nadzieję na państwo, które można stale czynić lepszym miejscem do życia; przyszłość jest w tej wizji otwarta, więc jeśli nie wszystko, to wiele jest możliwe. Przeciwstawia się w ten sposób marksowskiej interpretacji Hegla, znacznie bardziej „zamkniętej”, rzekomo wyrażającej wiedzę o tym, „jak będzie” na pewno. Amerykańska myśl postępowa była „realistycznym marzeniem”, które nie kazało na nic czekać, lecz inspirowało do poszukiwań twórczych i działań odważnych, a zarazem silnie zakorzenionych w teraźniejszości. Zamiast wielkich teorii, dominowała wiara w wiele eksperymentów, które metodą prób i błędów pomogą stworzyć lepszy świat. Jest paradoksem, zauważa autor „Spełniania obietnicy…”, że lewica marksowska, która z namaszczeniem powtarzała XI tezę o Feuerbachu, iż dość już było interpretowania świata, a teraz należy go zmienić, tak wiele energii poświęca teoretyzowaniu i pustosłowiu, podczas gdy amerykańska lewica „obywatelska” zajmowała się właśnie wielopłaszczyznową konkretną zmianą społeczną.

Taki sposób myślenia pozwalał jej żądać dużo i wierzyć w jeszcze więcej, a jednocześnie cieszyć się z nawet drobnych osiągnięć i nimi stymulować nadzieję na dalsze zmiany. A także wzmacniać dumę z tego, jacy jesteśmy i jacy być możemy. Natomiast dzisiejsza lewica uważa, że „Ameryce nie da się przebaczyć /…/ oraz że nie da się jej zrealizować /…/. W rezultacie odwracają się plecami do własnego państwa /…/ oraz /…/ [dokonują] wykpienia samej idei tego, że to demokratyczne instytucje mogłyby raz jeszcze zostać zmuszone do służenia sprawie sprawiedliwości społecznej. /…/ Poczucie beznadziejności stało się wśród lewicy modne – pryncypialne, przeteoretyzowane, filozoficzne poczucie beznadziejności. Obecnie /…/ nadzieję, która uwznioślała serca amerykańskiej lewicy przed okresem lat sześćdziesiątych, traktuje się jako symptom naiwnego »humanizmu«”.

Co to była ta dawna lewica? To związkowcy i uczestnicy strajków walczący o poprawę warunków pracy. To urzędnicy państwowi, starający się maksymalnie wykorzystać sensowne przepisy, a blokować stosowanie tych szkodliwych. To politycy różnych szczebli, wytrwale dobijający się o choćby niewielkie przeobrażenia na lepsze. To dziennikarze i intelektualiści, którzy zamiast tego, co „ekscytujące” czy „oryginalne” – brali na warsztat ważne kwestie społeczne i ekonomiczne. Spora część z nich nie tylko nie określała się jako lewicowcy, ale przede wszystkim nie są tak traktowani przez dzisiejsze lewicowe wyrocznie, decydujące o tym, kto jest godny tego miana. Nierzadko byli to prominentni politycy Partii Demokratycznej (z prezydentem F. D. Rooseveltem na czele), innym razem pozornie aideologiczni technokraci, kiedy indziej naukowcy nie odwołujący się do etykietek politycznych; bywali też wśród nich populistyczni patrioci czy osoby określające się jako liberałowie. Wszyscy oni wytrwale pracowali na rzecz takiej Ameryki, której obywatele mogliby rozwijać swój potencjał i realizować marzenia bez względu na wyznanie, rasę, dochody, przynależność klasową itp.

