Twoja złotówka miewa znaczenie

·

Twoja złotówka miewa znaczenie

·

W tym, co nazywane bywa wyborami konsumenckimi czy patriotyzmem zakupowym, trzeba znaleźć złoty środek. Między egocentryczną megalomanią spod znaku przekonania, że decyzje zakupowe jednostek zmienią świat, a przekonaniem, że nic od nas nie zależy.

Ostatnio w mediach społecznościowych przypadkiem natrafiłem na kilka podobnych historii. A to w Tarnowskich Górach zamykano ostatni sklepik na jakimś osiedlu. A to w Krakowie zakończyła działalność „odwieczna” księgarnia w jednej z dzielnic. A to tutaj, gdzie mieszkam od niedawna, zlikwidowano sklepik „1001 drobiazgów” funkcjonujący przez dekady, a mające długie staże księgarnia i kino zaczęły mówić o kłopotach finansowych i ryzyku upadku. Wszystkie te wieści odbijały się w internecie szerokim echem. Rozmaite były opinie, przy okazji wylewano przeróżne żale pod adresem władz lokalnych, państwowych, a nawet całego świata. Nierzadko bez ładu i składu, jeśli chodzi o wiedzę o tym, kto za co odpowiada, co może, a czego w świetle prawa nawet nie powinien dotykać. Byli też wujowie i ciotki dobra rada spod znaku pomysłów dotyczących tego, jak prowadzić takie biznesy. Część tych pomysłów była być może zasadna, część zupełnie fantastyczna, jeszcze inne stanowiły syntezę dobrych chęci z brakiem orientacji w realiach prowadzenia działalności gospodarczej w ogóle czy w przypadku dysponowania ograniczonym kapitałem. Taki urok dyskusji internetowych. Dominowały natomiast opinie przeniknięte żalem, nostalgią, współczuciem. Wiele osób opisywało to w kategoriach straty czegoś dla nich ważnego. Tyle lat coś istniało, ale już nie będzie.

Czemu upadają takie biznesiki? Przyczyn jest wiele. Skończyły się czasy półdarmowych pracowników. Można uznać, bynajmniej nie będąc liberałem gospodarczym, że te naprawdę małe biznesy płacą składki i podatki zbyt wysokie jak na ich obroty i skalę działania – choć korwinowskie recepty na ten stan rzeczy są bzdurne. Skończyły się czasy taniej energii. Czynsze za lokale komercyjne są w Polsce nierzadko zatrważające. Zapewne część takich inicjatyw mogłaby działać lepiej, inaczej, w sposób nadążający za zmianami pokoleniowymi, kulturowymi czy technologicznymi. A część tego rodzaju firm odchodzi w przeszłość z przyczyn naturalnych – ktoś zmienia pracę, ktoś idzie na emeryturę, ktoś chce robić coś innego, komuś przydarzyła się choroba itd.

Ale zazwyczaj chodzi o czynnik banalny i oczywisty – za mało klientów, czyli wpływów, czyli zysków. Czasami ma to przyczyny naturalne. Zmienia się struktura demograficzna, zmieniają trendy kulturowe czy mody konsumpcyjne. Czasami zmienia się otoczenie – wystarczy, że w okolicy zamknięto duży zakład, aby w ślad za tym upadły pobliskie kioski, sklepiki czy knajpy, bo nie ma już strumienia klientów, który dawniej istniał. Młodzi konsumują inaczej niż pokolenie ich rodziców. Seniorzy nie korzystają z części usług, które wybierali w sile wieku. Jest mniej dzieci, a więcej emerytów. A także, co stanowi ogromny nowy trend, rzadko analizowany w tym kontekście, mnóstwo ludzi przemieszcza się obecnie samochodami. To oznacza zupełnie inną „mapę” miasta i okolicy w kontekście korzystania z różnych firm, niż było to w czasach, gdy wiele osób robiło zakupy na szlaku pieszym lub na trasie dom, praca, przystanki komunikacji zbiorowej.

