Blanka kontra Rusinek – pojedynek na solo
Można powiedzieć, że „Polski inteligent nie ma luzu”.
Zapewne sporej części z nas zajmuje sporo czasu wybór filmu czy serialu, który chcemy obejrzeć. Trzeba przecież sprawdzić notowania filmu: rankingi i polecenia, gwiazdki, oceny, komentarze. Podjęcie ryzyka obejrzenia czegoś nie wynikającego z tego rachującego, w pełni racjonalnego oglądu, wydaje się dzisiaj nie do pomyślenia. Zły wybór równa się stracie czasu, czyli najgorszemu, co może wydarzyć się w życiu regulowanym ideologią kapitalistyczną. Czasu nie można marnować: jest zbyt cenny, a my jesteśmy zbyt ważni.
Nasze społeczne praktyki dotyczące wybierania i konsumowania danych tekstów kultury, np. filmów, seriali czy książek, uwzględniające rolę kwantyfikacji, mówiąc prościej, liczenia, zostały trafnie rozpoznane i dobrze opisane przez socjologów.
Michał Wróblewski w artykule „Netflix, Rotten Tomatoes i wszystkożercy kulturowi” („Kultura Współczesna”, nr 1/2019) poddaje ciekawej analizie wpływ postępującej kwantyfikacji na uczestniczenie w kulturze, polegający na sprowadzaniu jakości różnych tworów kultury do łatwo mierzalnych wartości. W takiej perspektywie toruński socjolog mówi o kulturze algorytmicznej, albowiem to właśnie one umożliwiają mierzenie i liczenie ogromnych baz danych, które jako użytkownicy serwisów dajemy im zupełnie za darmo, klikając w dane produkty/towary.
Kultura algorytmiczna, w węższym ujęciu, to taka kultura, w której różnego rodzaju treści kulturowe tworzone są na bazie algorytmów, przyczyniając się do ich produkcji, bądź służą one wyznaczaniu jakości danej treści. Przykładowo algorytmy serwisów streamingowych wykorzystują dane, których im dostarczamy i na tej podstawie podpowiadają, co jest godne obejrzenia, jednocześnie zamykając nas w bańkach. Przy czym chodzi o to, co jest godne obejrzenia dla nas, albowiem trafi w nasz gust, który serwis zna być może nawet lepiej niż my sami.
Toruński socjolog zwraca uwagę, i to jest dla moich refleksji najistotniejsze, iż algorytmy są wykorzystywane także do produkowania treści kulturowych.
Przykładem opisywanym przez Wróblewskiego jest serial „House of Cards”. Netflix, bazując na brytyjskim formacie, postanowił wyprodukować serial na podstawie zgromadzonych danych o swoich użytkownikach i ich preferencjach. Dały one wiedzę, jakie są gusta odbiorców, a zatem podpowiedziały, jak zrobić serial, żeby podobał się publiczności, a Netflixowi przyniósł ekonomiczny zysk. A zatem, jak pokazały algorytmy, spora liczba użytkowników lubi filmy Davida Finchera, aktorstwo Kevina Spaceya i thrillery polityczne, stąd wynikało duże prawdopodobieństwo, że widzowie polubią thriller polityczny reżyserowany przez Finchera ze Spaceyem w roli głównej. I udało się: produkcja Netflixa odniosła sukces.
Przykład ten skłonił mnie do kilku refleksji, przy czym kluczowa jest następująca: czy w pewnym sensie nie zostałem oszukany? Czy ktoś się mną, sprytnie, ale i perfidnie, nie zabawił, schlebiając mojemu gustowi (choć nie miałem wiedzy, że go zna)?
Przyjmijmy na potrzebę moich rozważań, że obejrzałem ten serial bez wiedzy na temat sposobu jego wyprodukowania, co prawdopodobnie dotyczy większości widzów. Jest tak dlatego, że po pierwsze, Netflix nie jest skory do dzielenia się informacjami na temat swoich produkcji, w tym kulisów produkcji i decyzji o ich tworzeniu. Po drugie był to czas początku popularności Netlixa i brakowało wiedzy, którą mamy dzisiaj.
Czy „House of Cards” mi się podobał? Oczywiście, że tak! Kłopot w tym, że nie mogło być inaczej, bo przecież jak mogłoby mi się nie podobać coś, co zostało zrobione dla takich jak ja.
Kluczowe pytania brzmią następująco: co zmienia wiedza o kulisach algorytmicznej produkcji? I czy w ogóle coś zmienia? Mam na myśli nawet nie tyle stosunek do samego serialu, ile zmiany w moim sposobie podejścia do rzeczywistości kulturalnej, w tym konsumowaniu filmów i seriali, ale i sztuki, która także coraz bardziej poddaje się temu algorytmicznemu dyktatowi. Czy nie mamy tutaj przypadkiem do czynienia z praktyką odbierania wolności pod płaszczykiem jakże szlachetnego niemarnowania czasu oraz odczuwania przyjemności, która urasta do naczelnej wartości w hierarchii dyktowanej przez kapitalizm? Nawiasem mówiąc, zapewne Zygmunt Freud, mówiący o zasadzie przyjemności, miałby tutaj wiele do powiedzenia. Czy kapitalizm nie zhakował nam podświadomości?
Można nawet zapytać o tę kwestię w szerszej antropologicznej perspektywie: czy nie zmienia to w jakiś sposób sposobu partycypacji w kulturze? Czy kultura algorytmów nie tworzy wzorów kultury w ogóle?
Żeby dobrze zobrazować, co mam na myśli, wyobraźmy sobie sytuację, w której jesteśmy mężczyznami i spotykamy dziewczynę spełniającą wszystkie nasze oczekiwania i podzielającą nasze sympatie: od kulinarnych, przez filmowe, po polityczne. „Co najbardziej lubisz na obiad? – Leczo. – Ja też! Jaki jest Twój ulubiony film? – „Ćma”. – Mój też! Jak bardzo nie cierpisz Tuska? – Nie ma takiej skali”. I tak cały czas! Trudno uwierzyć w swoje szczęście. Oto znaleźliśmy kogoś podobnego do nas. Potem jednak dowiadujemy się, iż dziewczyna wypytała wszystkich naszych bliskich przyjaciół o nasze preferencje i gusta. Ewentualnie mogła przeszukać wyszukiwarkę naszego komputera, żeby dobrze określić nasz profil osobowościowy i się w niego „wstrzelić”. Czy nie poczulibyśmy się oszukani? Nabrani? Nasze spotkanie nagle stałoby się zupełnie nieautentyczne, albowiem nie mogło mieć innego przebiegu.
Co ciekawe, kiedy rozmawiałem z kilkoma grupami studentów na temat swojego dylematu, nikt z nich nie widział w tym problemu. Nie przeszkadzało im to, że film czy serial jest zrobiony „pod nich” (im „dedykowany”, jak się dzisiaj mówi). Wręcz przeciwnie, uznawali to za pożądane, świadczące o trosce o widza. „Co w tym złego”? – pytali, tym samym zdradzając, iż fundamentalne jest ich zadowolenie. Jeśli czuję, że serial jest dobry, podobał mi się, to jest dobry, a sposób jego produkcji nie ma tutaj nic do rzeczy. To raczej postęp niż regres.
Czy aby na pewno?
Rozumiem, i w pewnym zakresie nawet akceptuję takie podeście, szczególnie gdy dotyczy rozrywki mniej ambitnej, czyli nie z górnej półki, np. klasyki kina. Netflix proponuje kino klasy N: coś pomiędzy lekko-refleksyjno rozrywką, lecz nie tak intelektualnie płytką, jak seriale telewizyjne (przynajmniej w opinii moich studentów). Faktycznie staliśmy się wszystkożerni: niekiedy konsumujemy dzieła sztuki wysokiej, by innym razem „odmóżdżyć” się przy paradokumencie, a niekiedy rzucić w objęcia kina klasy N, kiedy nie chce się jednego ani drugiego. Algorytmy, zgodnie z opisem Michała Wróblewskiego, są funkcjonalne wobec wszystkożerności. I tutaj pełna zgoda.
Jednak moim zdaniem jest w tym podejściu coś niepokojącego, albowiem autentyczność, ten fetysz kultury ponowoczesnej, wydaje się przygrywać z przyjemnością. Kultura ponowoczesna to kultura na wielu polach paradoksalna: z jednej strony oryginalność, wyjątkowość, wolność wyboru, prawdziwe emocje, autentyczność właśnie. Z drugiej zaś wytwarzanie treści/towarów takimi nie będącymi. Sformułowanie „Oryginalna produkcja Netflixa” tyle samo odsłania, co zasłania – skrywa swoją nieoryginalność jednocześnie ją ujawniając. Kapitalistyczna ideologia staje się przezroczysta.
I tutaj widzę różnicę pomiędzy studentami a mną, albowiem ja chcę czuć przyjemność, jeśli wiem, że to ja decyduję, a nie ktoś inny za mnie. Chcę emocji opartych na prawdzie i autentyczności, a nie na schlebianiu mojemu gustowi, gdyż nie prowadzi to do niczego więcej poza przyjemnością. Być może nie ma w tym nic złego, o ile nie patrzymy w ten sposób na dzieła sztuki oraz treści mające kształtować nasze postrzeganie świata w jego bardziej intelektualnym wymiarze.
Funkcją sztuki jest testowanie rzeczywistości, produkcja nowych metafor, tworzenie nowych sposobów widzenia pozwalających dostrzec coś, czego nie widziało się wcześniej. Nie jest to zatem praktyka bezpieczna, bo możemy stać się kimś innym. Przy okazji kina klasy N nic się nie wydarzy: będzie to samo kosztem innego. Ponadto artysta to ktoś, kto mówi od siebie swoim własnym głosem, bez rachowania, ilu osobom się to spodoba. Nierzadko pisarz czy poeta, może być nim reżyser, a nawet filozof, wyprzedza o dekady swoje czasy i zostaje doceniony po upływie czasu. Tutaj nic takiego nie będzie miało miejsca.
Jeśli przyjmiemy definicję kiczu jako rozrywki dla mas, schlebiającej jej prostemu, by nie powiedzieć, prostackiemu gustowi, to czy Netflix, nie jest, lub nie stał się, właśnie, o paradoksie, estetycznym, dobrze zrobionym i wcale nie tandetnym, ale jednak, kiczem dla mas? Nie chodzi mi o to, żeby batożyć pod pręgierzem przyjemność widza, ale o zwrócenie uwagi na konsekwencje, jakie może nam przynieść netflixowy sposób produkowania oraz uczestniczenia w kulturze. Oznaczałby on koniec sztuki, wolności i skazanie na wieczne „to samo”, a ostatecznie znudzenie nawet własną przyjemnością. Aż chciałoby się zanucić: Welcome to the Netflix, such lovely place, such a lovely place…
Pisząc o Netflixie nie chodzi mi jedynie o tę platformę. To zaledwie jeden w wielu przykładów, który można by poddać analizie. Nie idzie nawet o kwestię strukturalnego kiczu jako schlebiania gustowi odbiorcy czy „sztuki szczęścia” (Abraham Moles). Chodzi o coś, czego on jest przykładem, a mianowicie opisywanego przez różnych badaczy kapitalizm platform (Nick Srnicek) oraz kapitalizm inwigilacji (Shoshana Zuboff). Nick Srnicek w swojej książce „Kapitalizm platform” twierdzi, że wciąż rozwijający się i mutujący kapitalizm korzysta ze szczególnego rodzaju surowca – danych. Są one takim samym surowcem jak ropa. Różnica polega na tym, że tego surowca dostarczamy sami, wchodząc na poszczególne platformy i z nich korzystając. Kapitalizm pozyskuje je od nas dobrowolnie i wykorzystuje, aby lepiej dostosować się do naszych potrzeb. Przynajmniej tak nas zapewnia. Trzeba jednak być naiwnym, aby sądzić, że kapitalizm nie będzie robił tego, co świetnie potrafi, czyli zamieniać wszystkiego w towar, i to coraz lepszy, bardziej do nas dostosowany. Przed którego zniewalającą mocą przyjemności będzie coraz trudniej się obronić.
dr Michał Rydlewski
PS. Dziękuję Pawłowi Bohuszewiczowi za cenne uwagi, które wykorzystałem w tekście.
Można powiedzieć, że „Polski inteligent nie ma luzu”.
Udało się przekonać łódzkie robotnice do opowiedzenia swoich historii.