Łączyła ich wspomniana wiara w to, że Amerykę można zmienić na lepsze oraz w skuteczność stopniowych reform. Tak, to była właśnie lewica reformistyczna, jednak Rorty używa tego przymiotnika z aprobatą, jako synonimu zarazem rozsądku, jak i efektywności, czyli dokładnie odwrotnie niż rozmaici krzykliwi doktrynerzy, dla których stanowi on obelgę, symbol zdrady i rejterady. „Powinniśmy odrzucić marksistowskie sugestie, że za lewicowców można uznać tylko tych, którzy są przekonani, że kapitalizm trzeba obalić oraz że wszyscy inni to jacyś mięczakowaci liberałowie, samooszukujący się burżuazyjni reformatorzy” – pisze Rorty. Marksizm jest wedle niego przejawem manichejskiego myślenia w kategoriach „grzechu” i „czystości”, które nie uznaje ani zdobyczy połowicznych i kompromisów, ani odstępstw od „linii politycznej”, a w dodatku podejrzliwie traktuje środowiska, które osiągały swoje zamiary metodą małych kroków, albo w ich działaniach mieszały się postawy godne pochwały z tymi moralnie wątpliwymi.

Tymczasem, pisze Rorty, „jeśli będziemy szukać ludzi, którzy nigdy nie popełnili żadnych błędów, którzy zawsze byli po słusznej stronie, którzy nigdy nie przepraszali za tyranów czy niesprawiedliwe wojny, to znajdziemy niewielu takich bohaterów”. I podaje przykłady: Franklina Delano Roosevelta – prezydenta, który „stworzył podstawy państwa opiekuńczego oraz zachęcał robotników do przyłączenia się do związków zawodowych i w tym samym czasie uparcie odwracał się od Afroamerykanów”, a także Lyndona B. Johnsona, który „pozwolił na rzeź setek tysięcy wietnamskich dzieci, ale równocześnie zrobił więcej dla ubogich dzieci w Stanach Zjednoczonych niż jakikolwiek inny poprzedni prezydent”.

Amerykańska lewica reformistyczna osiągała liczne sukcesy do roku 1964. Data ta jest wedle Rorty’ego momentem przełomowym, który zapoczątkował upadek lewicy w USA. Wówczas to nastąpiła, za sprawą decyzji wspomnianego prezydenta Johnsona, intensyfikacja amerykańskiego zaangażowania militarnego w Wietnamie. Wojna i jej przebieg wywołały, jak wiemy, silny opór znacznej części obywateli, a także „wyłonienie się pokolenia Amerykanów, którzy podejrzewali, że z naszym krajem nie da się nic zrobić – że wojna ta nie tylko nigdy nie będzie mogła zostać wybaczona, ale że dodatkowo uzmysłowiła nam, iż jesteśmy narodem poczętym w grzechu nie do odkupienia”.

To zaś oznaczało na lewicy początek końca wiary w możność stałego ulepszania swojego kraju, a także porzucenie wszelkiej dumy narodowej. W konsekwencji natomiast – rozpad lewicy na „kulturową”, skoncentrowaną na kwestiach obyczajowych, która zdobyła silną pozycję w mediach i na uniwersytetach, oraz stale słabnącą lewicę społeczno-ekonomiczną, która nie tylko musiała stawiać czoła prawicy, ale także zmagać się z obojętnością, niegdyś stanowiącej dla niej wsparcie, lewicy akademicko-medialnej. Ten rozbrat, dokonany w najgorszym momencie – w przeddzień ofensywy neoliberalizmu – zaowocował niemal zupełnym upadkiem lewicy w USA.

Sprawiło to, że młode pokolenie lewicy nie tylko zaczęło wprost nienawidzić własnego kraju i wszystkiego, co kojarzyło się z tradycjami amerykańskimi – nawet jeśli były to tradycje emancypacyjne – ale i rozpoczęło flirt czy to z reżimami „realnego socjalizmu”, czy przynajmniej z myślą komunistyczną. Te fragmenty książki Rorty’ego mogą prawomyślnych czytelników-lewaków przyprawić o zawał serca. Nie tylko bowiem wyraża on nadzieję, że postać Lenina będzie kiedyś lewicy równie obca jak np. Mussolini, lecz także – odwołując się do własnej biografii (m.in. rodzice, którzy sympatyzowali z komunizmem, by po procesach moskiewskich przejść na pozycje lewicy stanowczo krytycznej wobec ZSRR) – składa swoistą deklarację antykomunizmu. Konsekwentnego i pozbawionego różnych „ale” – owszem, potępia wojnę w Wietnamie i uważa, że rządy USA popełniały błędy czy zbrodnie, jednak stanowczo odcina się od demonizowania swojego kraju.

