Słowacki zwrot akcji
Nad Słowacją krążyło widmo dużych cięć połączeń.
Tuż przed wyborami parlamentarnymi lewicowa publicystyka nabiera rozpędu. Pojawiają się szczegółowe analizy wymierzone w maluczkich nierozumiejących dziejowych konieczności, szumne deklaracje o wielkich koalicjach, a nawet groźby skierowane pod adresem rządzącej prawicy. W oczy rzuca się jednak to, że w tych wywodach, co tylko pozornie jest paradoksalne, brakuje troski o los klasy ludowej i pracowników po ewentualnym dojściu do władzy liberałów oraz dokooptowaniu sobie przez nich lewicy jako koalicjanta.
Czy nadejdzie lewicowo-liberalny „dzień sznura”?
Tomasz Kozak, deklarujący się jako marksista, z zawodu adiunkt na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, na łamach „Krytyki Politycznej” popełnił tekst „Zdelegalizować PiS? Jak powinny wyglądać powyborcze rozliczenia”. Zachęca w nim lewicę do przelicytowania liberałów w bezwzględności i do jeszcze mocniejszego niż oni postulują rozliczenia „pisowców”. Elektorat opozycji „chce krwi”, więc powinien tę czerwoną krew dostać, najlepiej od czerwonej lewicy – buńczucznie pisze Kozak. Wspólna lista opozycji, czyli sojuszu neoliberałów z lewicą, to dla marksisty oczywista oczywistość, dlatego idzie on dalej. Domaga się zemsty, „przygotowania list pupili pisowskich”, „procesowego ich przeczołgiwania” oraz „publicznego napiętnowania”. Ale na tym nie kończy. Pragnie uruchomienia środków policyjno-prokuratorskich, by uzyskać większość w Sejmie, zamykania posłów PiS w więzieniu i pozbawiania ich immunitetów. Pod płaszczykiem inteligenckiej nowomowy i erudycyjnego języka Kozak zawarł pogardę dla demokracji, praw człowieka, praworządności oraz wielu innych wartości, jakich przestrzeganie deklaruje opozycja. Napisał jeden z bardziej obrzydliwych i paskudnych wywodów w historii lewicowej oraz opozycyjnej publicystyki.
Ale czy jest się czego bać? Absolutnie. Kozakowi, podobnie jak głośnemu przed kilkoma laty kieleckiemu libertarianinowi Kelthuzowi, zamarzył się „dzień sznura”, z tą jednak różnicą, że pierwszemu lewicowy, a drugiemu libertariańsko-prawicowy. W przypadku Kelthuza marzenia skończyły się na upokarzającym wyroku z tytułu „znieważenia w swoich piosenkach osób ze względu na ich kolor skóry, wyznawaną religię oraz przekonania polityczne”, przy okazji obnażając finansową niedolę „przedsiębiorczego” liberała. Natomiast represyjne marzenia lewicowego adiunkta raczej się nie wydostaną poza publicystyczne wykwity trzeciego sortu. Choćby dlatego, że samorządowe układy są znacznie trwalsze niż rządowe, a tam, by chronić profity, dochodzi niekiedy do bardzo egzotycznych sojuszy. Gdyby na szczeblu centralnym poszczególne partie represjonowały się nawzajem po przetasowaniach na szczytach władzy, wiele intratnych interesów natrafiłoby na przeszkody. Żeby jednak to wiedzieć, należałoby czasem wychylić głowę z uniwersyteckich murów.
Oczywiście, jak przystało na prawdziwego marksistę, Kozak ani nie razu nie zająknął się o tym, jak dojście neoliberałów i lewicy kulturowej wpłynie na sytuację pracowników i klasy ludowej. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby mieć świadomość, że ta może się znacznie pogorszyć. Tu jakoś brakowało mu werwy i socjalistycznego radykalizmu. Taki „marksizm” nie potrzebuje nawet ataków ze strony prawicy, tym bardziej że są one zazwyczaj karykaturalne, by zostać uznanym za co najwyżej dziwaczną fanaberię zblazowanego intelektualisty.
Młodzi socjaliści starzeją się brzydko
Oczywiście wywody Kozaka można traktować jako pewne egzotyczne ekstremum, które nie jest warte wysnuwania wniosków dotyczących całej lewicy. Ale po lewej stronie na porządku dziennym jest narracja, w której los grup najgorzej sytuowanych ekonomicznie znajduje się na dalszym miejscu. Oczywiście pozory są zachowane: „lewicowy program” istnieje, postulaty na profilu partii Razem są (choć tych ekonomicznych jest jakby mniej niż kilka lat temu), Zandberg i Konieczny czasami napomkną o pracownikach najemnych i potrzebie mnożenia programów socjalnych, a także rozliczą PiS z tego, że jest „zbyt mało” prospołeczny. Ale to tylko zasłona dymna, a prawdziwe zamiary są widoczne w wypowiedziach dwóch lewicowych polityków dotyczących przyszłych układanek koalicyjnych. Całkiem niedawno Zandberg ostro zareagował na wulgarnego tweeta liberała Tomasza Lisa, który „Kałownią” nazwał Szymona Hołownię za rzekome niszczenie jedności liberalnej opozycji. Zandberg przekonywał, że to takie wypowiedzi dziennikarza „rozbijają jedność na centroprawicy”. Czy jest to ślad wskazujący na przygotowywanie swojej pozycji w negocjacjach koalicyjnych? Nie ma tu przypadku. W podobnym tonie wypowiadał się w rozmowie z Robertem Mazurkiem w RMF FM Maciej Konieczny, inny parlamentarzysta z Razem. Szczytem jego asertywności wobec liberałów było to, że deklaratywnie wykluczał przygotowanie jednej listy opozycji, lecz zarazem często używał sformułowań typu „nasze listy wyborcze” czy „nasz koalicyjny rząd”. W zasadzie przyznał, że koalicja z PO jest prawdopodobna, czego nie można powiedzieć o koalicji lewicy z PiS w razie przegranej bloków opozycyjnych.
Na wszystko to patrzę z rozbawieniem jako były członek socjalistycznej młodzieżowej organizacji, w której działali także obecni liderzy Razem. Nie sposób się bowiem nie uśmiechnąć, gdy się zestawia wspomniane wypowiedzi z tym, co głosiły młodsze wersje obecnych lewicowych posłów. Obaj byli wręcz socjalistycznymi hunwejbinami, którzy w organizacji rozliczali „prawicowe frakcje”. Rugali (bo nie była to zwykła kulturalna krytyka) też obecnych na wspólnych spotkaniach sędziwych działaczy PPS czy młodych aktywistów OPZZ za choćby ciut przychylne słowa wobec SLD, wówczas „neoliberalnego wroga”, krytykowanego mocniej niż piętnowana była cała prawica. Nie pomyślałbym wówczas, że za pewien czas nie tylko będą w świetnej komitywie z liberałami z SLD, bo to już się dzieje od wielu lat, ale również o Tusku i PO mówić zaczną jako o naturalnym koalicjancie. I to ustami Macieja Koniecznego, swego czasu jednego z najbardziej zajadłych antyliberałów w organizacji Młodzi Socjaliści. Trudno o bardziej dobitny i groteskowy przykład przemiany nadgorliwego ideowca w cynika.
Czary goryczy dopełnia transfer wyjątkowo radykalnej neoliberałki i fanki Balcerowicza Klaudii Jachiry do Partii Zieloni. Oczywiście Zieloni już od dłuższego czasu unikają związków z lewicą, a ich parlamentarzyści są w klubie KO. Jednak kiedyś było inaczej: kierownictwo ugrupowania nie bało się szermować antyneoliberalnymi hasłami, które wraz z agendą ekologiczną i liberalizmem światopoglądowym teoretycznie sytuowało ich po lewej stronie. Kiedyś mówiło się: z wierzchu zielony, a w środku czerwony. Teraz powinno się mówić: z wierzchu zielony, a w środku neoliberalny.
Lewicowi stratedzy z bożej łaski
Nie sposób zatem uwierzyć w to, że los pracowników najemnych czy osób z najniższych szczebli drabiny klasowej spędza sen z powiek kierownictwu Razem i że martwią się tym, co się stanie z grupami wykluczonymi ekonomicznie, gdy jednak Tuska nie będzie się dało przekonać do socjalnych pomysłów. To cecha wspólna również przyszywanych strategów, którzy z pozycji eksperckich przekonują, że dzięki pójściu za rączkę z neoliberałami razemowcy przynajmniej mają szansę na udział we władzy i realizację postulatów, a byliby jej pozbawieni, gdyby „szlachetnie zostali w niszy jak Śpiewak czy Ikonowicz”. Oczywiście nie wspominają, że lewica w Polsce sama zasłużyła na taką sytuację, stawiając na liberalny gospodarczo elektorat klasy średniej (znacznie bardziej prorynkowy od elektoratu PiS, a w niektórych obszarach nawet od wyborców PO) i sprowadzając własną rolę do pozycji kwiatka na liberalnym kożuchu. A gdy już było wiadome, że na fioletowych sztandarach daleko się nie zajedzie, zamiast budować struktury od podstaw postawiła na szybkie kariery u boku liberałów. To nie „dziejowe konieczności” zaprowadziły was tam, gdzie jesteście. Wy sami to zrobiliście. Oczywiście teoria o tym, że „lepszy rydz niż nic” już nie działa, gdy w tych kręgach ostro krytykuje się nielicznych lewicujących publicystów, którzy doceniają niektóre działania PiS z pozycji prosocjalnych.
Na koniec i ja się pobawię w domorosłego stratega, choć upierać się będę, że moje wnioski są oparte na zdecydowanie mniej wątłych przesłankach. Lewica nie przejmuje się sytuacją pracowników i klasy ludowej, szykując się do sprawowania władzy wraz z neoliberałami. Uzależniła się od fochów liberalnego gospodarczo elektoratu i salonów. Zatem zwyczajna arytmetyka krzyczy: „Chcesz socjalu? Pragniesz propracowniczych zmian? Nie głosuj na lewicę!”. Tym bardziej, że – w przeciwieństwie do publicystów i działaczy lewicowych – według sondażu przeprowadzonego na zlecenie Wirtualnej Polski aż 49 procent przepytywanych Polaków obawia się tego, że powrót PO do władzy wiązać się będzie z ograniczeniem programów socjalnych, a także z podwyższeniem wieku emerytalnego. Co więcej: Polacy głosujący na podstawie poglądów i oczekiwań socjalnych doskonale wiedzą, że lewica chce ułatwić neoliberałom powrót na szczyty władzy. I dlatego ta część wyborców nie odda głosu na lewicę. Byt, jak zawsze, określa świadomość, a porady domorosłych strategów są ludziom zbędne. Ciekawe, co by o tym wszystkim powiedział Marks, gdyby żył?
Bartosz Oszczepalski
Grafika w nagłówku tekstu: Phil59 from Pixabay.
Nad Słowacją krążyło widmo dużych cięć połączeń.
Ani wojsko, ani oligarchowie nie odsunęli Władimira Putina mimo klęski wojennego projektu oraz sankcji.