Kolej kontra demografia
Rozwój transportu publicznego ma kluczowe znaczenie, aby zatrzymać albo ograniczyć występujący problem depopulacji w różnych częściach Polski.
Mam wrażenie, że chroniczną przypadłością naszego kraju jest nieważność. Że strukturalnie czujemy się nieważni. W pracy, w rozmowie, w państwie. Może dlatego, że większość z nas ma zaledwie góra trzy pokolenia wstecz doświadczenie biedy, zależności i braku wpływu. Awans materialny nie uleczył tego śladu ani nie przyniósł ulgi. Pieniądze nie kupiły poczucia ważności, bo ono nie bierze się z posiadania, lecz z bycia uwzględnianym.
Społecznie
Pradziadkowie i prababki albo dziadkowie i babki większości z nas to chłopi pańszczyźniani, robotnicy, repatrianci, ofiary wojen, ustrojów i przemian. Wszyscy żyli w warunkach, w których decyzje zapadały gdzieś ponad nimi. W takich historiach trudno odnaleźć doświadczenie sprawczości. I choć dziś mamy lepsze samochody, nieruchomości i tytuły stanowisk, to w środku często wciąż niesiemy echo tamtej bezsilności.
Często próbujemy więc odruchowo leczyć nieważność przez unieważnianie innych. Tych biedniejszych, słabszych, mniej wykształconych, tych „spoza bańki”. Wydaje nam się, że jeśli kogoś umniejszymy, to sami urośniemy. Ale to złudzenie. W ten sposób tylko wzmacniamy strukturę, w której nikt nie czuje się naprawdę ważny, a każdy musi coś udowadniać.
Widać to w drobnych gestach i codziennych rozmowach. W pogardliwym tonie wobec kasjerki, w złości na kierowcę autobusu, w memach o „Januszach” i „Grażynach”. Widać w komentarzach pod postami w internecie, w języku polityków, w sarkazmie, który udaje inteligencję. To są nasze narodowe rytuały obronne przed własnym poczuciem nieważności.
Mam przeczucie, że prawdziwe poczucie ważności – w sensie indywidualnym i społecznym – może przyjść właśnie z działań na rzecz tych, którzy są gorzej sytuowani lub wykluczeni. Bo wtedy przestajemy budować hierarchię – a zaczynamy budować wspólnotę. Nic nie robi tak dobrze, jak działanie na czyjąś rzecz i w czyjejś sprawie.
Poczucie ważności może rodzić się z prostych gestów. Zauważenia kogoś, kto zwykle jest niewidoczny. Wysłuchania zamiast oceniania. Wzięcia odpowiedzialności za wspólne dobro. To może być rozmowa z sąsiadem, wsparcie lokalnej inicjatywy, otwartość na inny punkt widzenia. Bo ważność to nie przywilej – to relacja. I kiedy zaczynamy ją budować razem, powoli uczymy się być społeczeństwem, które naprawdę się liczy. Ale czy w społeczeństwie możemy to zbudować, ale tak raz na zawsze? Nie. Dlaczego?
Statystycznie
Bo w każdym pokoleniu są tacy, którzy radzą sobie lepiej, oraz tacy, którzy radzą sobie gorzej. Statystyka jest w tym nieubłagana. Nawet jeśli wszyscy wystartują z tego samego miejsca, po czasie rozkład zawsze się rozjedzie. Jedni szybciej złapią wiatr w żagle, inni będą mieli pecha, zachorują, utkną, zostaną w tyle.
Można się spierać o to, dlaczego tak jest. Czy to kwestia talentu, systemu, przypadku czy odpowiedzialności. Ale historia uczy jednego: rzeczy pozostawione samym sobie nie ewoluują ku równowadze, lecz ku entropii. Bez korekty, bez współpracy, bez wzajemnego wsparcia wszystko powoli się rozwarstwia: kapitał, dostęp, szanse, język, emocje. I nie ma na to żadnego ostatecznego lekarstwa. Nie ma i koniec.
Redystrybucję, jako remedium na to, znamy od dawna – jeszcze sprzed rewolucji neolitycznej. W społecznościach łowiecko-zbierackich dzielenie się było formą ubezpieczenia na życie. Jeśli dziś coś nazwalibyśmy „programem społecznym”, wtedy był to po prostu obieg orzechów, suszonych owoców, mięsa, ubrań i współdzielenie schronienia – prosty, emocjonalny system zabezpieczeń. Tyle że wtedy populacja plemienia mieściła się w liczbie Dunbara, czyli 150 osób, które znały się nawzajem.
Dziś próbujemy robić to samo, lecz instytucjonalnie i na poziomie kilkudziesięciomilionowych społeczeństw. I nawet historycznie to przecież jest ciągle nowość, bo co to jest sto czy dwieście lat wobec całej historii gatunku. Wciąż uczymy się, jak skalować empatię, troskę i współzależność poza granice osobistego doświadczenia. Jak nieść odruch plemienny do społeczeństwa, w którym już nie znamy swoich współplemieńców.
Tak, w tej skali to wcale nie jest proste. Ale redystrybucja w tym sensie to nie tylko test naszej dojrzałości jako gatunku, ale także model ekonomiczny. Bo w gospodarkach działa to dokładnie tak samo jak w plemionach. I redystrybucja ma sens nie tylko moralny, ale też ekonomiczny. Zgaduję, że pan profesor Leszek Balcerowicz pewnie by się uśmiał – że niby w jaki sposób?
Ekonomicznie
W taki, że środki trafiające do ludzi o niższych dochodach nie znikają z gospodarki. Odwrotnie, one w niej krążą, podnoszą jej temperaturę i napędzają popyt. Nikłe jest prawdopodobieństwo, że od potrzebujących trafią na konta offshore albo zostaną stezauryzowane w aktywach. W tym sensie redystrybucja to nie „rozdawnictwo”, lecz inwestycja w obieg energii społecznej – w ludzi, którzy dzięki niej mogą znów poczuć się ważni i włączeni we wspólny rytm.
Tutaj mam przeczucie, że nurt neoliberalny w Polsce utknął w czasie. Jakby wciąż był rok 1990, złotówka była niewymienialna, a na horyzoncie czaiła się hiperinflacja. Jakby wciąż obowiązywało przekonanie, że za dużo pieniądza w kieszeniach ludzi skończy się katastrofą. I że trzeba oszczędzać, prywatyzować, dyscyplinować. Ale to jest lęk z innej epoki. Dziś nie grozi nam upadek z nadmiaru, lecz erozja wskutek braku zaufania i poczucia współzależności. A tego nie da się naprawić przez cięcia – tylko przez inwestycję w ludzi i w ich ważność.
To teraz matematycznie i na bardzo bieżącym przykładzie. Wystarczy spojrzeć na makroekonomiczne dane z ostatnich miesięcy. Wzrost gospodarczy powyżej 3%, inflacja poniżej 3%, stopy procentowe w okolicach 5%. Na papierze – całkiem niezły scenariusz. Więc dlaczego nagle bezrobocie zaczyna rosnąć z 5,0% do 5,5%, w dodatku niezgodnie z coroczną sezonowością?
Różnica między inflacją a stopami procentowymi sprawia, że ludzie wolą oszczędzać niż wydawać. Kredyt drożeje, lokaty rosną, a wraz z nimi poczucie, że lepiej mieć coś odłożonego na czarną godzinę. Ten impuls bezpieczeństwa, zupełnie zrozumiały psychologicznie, działa jednak jak ekonomiczny hamulec. Gdy ludzie przestają kupować, popyt spada. Gdy popyt spada, spada też podaż. Wtedy firmy ograniczają produkcję, inwestycje, zatrudnienie. Zaczynają się zwolnienia.
A zwolnienia wzmacniają dokładnie ten sam mechanizm lęku, od którego wszystko się zaczęło. Coraz więcej ludzi czuje, że idą trudne czasy i że trzeba jeszcze bardziej oszczędzać. I tak koło się zamyka. Z samospełniającego się proroctwa ostrożności rodzi się recesyjna spirala. To nie jest ekonomiczny paradoks. To po prostu emocja, która dostała wsparcie w polityce pieniężnej.
Jaki jest tego efekt? Rząd, widząc rosnące spowolnienie, za wszelką cenę próbuje wpompować w gospodarkę pieniądze, żeby nie dopuścić do efektu kuli śnieżnej. Zwiększa transfery, dopłaty, inwestycje, czasem nawet na oślep – byle utrzymać ruch. Ale za co to robi? Za pożyczone pieniądze. I skąd jeszcze te pieniądze? No z podatków.
A jaki jest efekt tego wszystkiego? Wyższy i droższy dług publiczny. Im droższy dług, tym więcej kosztuje jego obsługa. A im więcej kosztuje obsługa, tym mniej zostaje na realne inwestycje, edukację, zdrowie, infrastrukturę. I tak koło się domyka – spowalnianie przez lęk prowadzi do pożyczania z lęku, które kończy się podnoszeniem podatków, żeby zasypać dziurę po strachu.
To ironia, której nie rozumieją neoliberałowie. Że ich własny strach przed „zbyt dużym państwem” ostatecznie prowadzi do jeszcze większego państwa, z jeszcze większymi podatkami i z jeszcze większym długiem. Bo system, który nie ufa ludziom i ich skłonności do współtworzenia, zawsze kończy z deficytem – i finansowym, i społecznym.
Więc proszę bardzo: poeksperymentujmy sobie teraz z ograniczaniem redystrybucji. Zobaczmy, co się stanie, kiedy jeszcze bardziej przykręcimy kurek, „żeby było odpowiedzialnie i uczciwie”. Przecież co złego może się wydarzyć? Kiedy wszystko zacznie spowalniać, gospodarka stygnąć, ludzie zaczną ciąć wydatki, firmy – koszty, a potem i etaty. Wtedy będzie można z dumą powiedzieć: „no tak, przecież ostrzegaliśmy przed rozdawnictwem”. Tylko, że wtedy to nie będzie już komu słuchać.
Globalnie
Na końcu takiej nie zatrzymanej w porę spirali zawsze ktoś się pojawia. Ktoś podobny do tych, których już z historii znamy. Chávez. Robespierre. Szela. Tacy ludzie pojawiają się nie dlatego, że mają plan, ale dlatego, że są wcieleniem gniewu, którego nikt wcześniej nie chciał wysłuchać. Nie chodzi o to, kim są i jacy są – lecz o to, że wszyscy oni są beznadziejnie nieskuteczni. Żaden z nich nigdy nie naprawił tego, co miało być naprawione. Bo nie da się uleczyć poczucia nieważności gniewem.
W ustach neoliberałów wolność i niskie podatki zawsze brzmią jak piękna obietnica – prosta, elegancka, kusząca. Problem w tym, że świat przestał być prosty. Globalna gospodarka nie działa już jak model z podręcznika, lecz jak sieć wzajemnych zależności, emocji, przepływów i lęków. Nie wystarczy więc poluzować śruby i czekać, aż mechanizm sam się wyreguluje. Dziś nawet najbardziej racjonalne decyzje ekonomiczne uruchamiają irracjonalne reakcje społeczne. Świat, w którym wszystko miało swoje punkty równowagi, skończył się mniej więcej wtedy, gdy zaczęliśmy żyć w jednym wielkim sprzężeniu zwrotnym.
Nie trzeba sięgać daleko, żeby zobaczyć, jak kończą się marzenia neoliberałów o samoregulującym się rynku. W Wielkiej Brytanii wielki eksperyment Thatcher – ostatecznie zakończył się Brexitem. W Stanach Zjednoczonych polityka zapoczątkowana przez Reagana – wyborem Trumpa. W Rosji gospodarcza terapia szokowa po upadku ZSRR – wyborem Putina i wojną w Ukrainie. Niektórym z nas może być ciężko połączyć te kropki, bo oddzielają je dziesięciolecia i kontynenty. Taki to urok długofalowych trendów w makroekonomii i przemianach społecznych.
Mechanizm jest zawsze ten sam: obietnica wolności, przedsiębiorczości i efektywności zamienia się w poczucie utraty wpływu i osamotnienia. „Niewidzialna ręka rynku” miała wszystko wyregulować i połączyć, a zamiast tego zdestabilizowała i rozdzieliła. Tam, gdzie zaufanie i współpraca ustąpiły miejsca rywalizacji i lękowi, prędzej czy później wraca odpowiedź na głód opieki, wspólnoty i znaczenia. Tylko już nie w liberalnej, lecz w bardziej autorytarnej formie.
Politycznie
I tu właśnie robi się ciekawie. Bo mało kto patrzy w liczby. W historii ekonomii nie ma potwierdzenia, że gdziekolwiek czy kiedykolwiek redystrybucja doprowadziła do katastrofy. Przeciwnie, zgodnie z przykładami to właśnie jej brak do katastrof doprowadzał bardzo często. Redystrybucja często stabilizuje gospodarkę i społeczeństwa, gdy inne mechanizmy zawodzą. Ale to i tak nie ma dzisiaj i tutaj dla nas większego znaczenia.
Bo narracja o redystrybucji w Polsce nie jest dyskusją o tym, co działa. Jest wściekłą tyradą o tym, komu się wydaje, że komuś innemu się należy lub się nie należy. O resentymentach, o poczuciu krzywdy, o dawnej biedzie, o lęku przed utratą zdobytego statusu. Dlatego tak łatwo wchodzi w nią moralny ton – że jedni „pracują na drugich”, że „rozdaje się leniom”, że „państwo się rozzuchwala”. I w ten sposób ekonomia zamienia się w teologię winy i zasługi, w której fakty przestają mieć znaczenie.
To jest to paliwo rakietowe dla całego systemu politycznego. Nie liczby, nie programy, nie strategie – tylko emocje. Pod spodem tego wszystkiego rozgrywają się niewypowiedziane lęki potomków chłopów pańszczyźnianych, robotników i ofiar systemów, które przez pokolenia uczyły się przetrwania, a nie sprawczości.
Polityka doskonale zna te emocje i gra na nich jak na trąbce. Pod spodem całej klasy politycznej są eksploatowane proste lęki ludu. Czyli nas wszystkich, bo przecież my wszyscy jesteśmy z ludu. I temu ludowi ciągle przed snem – z telewizora i z internetu – opowiada się, że ktoś przyjdzie i zabierze. Że zabierze i biednym, żeby dać bogatym, i bogatym, żeby dać biednym.
Że przyjdą wyzyskiwacze, matki, dzieci, rolnicy, prywaciarze, uchodźcy, Niemcy, Bruksela, Ruscy, Ukraińcy, lewacy, komuniści, prawacy, faszyści, liberałowie, socjaliści – zawsze „ktoś”. Ktoś, kto zagraża temu, co jeszcze nam zostało. I wtedy w środku nocy, ten mieszkający w nas biedny chłop pańszczyźniany czy robotnik sprzed pokoleń trzęsie się najpierw ze strachu, a potem ze złości. Bo pod tego wszystkiego spodem jest wciąż to samo: nieważność, która domaga się znaczenia.
Jeśli kiedykolwiek wydarzy się coś, co sprawi, że staniemy się dla siebie wzajemnie ważni, to cały nasz system polityczny straci swoje paliwo. Bo dziś karmi się on naszą nieważnością – naszym lękiem, że bez lidera, partii, tożsamości plemiennej nie istniejemy. Jeśli jednak poczujemy się ważni nawzajem, zniknie zapotrzebowanie na tych, którzy żyją z podziałów. Wtedy nie trzeba będzie nikogo obalać – system po prostu sam z siebie zacznie się zmieniać.
Na koniec
Paradoksalnie inspiracją do tej refleksji nie była żadna publikacja o charakterze społecznym, ekonomicznym czy politycznym. Był nią Dialog Motywujący autorstwa Williama R. Millera i Stephena Rollnicka. To taka metoda terapeutyczna, która powstała w pracy z osobami uzależnionymi. Była ona w kontrze do wtedy dominującego nurtu, który intuicyjnie zakładał, że zmianę wywołuje się przez „wbicie palca w ranę”. Czyli wzbudzenie wystarczająco silnego poczucia winy i wstydu.
Rollnick i Miller zauważyli i udowodnili, że jest dokładnie odwrotnie. Prawdziwa zmiana zaczyna się wtedy, gdy człowiek poczuje się ważny i podmiotowy – dla terapeuty, sam dla siebie i w procesie swojej zmiany. I może właśnie tego wciąż uczymy się jako społeczeństwo. Że uwzględnienie drugiego człowieka pomaga na różne rzeczy, na chorobę nieważności również. I że to wzmacnia obie strony – tych, których zaczynamy uwzględniać, ale także nas samych.
Jakub Wojtakajtis
Grafika w nagłówku tekstu: Hello Cdd20 from Pixabay.
Rozwój transportu publicznego ma kluczowe znaczenie, aby zatrzymać albo ograniczyć występujący problem depopulacji w różnych częściach Polski.
Rolę reprezentantów „wyklętego ludu ziemi” coraz częściej zamiast lewicy pełnią populiści.