Uważa, że Amerykanie stali po stronie dobra, przeciwko sowieckiej despotii i jej satelitom. Rorty bez hamletyzowania typowego dla wielu tzw. dobrych ludzi z „sercem po lewej stronie” pisze wprost, że „nie widzi większej różnicy między walką z Hitlerem a walką ze Stalinem”, nie uważa też za rzecz naganną, iż różne lewicowe inicjatywy antysowieckie współpracowały z CIA. Dla amerykańskiej lewicy demokratycznej antykomunizm, czyli krytyka zamordystycznych reżimów, był bowiem postawą równie oczywistą, jak walka z niesprawiedliwymi stosunkami władzy i podziałami społecznymi we własnym kraju. „W tym kręgu – pisze Rorty – amerykański patriotyzm, ekonomia redystrybucji, antykomunizm i Deweyowski pragmatyzm naturalnie i bezproblemowo ze sobą współgrały”.

Nie chodzi bynajmniej o to, że Rorty zajmuje pozycję zimnowojennego „jastrzębia”. Przeciwnie – nie odmawiając Ameryce racji moralnych w konflikcie z Blokiem Wschodnim, uznaje, że towarzysząca temu atmosfera oraz błędy popełnione w trakcie zmagań, z Wietnamem na czele, pozwalają zrozumieć reakcję młodego pokolenia lewicy. Uważa wręcz, że „nowa lewica” odegrała istotną rolę w „humanizacji” tego konfliktu, że zapobiegła stałemu podkręcaniu niebezpiecznych nastrojów militarystycznych i totalistycznych w USA. Problem stanowi natomiast to, że słuszna reakcja moralna przekształciła się w aberrację polityczną.

Krytyka poszczególnych działań władz USA przybrała bowiem postać nieomal obsesyjnej niechęci do wszystkiego, co łączy się ze Stanami Zjednoczonymi, ich przeszłością i kulturą. W dziedzinie „emocjonalnej” oznaczało to odrzucenie wszelkiej dumy narodowej i wyrastającej z niej wiary w możność zmiany własnego kraju na lepszy. W dziedzinie idei i strategii zaowocowało natomiast odwróceniem się od kwestii społeczno-ekonomicznych i kontestowaniem posunięć instytucjonalnych (wszak instytucje amerykańskie są nieuleczalnie skażone grzechem).

Dawna lewica była lewicą ekonomiczną, nowa – kulturową. Dawna walczyła, jak znakomicie hasłowo streszcza to Rorty, z egoizmem, nowa – z sadyzmem kulturowym (takimi formami opresji i poniżenia, które nie pozostają w prostej zależności z wyzyskiem ekonomicznym). Dawna chciała ulepszyć cały kraj i objąć skutkami reform ogół obywateli, nowa zajęła się wybranymi grupami, uznanymi za szczególnie pokrzywdzone (mniejszości seksualne i etniczne, kobiety). Dawna wierzyła, że ogólne zmiany systemowe stopniowo poprawią zarówno los grup dotkniętych wykluczeniem ekonomicznym, jak i kulturowym (czyli zniwelują zarazem egoizm, jak i sadyzm), nowa natomiast uważa, że cały system i jego instytucje są na wskroś złe, zatem aby zachować „czystość” można jedynie działać na rzecz wybranych grup na płaszczyźnie wzorców kulturowych i postaw.

Autor „Spełniania obietnicy…” bynajmniej nie twierdzi, że wszystkie cele czy działania „nowej lewicy” są niewłaściwe. Tak jak podkreśla jej zasługi w walce z „przegięciami” władz USA z okresu zimnej wojny, tak też uważa, że w sferze kulturowej dokonała ona wielu pozytywnych zmian. Ogólnie biorąc, Ameryka czasów „politycznej poprawności” jest krajem, w którym żyje się lepiej, krajem, w którym w sferze kultury i obyczajów znacznie sprawniej chroniona jest ludzka godność. Jest krajem, w którym czarnoskórzy są ludźmi, nie zaś „czarnuchami”; w którym ktoś nie jest z założenia gorszy tylko dlatego, że urodził się gejem; krajem, gdzie kobieta jest normalnym pracownikiem, nie zaś obiektem chamskich dowcipów i natrętnych propozycji ze strony pracodawcy czy przełożonego.