Chodzi też jednak o zaniechanie. Gdy znajomi wspominają z nostalgią nieistniejące sklepy, punkty usługowe czy knajpy, albo troszczą się o te, które podupadają, pytam ich, kiedy ostatnio i jak często z nich korzystali. Pytam też w myślach samego siebie. Zwykle okazuje się, że wcale nie było to niedawno oraz że było niezbyt często.

Moda na „wybory konsumenckie” pojawia się i odżywa co jakiś czas. Zwykle w środowiskach, które mówią o takiej czy innej zmianie świata na lepsze. To kupujmy, a tego nie. U tych, a nie u tamtych. Takie i takie warunki muszą być spełnione, żebym coś nabył. Ekologia, wegetarianizm, troska o warunki zatrudnienia przy produkcji, postawy firmy wobec różnych spraw i zjawisk – to wszystko jest wdzięcznym polem do wywołania w nas poczucia sprawstwa.

Ma to sensowne podłoże – wypełniamy rozmaite role społeczne, różniąc się przy tym. Jeden jest pracownikiem, więc może wstąpić do związku zawodowego, ale inny studiuje, jest emerytem lub ma jednoosobową działalność gospodarczą, więc płaszczyzna związkowa ich nie dotyczy. A konsumentem jest każdy. Jeden ma portfel grubszy, inny chudszy, ale każdy coś kupuje. Każdy może zatem „głosować” portfelem. W dodatku żyjemy w konsumeryzmie – wybory zakupowe są częścią naszej tożsamości. To kupuję, tamto bojkotuję, tych popieram, ta marka pozycjonuje się na takich jak ja, a tamta na innych niż ja, ta firma deklaruje wartości mi bliskie, a inna – odległe od mojego światopoglądu.

Poza tym żyjemy w świecie, gdzie tożsamość konsumenta jest często jedyną na serio nam dostępną. Skruszył się lub został wyszydzony etos zawodowy, szczególnie grup mniej szanowanych. Z konkretnymi miejscami coraz trudniej się utożsamić w czasach mobilności. Rzadko należymy do organizacji społecznych, jeszcze rzadziej angażujemy się w ich zaawansowane działania. W polityce mamy poczucie, że nasz głos ma niewielkie znaczenie. Wobec wielkich trendów świata czujemy się jak mróweczka przy słoniu. Często mamy poczucie bezradności, alienacji, braku sprawstwa. To, jak wydajemy własne pieniądze, jest często ostatnim bastionem poczucia sprawczości. Kupuję, więc jestem. Kupuję, więc o czymś decyduję.

Stąd popularność wiary w siłę sprawczą wyborów konsumenckich. Lubimy mieć poczucie decyzyjności. Tego, że coś od nas zależy. Tyle że często jest to pułapka, w którą złapane zostało nasze ego. W kwestii megatrendów nie zależy od nas prawie nic. My mamy trochę złotówek, a wielkie biznesy, korporacje, kreatorzy mód i produktów – mają ich grube miliony. Spora część produkcji, konsumpcji, reklamy itp. ma dziś charakter globalny, a żyjemy w świecie 8 miliardów ludzi. Nasz jednostkowy wysiłek, nasza decyzja czy postawa są wobec tego statystycznie nieistotne. Nawet jeśli będzie nas 100 tysięcy, co wymaga wielkiego wysiłku organizacyjnego, wciąż będziemy małą grupką wobec globalnych wyzwań czy skali operowania światowych potentatów. Dotyczy to nie tylko pozytywnych wyborów konsumenckich, ale także ich krytycznej wersji – bojkotów jakichś firm, produktów, składników itp.

Jako jednostka często nie znaczymy zupełnie nic. Dlatego wybory konsumenckie są albo zupełnie nieistotne, albo sprawcze w stopniu niewielkim i w bardzo długiej perspektywie, albo działają dopiero wtedy, gdy współgra z nimi trend biznesowy, polityczny itp. Pamiętam takich prób wiele. Kupowania tego czy bojkotowania tamtego. Takiej czy innej wielkiej firmy. Drobiazgowego czytania etykietek. Sprowadzania czegoś z daleka za cenę sporych wysiłków. Na krótką metę daje to satysfakcję. Na dłuższą – traci się ogrom energii. Im większa skala wyzwania, tym łatwiej i szybciej wymiękamy. Albo zapamiętujemy się w sekciarskim odlocie i z pogardą patrzymy na współpracowników rejterujących z pola walki lub na „bierne społeczeństwo”, które nawet jej nie podjęło. Doskonały przepis na frustrację i zgorzknienie.

Co gorsza, ułuda zmian oddolnych i związanych z wyborami konsumenckimi jest wygodna dla wielkich i wpływowych. Władze polityczne umywają ręce od zmian ustawowych oraz od przeciwstawienia się potęgom biznesowym i ich lobbystom. Świetnie to widać w ekologii. Zamiast zmiany ustawowej, np. wprowadzenia opakowań wielorazowych i zwrotnych tam, gdzie to tylko możliwe, co zmniejszyłoby marnotrawstwo surowców, energii i skalę wytwarzania odpadów o ogromne wskaźniki, całość spycha się na nas. W cenie produktu płacisz za jednorazowe zaawansowane opakowanie, później w swoim czasie prywatnym segregujesz śmieci, w rachunkach płacisz za koszty rosnącej skali ich utylizacji i przetwarzania, a to wszystko nie rozwiązuje żadnego problemu. Jedna ustawa nakazująca biznesowi np. sprzedaż większości napojów w zwrotnych opakowaniach szklanych lub znaczne ograniczenie zaawansowania opakowań, miałaby dla ochrony środowiska o wiele, wiele większe znaczenie i pozytywny skutek niż nasze nieustanne krzątanie się przy segregacji śmieci. Których rosnącą stertę trzeba później wywieźć, przetwarzać, robić z nich nowe opakowania kosztem kolejnego dużego zużycia energii i sporych emisji, a te bezużyteczne utylizować kosztem kolejnych terenów, wydatków, zanieczyszczeń itp. Ale to oznaczałoby kłopoty i wydatki po stronie biznesu. Czyli jego mniejszy zyski. Dzisiaj ekologiczne skutki i koszty są zepchnięte na ciebie, twój portfel i twoją darmową pracę. I na środowisko naturalne. A skoro tak dużo się krzątasz przy „osobistej odpowiedzialności” za „stan planety”, to zapewne zabraknie ci czasu i sił, aby wraz z innymi dopominać się od władz publicznych narzucenia biznesowi innych reguł i obciążenia kosztami właśnie jego – nie konsumentów.

„Wybory konsumenckie” to strategia chybiona wobec zjawisk o wielkiej skali. Prowadząca raczej do frustracji niż poczucia sprawczości. Czy to oznacza, że zupełnie nie ma ona sensu? Wręcz przeciwnie – ma. Tyle że w mikroskali. Zmiany na lepsze w przypadku zjawisk o dużym zasięgu trzeba robić odgórnie. Ustawami, przepisami, instytucjami, normami itp. Zmiany na lepsze w przypadku zjawisk o niewielkiej skali można natomiast robić własnym portfelem. Nie tylko nim – ale także nim. To tutaj twoje pieniądze rzeczywiście mogą mieć znaczenie. A ty możesz zyskać uzasadnione i wymierne poczucie sprawczości.

Możesz na przykład ocalić sklepik, stragan, kiosk, knajpę, „odwieczny” punkt usługowy. Sprawić, że w lokalnej społeczności zostanie więcej pieniędzy. Czyli będzie ona zamożniejsza. Ty dasz zarobić komuś, a ten ktoś wyda to lokalnie u kogoś jeszcze innego, więc ten jeszcze ktoś również zarobi. Zapłacą podatki lokalnie, a nie w stołecznej centrali wielkiej firmy, zatem będzie więcej w budżecie na zieleń, chodniki, dom kultury, noclegownię dla bezdomnych czy zajęcia dla zdolnych dzieci. Przetrwa tkanka społeczna i gospodarcza, a twoje miasto czy dzielnica nie będą jak wymarłe. Na twoich zakupach czy zleceniach zarobi zwykły człowiek, taki jak ty, może twój sąsiad – a nie milioner czy miliarder, który nawet nie wie, gdzie na mapie znajduje się miejsce, w którym do jednego z tysięcy jego sklepów czy innych usług zanosisz część pensji. I tak dalej.

Sprawa komplikuje się przy patriotyzmie gospodarczym. Zasadniczo warto nabywać polskie produkty – czy to firm z polskim kapitałem, czy przynajmniej powstające w Polsce. To są miejsca pracy, podatki i inne korzyści dla kraju. Bzdurne są stwierdzenia, że kapitał nie ma narodowości. Owszem, ma, co widać w momentach jego odpływu do krajów macierzystych w sytuacjach kryzysowych czy pod wpływem rozmaitych przetasowań politycznych. Problematyczne jest to, że nie zawsze firma „czysto polska” zachowuje się dobrze czy lepiej wobec pracowników, społeczności lokalnych czy innych aktorów życia publicznego. Bywa z tym wręcz gorzej. Zdarza się nawet transferowanie środków polskich dużych graczy do rajów podatkowych albo inne formy unikania opodatkowania. Ale co do zasady lepiej, aby nasze pieniądze zostawały w naszym kraju.

To, co nie działa w makroskali, może natomiast sporo zdziałać na skalę niewielką. W przypadku małego sklepu już kilkudziesięciu dodatkowych klientów może zdecydować o przetrwaniu. To samo z punktami usługowymi, lokalami gastronomicznymi, stoiskiem na targu/bazarze itp. W małej skali decydują małe kwoty. To one mogą być albo nie być takiego biznesiku. Nie tylko pod względem finansowym, choć ten jest kluczowy. Ważne jest także poczucie sensu i przydatności u osób prowadzących niewielkie inicjatywy.

Nie wymaga to wielkiej filozofii, zaawansowanych wysiłków czy skomplikowanych strategii. Wystarczy odrobina uważności i pamięci. Niewielkie poświęcenie dotyczące tego, żeby o czymś pamiętać lub zrezygnować z wygody na rzecz czegoś tylko odrobinę trudniejszego. Czasami wystarczy przejść dodatkowe sto czy dwieście metrów, nie wejść odruchowo do sieciówki, lecz do pobliskiego innego podmiotu, uznać, że tym razem możemy ze znajomymi spotkać się nie w lokalu modnym czy popularnym, lecz tym nieco zapomnianym czy położonym kawałek od głównych szlaków imprezowych.

Oczywiście nie zawsze się da. Jedną ze słabości „wyborów konsumenckich” jest, paradoksalnie, ich ortodoksyjne traktowanie. Jesteśmy tylko ludźmi, ze słabościami i pokusami. Jeśli będziemy zamęczali samych siebie nieustannym myśleniem o „czystości” postaw czy obwinianiem się o „odstępstwo” od nich, to mamy szanse zrazić się do takich postaw w ogóle.

Innym problemem jest łatwe uznanie, że to się nam nie opłaca. Tak, część niewielkich inicjatyw miewa wyższe ceny. Bo działają w niewielkiej skali. Bo nie stoi za nimi fundusz inwestycyjny czy zamożny właściciel, którzy mogą okresowo bazować na niskich zyskach, aby zdobyć udział w rynku. Bo nie zamawiają towarów na wielką skalę, więc nie otrzymują takich rabatów od ceny jednostkowej, jakie mają gigantyczni gracze branżowi. Oczywiście niemal wszyscy musimy pilnować portfela, bo niemal wszyscy jesteśmy niezamożni. Ale różnice cenowe w przypadku części produktów bywają niewielkie. Nie zawsze jest taniej w internecie niż stacjonarnie, gdy uwzględnisz koszty przesyłki. Można po określone towary wybierać się do podmiotów sieciowych, jeśli różnica w cenie jest wysoka, ale do niewielkich sklepów iść po pozostałe, które nie są znacząco droższe. A bywają tańsze, bo i tak się zdarza – czasami „codziennie niższe ceny” to tylko mit wtłoczony nam do głów nachalną reklamą, już dawno nieweryfikowany w praktyce odnośnie do konkretnych produktów. W dodatku duzi gracze liczą na to, że przyjdziesz skuszony promocjami wybranych towarów, ale kupisz kilka nieplanowanych. I w efekcie wydasz więcej niż zamierzałeś.

Zdarzają się sensowne argumenty wskazujące na to, że niekoniecznie małe jest piękne. Wiemy, że prawa pracowników niewielkich podmiotów bywały łamane czy nieegzekwowane częściej niż w wielkich podmiotach, gdzie np. powstały związki zawodowe. Różnie z tym bywa. Lepsze traktowanie pracowników wymusił na sieciach handlowych niedobór rąk do pracy, związany z demografią, malejącym bezrobociem i niechęcią do podejmowania zatrudnienia w takich miejscach. Dopóki mogli, dopóty bez umiaru eksploatowali zatrudnionych. Czasy, gdy kasjerki siedziały w pampersach, nie mogąc przerywać pracy nawet wizytą w toalecie, już na szczęście minęły. Wciąż aktualne są natomiast takie sytuacje jak ta, gdy sieć supermarketów Kaufland systemowo dyskryminuje pracownice m.in. z powodu ich rodzicielstwa, a z pracy wyrzuciła działaczkę związkową, która nagłośniła sprawę.

Podobnie jest z innymi sprawami. Sieciowe biznesy mają do perfekcji opanowane na przykład PR-owe opowieści o trosce o środowisko, a nawet wdrażają w tej dziedzinie rozwiązania zbyt kosztowne dla niewielkich biznesów. Ale co z tego, skoro sam model ich działania jest skrajnie nieekologiczny. Jeśli podstawowe produkty przejeżdżają pół Polski lub całą tylko dlatego, że koncernowi wygodniej zawrzeć jeden kontrakt z wielkim producentem zamiast dziesięciu z mniejszymi regionalnymi, to skutkuje to sporym śladem ekologicznym i węglowym. Bo te produkty trzeba przewieźć TIR-ami, czyli zużyć ropę, oraz magazynować, czyli zużywać energię itp.

Gdy wydajesz pieniądze u małych lokalnych producentów, to zostają one w lokalnej społeczności. Wraz z wszystkimi korzyściami z takiego stanu rzeczy, o których już pisałem. Ale nie tylko o to chodzi. Zapaść jednych drobnych podmiotów oznacza często zapaść kolejnych. Widać to świetnie w handlu. Wielkie sieci zamawiają u wielkich producentów. Mniejsi nie mają szans wejść na ich półki. Zostają im tylko niewielkie sklepy, których coraz mniej. Gdy wielkie sieci wykańczają małe sklepy, mniejsi producenci tracą kanały zbytu. Czyli podstawy swego istnienia.

A co zostaje nam, konsumentom? Coraz bardziej ujednolicona oferta, powstająca w gigantycznych fabrykach, dostępna w całym kraju – i w całym kraju jednakowa. Oczywiście nie każdemu to przeszkadza. Ale innym tak. Paradoks stanowi fakt, że miał być wolny wybór, miała być różnorodność, miała być szeroka oferta. W praktyce z roku na rok więcej udziałów w rynku ma niewielka liczba dużych graczy i ich megamasowych produktów.

A my zostajemy z zamkniętym sklepem, zlikwidowanym kioskiem czy budką z warzywami, wymarłym targowiskiem, opustoszałą knajpą, zanikiem drobnych punktów usługowych. Z ubytkiem lokalnych podatków, czyli brakiem środków na wiele ważnych wydatków. Na miejskiej pustyni, w której poruszamy się między lokalami kilku wielkich sieci. Poza nimi coraz mniej jest czegokolwiek innego. I zostajemy z żalami oraz nostalgicznymi wspomnieniami wylewanymi w internecie: tu było, tu stało, tam chodziliśmy, tamto pamiętam, to było fajne, tego mi brakuje, za tym tęsknię, tamtego szkoda.

Nasze portfele i decyzje zakupowe nie zmienią świata. Mogą choć trochę zmienić naszą społeczność i najbliższą okolicę. Każda złotówka może mieć znaczenie. Właśnie w mikroskali.

Remigiusz Okraska

Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Magdalena Okraska

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie