Mahatma Gandhi: Jaki pożytek mamy z naszych rzek? (1926)
Rzeki służą nam już wyłącznie jako ścieki i kanały dla statków transportowych.
Klasę ludową przedstawia się zazwyczaj w popkulturze jako leniwą, roszczeniową i niezdolną do wartościowej aktywności społecznej. Bardzo często jest ukazywana karykaturalnie, aby wzbudzać litość i śmiech. Ta narracja była przez wiele lat na tyle jednostronna, że nawet sitcom „Świat według Kiepskich” wyróżniał się pozytywnie na tym tle. Może serialowy Ferdek Kiepski nie był wcale „nierobem”, lecz głosem umęczonego ludu, który w końcu został usłyszany?
Choć istnieją istotne różnice i szkoły w definiowaniu klasy ludowej, to ich cechą wspólną wydają się niższe dochody oraz mniejszy kapitał kulturowy i ekonomiczny osób należących do niej w porównaniu do klas stojących wyżej w społecznej hierarchii. W Polsce, gdzie według Głównego Urzędu Statystycznego mediana zarobków wynosi zaledwie 3403 zł netto, antyludowa narracja w popkulturze jest paradoksem. Tym bardziej, że ta już u swej definicji skierowana powinna być do mas i „ludu”. To w dużej mierze zasługa mediów liberalnych i panującego od początku lat 90. w życiu społeczno-politycznym ideologicznego credo, że godni szacunku są głównie przedstawiciele zawodów inteligenckich. Najlepiej tacy, którzy dzięki posiadanemu stanowi majątkowemu nie uskarżają się na swój los i nie męczą innych protestami dotyczącymi ich sytuacji bytowej (chyba, że akurat rządzi ktoś, kogo nie lubi polska inteligencja).
Klasa ludowa w krzywym zwierciadle
Po 1989 roku powstawały więc filmy, gdzie ukazywano „patologię i pijaństwo” byłych pracowników PGR jako pewien rodzaj egzotyki społecznej. Jednak nikt nie zadawał pytań, dlaczego ci ludzie upadli i czy przypadkiem balcerowiczowska terapia szokowa ich do tego nie doprowadziła. Była ona wówczas ideologicznym dogmatem, dziejową koniecznością, której nie można było podważać. Nawet do chwili obecnej nie brakuje programów, w których proste chłopaki ze wsi są ukazywane w krzywym zwierciadle jako ci bez perspektyw i szans na znalezienie partnerki. Widz może się z nich śmiać, bo dziwnie mówią i brak im ogłady, a nawet trochę im współczuć. Ale uważać ich za równych sobie? Nigdy w życiu. Czasem taka narracja pojawia się nawet w prasie lewicowej, gdzie dla liberalnych feministek pozostanie na wsi czy w małym mieście jest synonimem bycia życiowym „przegrywem” w kontrze do postawy wykształconych i osiągających sukcesy kobiet, które wyprowadziły się do jednej z kilku polskich metropolii. To miałoby tłumaczyć fakt, że coraz więcej mężczyzn pozostaje w stanie kawalerskim.
Ale nie tylko mężczyźni z klasy ludowej są pokazywani w krzywym zwierciadle. W jednym z popularnych programów biedne kobiety, najczęściej ze wsi, zamieniały się rolami z zamożnymi mieszkającymi w dużych miastach. Ich pochodzenie i praca na wsi były w domyśle pokazane jako coś gorszego i niegodnego cywilizowanego człowieka. Program opierał się na sugestii, że kobieta ze wsi, aby zyskać prawo do szacunku, musi stać się taka, jak ta zamożna i przeprowadzić się do miasta. Szkopuł w tym, że większość zamożnych kobiet było strasznie zmanierowanych, mało inteligentnych i wyrażających przekonanie, że o wartości człowieka decydują jedynie pieniądze i ubiór. Nie wiemy też wiele o tym, jak doszło do ich awansu życiowego – na skutek faktycznie ciężkiej pracy czy splotu szczęśliwych okoliczności. Dano im jednak mandat do deptania godności mniej zamożnych kobiet.
Natomiast w większości pokazywanych w stacjach komercyjnych seriali fabularnych skierowanych do klasy średniej w zasadzie w ogóle nie ma klasy ludowej. Ukazywany jest tam głównie los przedstawicieli zawodów elitarnych: projektantów mody, lekarzy czy prawników. Fabuła zazwyczaj skupia się na ich życiu prowadzonym w Warszawie, przeważnie w apartamencie czy w jakimś oszklonym biurowcu w okolicach Śródmieścia. Kiedyś wyłamywał się z tego serial „Miodowe lata”, którego fabuła ogniskowała się wokół przygód pracownika miejskiej kanalizacji i kierowcy warszawskiego tramwaju, jednak po produkcji pozostało już tylko wspomnienie. W Warszawie też jest przecież mnóstwo ludzi, którzy pracują za niskie stawki w słabo opłacanych zawodach, jednak w popkulturowych tworach i oni nie są dostatecznie widoczni.
Bezrobotny inny niż w opowieściach liberałów
Niedawno wyemitowano ostatni odcinek „Świata według Kiepskich”. Ostateczny koniec serialu komediowego, który przez 23 lata bawił różne pokolenia Polaków to dobry przyczynek, żeby zastanowić się nad tym, jak klasa ludowa jest przedstawiana w popkulturze i czy ta produkcja nie wyłamywała się trochę ze schematu. Czy zatem lokatorzy kamienicy przy ulicy Ćwiartki 3/4 mieli nam do przekazania coś więcej, niż tylko żarty?
Wiele na to wskazuje. „Świat według Kiepskich” powstał jako polska odpowiedź na amerykański sitcom „Świat według Bundych”, jednak dość szybko wypracował własny język i zaczęło się w nim pojawiać więcej odniesień zrozumiałych jedynie dla polskiego widza. Obie produkcje zostały stworzone z myślą o typowych rodzinach z klasy pracującej, polskiej i amerykańskiej, jednak realia życia w Polsce z lat dziewięćdziesiątych kazały nakreślić między tymi światami wyraźne różnice. To, co dla nawet biedującego Amerykanina było normą, czyli dom na przedmieściach i samochód, dla Ferdka Kiepskiego mogło być jedynie odległym marzeniem. Jego rzeczywistość była naznaczona przez mieszkanie w starej wrocławskiej kamienicy, wspólną toaletę, wieczne bezrobocie i zrzucenie odpowiedzialności za utrzymanie rodziny na żonę i jej skromną pensję pielęgniarki. Już to założenie sprawiało, że serial musiał mieć wydźwięk trochę publicystyczny, a nie tylko komediowy. A pod płaszczykiem niewyszukanych gagów przemycono wiele celnych obserwacji społecznych.
Bo wbrew pozorom serial nie do końca karmił się stereotypami leniwego bezrobotnego, nawet jeśli pozornie czasem tak było. Ferdek nie jest bowiem bezrobotnym znanym z opowieści liberalnych, a przynajmniej nie zawsze. Nie jest on bezczynny, podejmuje różne inicjatywy i zakłada biznesy na granicy opłacalności: radio, gabinet bioenergoterapeutyczny czy prywatną szkołę. Ostatecznie wszystkie one kończą się fiaskiem i jego rodzina nie może wyjść z zaklętej pułapki wykluczenia społecznego, ponieważ nie posiada on odpowiedniego kapitału kulturowego i finansowego oraz znajomości. Nie odnosi sukcesu, jednakże, choć zdarza mu się przesiedzieć całe dnie w fotelu, to patrząc przez pryzmat wszystkich sezonów trudno go posądzić o brak kreatywności. Chęci rozbijają się o realia – to obala neoliberalny mit, że wystarczy tylko chcieć, by szybko dorobić się majątku, a przegrywają jedynie bezczynni. Również jego żona Halina ciężko pracuje, by utrzymać rodzinę, lecz wykonuje niedoceniany i słabo opłacany zawód pielęgniarki, więc ciągle ma kłopoty finansowe. Niełatwa profesja rzeźnika nie pozwala na awans społeczny także sąsiadowi Arnoldowi Boczkowi.
Co więcej, sąsiad Paździoch, choć jest drobnym przedsiębiorcą, wydaje się być w niewiele lepszej sytuacji finansowej niż Kiepscy. Na rynku zdominowanym przez sieci odzieżowe bazarowi handlarze mogą co najwyżej zarobić na skromne utrzymanie, mimo lisiego sprytu Paździocha. Jest to sprzeczne z neoliberalnym mitem szybkiego wzbogacenia, jeśli tylko weźmie się sprawy we własne ręce i założy firmę. Po transformacji ekonomicznej, która przyczyniła się do znacznego wysypu „bazarowych przedsiębiorców”, takich Paździochów było w Polsce bardzo wielu, lecz popkultura mainstreamowa uparcie pokazuje głównie tych, którzy jeżdżą drogimi samochodami lub przynajmniej mają ładny dom na przedmieściach.
Pięścią w twarz inteligenta
Uważny widz dostrzegł zapewne, że w serialu nigdy nie bano się podejmować tematów społecznych. Również takich, które dotyczą nierówności społecznych, wykluczenia ekonomicznego i rozbieżności między klasą ludową a inteligencją. Jednym z moich ulubionych odcinków był ten, w którym inteligenci płacą przysłowiowym chamom, czyli Ferdkowi i Waldkowi, za bicie ich, a potem organizują demonstrację pod ich mieszkaniem, domagając się szacunku i zapowiadając powstanie partii, która będzie głosiła taki postulat. To pokazuje w prześmiewczym tonie, że inteligencja ma potrzebę bycia dyskryminowaną przez chama, choć pozostaje to głównie w sferze jej złudzeń, a nie realiów.
W innym odcinku pojawiła się przestroga przed prywatyzacją przestrzeni publicznej i reprywatyzacją, zjawiskami aż zbyt dobrze nam znanymi w III RP. Listonosz Edzio wysłał do Ferdka, Paździocha i Boczka fałszywe listy informujące o tym, że do każdego z nich należy jakiś skrawek kamienicy – korytarz, ubikacja i klatka schodowa. Sprywatyzowanie wspólnej własności doprowadziło do zniszczenia wspólnoty sąsiedzkiej, ponieważ każdy z właścicieli zaczął pobierać opłaty za używanie swojej własności i tym samym ograniczał jej dostępność innym.
W krzywym zwierciadle była też przedstawiana przesadna afirmacja kultury szlacheckiej, kultywowana przez dużą część Polaków, którzy mają przeważnie chłopskie korzenie, lecz wstydzą się ich. Także wspólnota europejska została ukazana jako miejsce, gdzie są „równi i równiejsi”, dzieleni według klucza klasowego i narodowościowego. W odcinku „Jeleń Ferdynand” wszyscy sąsiedzi mogli wejść do Unii, choć zanim to się stało byli surowo oceniani przez Niemca, który z pewnymi zastrzeżeniami, ale mimo wszystko kolejno przepuszczał ich przez specjalną bramkę. Unia jednak nie chciała bezrobotnego Ferdka, dlatego rodzina musiała przebrać go za niemieckiego barana, co dopiero skłoniło Niemca do udzielenia zgody na akces biednego wrocławianina do „szlachetnej” wspólnoty.
Kiepscy czasem zdzierali farbę ułudy z idealizowanego w mediach neoliberalnego kapitalizmu, kwestionowali i obalali wiele jego mitów. W jednym z odcinków listonosz Edzio ułożył nawet piosenkę o tym, że Balcerowicz musi odejść. Może dlatego w opublikowanym na portalu film.org.pl tekście o serialu, „Jeszcze nie czas kończyć Świat Według Kiepskich”, Odys Korczyński zauważył, że jakaś tam część klasy średniej oraz polskiej inteligencji miała wyjątkową alergię na tę produkcję i często domagała się jej zdjęcia z anteny.
Należy zaznaczyć, że część podejmowanych przez Ferdka inicjatyw nie ma charakteru typowo zarobkowego, jak na przykład założenie zespołu punkowego czy bandu jazzowego. To kreatywność po prostu wynikająca z potrzeby robienia czegoś inspirującego. W pewnym momencie Ferdek godzi się z tym, że żadna z tych aktywności nie przyniesie finansowego sukcesu, ale po prostu stara się robić to, co lubi i to, co wydaje mu się słuszne. Widać to w odcinku, gdzie wyrabia sobie uprawnienia pracownika Sanepidu tylko po to, żeby zamknąć szemrany gastronomiczny biznes Paździocha i zaraz potem zrezygnować z pracy.
Korczyński zauważa, że głowa rodziny Kiepskich osiąga stan swoistej harmonii kwestionując wyścig szczurów, a nawet mimo skromnego stanu posiadania żyje całkiem przyjemnie, za co może go nie lubić klasa średnia uwięziona w spirali kredytów, konsumpcjonizmu i obłędnej harówki od rana do wieczora.
Oczywiście trochę prowokuję i celowo używam hiperboli, nadając „Światu według Kiepskich” społeczny i klasowy akcent. W istocie poszczególne sezony były pod tym względem nierówne, bo tworzyli je różni scenarzyści i reżyserzy. Nie zmienia to faktu, że póki co sitcom komediowy wydaje się jedną z najbardziej życzliwych opowieści o klasie ludowej w popkulturze. Zresztą nawet we współczesnej kulturze pod tym względem panuje posucha, bo jakoś nie możemy się doczekać w rodzimym kinie polskiego Kena Loacha, który tworzyłby filmy o zacięciu społecznym i wyjątkowej wrażliwości.
Dominują raczej obrazy, w których prowincja czy żyjąca na marginesie społeczeństwa klasa ludowa skrywają jakąś mroczną tajemnicę, mającą związek z ich zacofaniem czy antysemityzmem wyssanym z mlekiem matki. Niech więc każdy oceni sam, czy te dostrzegalne walory „Kiepskich” wynikają głównie z braku konkurencji na tym polu, czy jednak z czegoś większego.
Bartosz Oszczepalski
Rzeki służą nam już wyłącznie jako ścieki i kanały dla statków transportowych.
Motorem napędowym tej zmiany nie jest chęć uczynienia pracy człowieka łatwiejszą.