Rorty nie zarzuca „nowej lewicy”, że zajęła się kwestiami kulturowymi – wręcz przeciwnie, podkreśla, iż wykonała ona dobrą robotę, uwrażliwiając Amerykanów na taki rodzaj wykluczenia. Ma jej natomiast za złe, że skupia się niemal wyłącznie na tych kwestiach, że zajmowanie się „różnorodnością” i „mniejszościami” stało się swoistym kolekcjonerskim hobby, że zachowuje – w najlepszym razie – dystans wobec problemów socjalnych i ekonomicznych „zwykłych ludzi”, że odrzuca identyfikację z Ameryką i Amerykanami jako takimi, co potęguje wzajemną izolację różnych „elektoratów” lewicy i niemożność zbiorowego działania. I wreszcie, że kultywuje wizję USA jako kraju „szatańskiego”, wskutek czego odrzuca wszelkie konkretne zdobycze, na rzecz mrzonek o zniszczeniu czy upadku „systemu”.

To wszystko owocuje zmniejszaniem sadyzmu kulturowego, przy jednoczesnym znacznym nasileniu – w porównaniu do sytuacji sprzed wojny w Wietnamie – egoizmu ekonomicznego. W sytuacji, gdy wskutek neoliberalizmu i globalizacji wciąż rosną zastępy marginalizowanych Amerykanów, oznacza to, że poparcie wyborcze czy potencjalna populistyczna rewolta zostaną przejęte przez prawicę i jej „szeryfów”. W takiej sytuacji nie tylko nie będzie mowy o reformach socjalnych, lecz pod znakiem zapytania stanie trwałość zdobyczy kulturowych. Wówczas to „postęp, który się dokonał w ciągu ostatnich czterdziestu lat w polepszaniu sytuacji czarnych i śniadych Amerykanów oraz homoseksualistów, zostanie unieważniony. Zadowolona z siebie pogarda dla kobiet ponownie stanie się modna. /…/ Cały ten sadyzm, co do którego lewica akademicka próbowała przekonać swoich studentów, że jest nieakceptowany, powróci. /…/ Jednakże taki powrót sadyzmu nie odwróci skutków egoizmu, albowiem gdy tylko mocny człowiek przejmie władzę, szybko dojdzie do porozumienia z międzynarodówką bogaczy – tak jak Hitler doszedł do porozumienia z niemieckimi przemysłowcami. /…/ Ludzie będą się dziwić, dlaczego było tak mało oporu wobec jego pojawienia się. Będą pytać, gdzie była amerykańska lewica? Dlaczego to tylko prawicowcy tacy jak Buchanan mówili robotnikom o konsekwencjach globalizacji?”.

Autor „Spełniania obietnicy…” kreśli ciekawą analogię z „Rokiem 1984”. Jego zdaniem, utrzymanie obecnych tendencji ekonomicznych doprowadzi do koncentracji majątku w rękach nielicznej kasty „międzynarodowych, kosmopolitycznych bogaczy” – odpowiednika orwellowskiej Partii Wewnętrznej. Na jej usługach będzie Partia Zewnętrzna, składająca się z dobrze sytuowanych „kosmopolitycznych profesjonalistów”. Cała reszta to „robole”, czyli orwellowscy „prole”, zepchnięci na sam dół, bez szans na wydostanie się z tej matni, sprawnie rozgrywani przeciwko sobie i kontrolowani. Ponieważ, pisze Rorty o wspomnianych superbogaczach, „ich prerogatywą są decyzje ekonomiczne, będą oni zachęcać polityków, z lewicy i prawicy, aby zajmowali się sprawami kultury. Celem będzie odwrócenie uwagi roboli, sprawienie, aby 75 procent Amerykanów i dolne 95 procent światowej populacji zajmowało się wrogością etniczną i religijną oraz dyskusją na temat norm seksualnych. Jeśli będzie się trzymało roboli z dala od ich własnej rozpaczy za pomocą kreowanych przez media pseudowydarzeń, włączając w to krótkie i krwawe wojny, superbogacze nie będą mieli się czego bać”.

Zdaniem Rorty’ego, wyjściem z tej sytuacji jest odrodzenie amerykańskiej lewicy. Dokonać tego można podejmując dwa kroki. Po pierwsze, lewica powinna ogłosić moratorium na teorię. Rorty uważa, że lewicowi intelektualiści niepotrzebnie zajmują się coraz bardziej abstrakcyjnymi i hermetycznymi analizami, natomiast umyka im bieżąca rzeczywistość, a przede wszystkim nie potrafią się z nią zmierzyć za pomocą zestawu praktycznych propozycji działań. Radzi on „lewicy kulturowej” z kąśliwą ironią, „aby zapomniała o Baudrillarda teorii Ameryki jako Disneylandu, jako kraju simulacrów, i zaczęła proponować zmiany w prawach rzeczywistego kraju zamieszkanego przez rzeczywistych ludzi znoszących niekonieczne cierpienia, z których spora część może zostać usunięta przez działanie rządu. Nic nie przyczyni się bardziej do zmartwychwstania amerykańskiej lewicy niż zgoda co do konkretnej platformy politycznej, jakiegoś Planu dla Ludu /…/, listy namacalnych reform. Istnienie takiej listy – bez końca powielanej i dyskutowanej, równie znanej profesorom jak robotnikom, pozostającej w pamięci zarówno profesjonalistów, jak i tych, którzy myją im toalety – mogłoby rewitalizować politykę lewicową”.

Rorty nie łudzi czytelników, że zna recepty na wszystkie współczesne problemy – przykładowo, wskazuje na tak trudną kwestię, jak otwartość amerykańskiego rynku pracy dla imigrantów, co zarazem daje nadzieję ludności z biednych krajów, jak i skutecznie podkopuje pozycję „tubylczych” pracowników najemnych. Uważa natomiast, że – co znów zapewne zszokuje czytelników-lewaków – głównym aktorem i zarazem punktem odniesienia polityki prospołecznej powinno być państwo narodowe, nie zaś mrzonki o „globalnej sprawiedliwości”, gdyż „rząd naszego państwa narodowego będzie w przewidywalnej przyszłości jedynym podmiotem zdolnym do zmiany zakresu egoizmu i sadyzmu, które dotykają Amerykanów”.

Uważa także, iż lewica powinna skupić się na wykorzystaniu istniejących instrumentów działania, jak np. instytucje państwowe, mniejszą wagę przykładać natomiast do rozwiązań istniejących głównie w teorii lub na niewielką skalę, typu „demokracja partycypacyjna” czy „samorządność pracownicza”. Nie dlatego, że jest ich wrogiem, lecz z tego względu, iż czas ucieka, a Amerykanom trzeba namacalnych konkretów, nie zaś intelektualnych fajerwerków i „świetnych pomysłów” – w przeciwnym razie na dobre i na wiele lat wpadną w objęcia populistycznej prawicy. Zamiast obietnic „obalenia kapitalizmu” czy „zniszczenia systemu”, zarazem buńczucznych, jak i znamionujących bezsilność, „lewica powinna powrócić do idei stopniowych reform w warunkach gospodarki rynkowej”.

Drugi krok, chyba ważniejszy, bo dotykający fundamentów, polega na tym, że „lewica powinna próbować zmobilizować to, co pozostało z naszej dumy bycia Amerykanami. Powinna poprosić ludzi o to, aby zastanowili się, jak można by osiągnąć kraj na miarę Lincolna i Whitmana”. Bowiem „tylko w ten sposób będzie ona mogła zacząć zawierać sojusze z ludźmi spoza akademii, a szczególnie ze związkami zawodowymi. Amerykanie znajdujący się poza murami świata akademickiego chcą wciąż być patriotami, chcą czuć się cząstką narodu, który może panować nad swym losem i który może uczynić siebie lepszym”.

Czytając książkę Rorty’ego miałem poczucie satysfakcji. Choć dotyczy ona USA, to podobieństwa z Polską są niemal bliźniacze. Również u nas lewica akademicka jest lewicą kulturową, która kwestiami społeczno-ekonomicznymi interesuje się od wielkiego dzwonu, a i wtedy poprzestaje zazwyczaj na ogólnikach o „sprawiedliwości społecznej”, „równych szansach” czy „naśladowaniu krajów skandynawskich”. Zamiast tego drobiazgowo analizuje problemy macierzyńskie lesbijek, „ekonomię feministyczną” i namiętnie dyskutuje o dokonanej przez Žižka interpretacji filmów Hitchcocka. W kwestii stosunku do patriotyzmu jest wręcz żywcem wyjęta z powyższych cytatów ze „Spełniania obietnicy…” – nie ufa ludowym „uniesieniom”, boi się ich jako zaczynu wybuchu ciemnych sił, a narracji, która mogłaby porwać serca, przeciwstawia chłodny, technokratyczny bełkot o zbawieniu przez brukselskich biurokratów. Sięganie ku dorobkowi przeszłości traktuje jako domenę prawicy, oddając jej bez walki tego rodzaju atuty, co jest tym bardziej absurdalne, że lewica w Polsce może się pochwalić znacznie bardziej prestiżowymi antenatami, niż np. konserwatywni liberałowie. Podobnie jest w kwestii nadziei i dumy – jeśli ktoś odwołuje się dziś np. do heroicznego mitu powstania warszawskiego (którego istotną część oddziałów bojowych stanowili działacze podziemnej lewicy), jak czynili to przez wiele lat emigracyjni polscy socjaliści, to jest to PiS i okolice. Zaś lewica zarówno postkomunistyczna („Przegląd”), jak i „nowa” („Krytyka Polityczna”) powtarza najbardziej wyświechtane slogany ze szkoły Dmowskiego o „wykrwawianiu się w szaleńczym zrywie, z góry skazanym na niepowodzenie”.

A później całe to towarzystwo jest szczerze zdziwione, że w Polsce de facto nie ma lewicy. I że dla biednych i wykluczonych bardziej wiarygodni okazywali się przez lata Wrzodak, Rydzyk i Kaczyński niż chłopcy w t-shirtach z Che Guevarą i dziewczęta po gender studies, zaczytani w Lacanie, zachwycający się „wyważonym realizmem” prof. Łagowskiego i niezbyt cierpliwie tłumaczący „prostaczkom”, że od patriotyzmu do mordowania Żydów jest tylko malutki krok, więc lepiej tego dżina nie wypuszczać z butelki.

Richard Rorty zmarł w czerwcu roku 2007, nie miał zatem możliwości ujrzenia późniejszej o kilkanaście miesięcy zwycięskiej kampanii prezydenckiej Baracka Obamy. Kampanii, która odwołała się do nadziei i dumy, do najlepszych amerykańskich tradycji postępowych, ale także do ekonomicznych konkretów i stopniowych reform (już częściowo zrealizowanych, jak w przypadku dostępu do służby zdrowia), czyniąc to w sposób prosty i zrozumiały, umiejętnie mobilizując sympatyków wezwaniami do przebudowy kraju wedle własnych marzeń. Można jednak powiedzieć, że doczekał przynajmniej częściowego spełnienia scenariusza ze swojej książki. Obyśmy i my, w Polsce, mieli choć tyle szczęścia.

Remigiusz Okraska

Richard Rorty, Spełnianie obietnicy naszego kraju. Myśl lewicowa w dwudziestowiecznej Ameryce, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2010, przekład Andrzej Karalus i Andrzej Szahaj.

Powyższa recenzja pierwotnie ukazała się w piśmie „Obywatel” nr 51, jesienią 2010 roku.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie