Burmistrz przeciw UNESCO
Póki co udało się powstrzymać plany inwestycyjne.
W moim przeczuciu mamy coraz większą trudność w opisywaniu polityki za pomocą języka. Tak w ogóle. Moją hipotezą jest to, że kończy nam się język, a razem z nim kończy się pewien sposób myślenia o świecie. Słowa, których używamy – lewica, prawica, centrum, frakcja, partia, lider – pochodzą z początku XX wieku. Powstały w czasach, gdy świat był ciągły i płaski, klasy miały granice, a ta czy inna wspólnota była czymś, co dało się opisać jednym zdaniem.
Język ma znaczenie
Nie wiem, czy tylko mnie te słowa brzmią jak relikty z innej epoki. Nadal ich używamy, ale one już coraz mniej wyjaśniają. Dlaczego to wyzwanie w sensie analitycznym? Bo zasadniczo myślimy tymi samymi strukturami, którymi mówimy. Bardzo trudno wymyślić nam coś nowego, czego nie da się opisać słowami. W myśleniu odruchowo grawitujemy do określeń, których znaczenie znamy. A jeśli język nie nadąża za rzeczywistością, to przestajemy być w stanie ją przetworzyć, przeanalizować i zrozumieć.
Podział na prawicę i lewicę przestał mieć znaczenie ideowo-społeczne, a zaczął być definiowany na podstawie stosunku do przeszłości, czyli do PRL i Kościoła. Zamiast sporów o przyszłość, zaczęliśmy toczyć spory o interpretację przeszłości. Zamiast mówić o tym, dokąd chcemy iść, mówimy o tym, kto miał rację trzydzieści czy pięćdziesiąt lat temu. W ten sposób język polityki zamienił się w język pamięci. To już nie język wizji, lecz język tożsamości. W efekcie polityka przestała być projektem, a stała się rytuałem potwierdzania, kim jesteśmy i skąd pochodzimy.
Co ciekawe, sami politycy już dawno porzucili ten stary słownik. Rzadko kto mówi dziś o sobie jako o „lewicy”, „prawicy” czy centrum. Zamiast tego pojawiły się nowe, bardziej pojemne i emocjonalne etykiety: „obóz patriotyczny” czy „siły demokratyczne” albo „obóz normalności”. To już nie są kategorie ideowe, lecz marketingowe. Nie opisują kierunku myślenia, tylko przynależność emocjonalną.
A jednak większość komentatorów, mediów i analityków wciąż próbuje interpretować politykę w dawnych ramach. Wciąż rysują mapy z osiami lewica–prawica, mimo że sami uczestnicy gry politycznej już dawno zeszli z tej planszy. W efekcie analizujemy coś, czego już nie ma – jakbyśmy opisywali ruchy kontynentów według map sprzed ery geologicznej, która dawno minęła.
Jedyny widoczny południk
Jedyną wyraźną osią, jaka dziś pozostała w polskiej polityce, jest ta rozpięta pomiędzy PO a PiS, ten południk dzielący Polskę. Ale to przecież nic nowego – korzenie tego podziału sięgają sporu między PC a UW, a jeszcze wcześniej tzw. wojny na górze z początku lat dziewięćdziesiątych. Od tamtej pory polska scena polityczna obraca się wokół tych samych emocji, nazwisk i wspomnień. To już nie konflikt programów, lecz przedłużony personalny spór pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem.
Dwie biografie, dwa temperamenty, dwie narracje o Polsce, które przez lata działały jak dwa pola grawitacyjne przyciągające wszystko wokół siebie. Partie, media, elektoraty i przystawki. I choć czas mija, układ ten wciąż determinuje ruchy wszystkich pozostałych ciał na scenie politycznej. To znaczy: dotychczas determinował.
Dziś widać, że energia tego układu się wyczerpuje. Te same postaci, te same emocje, te same narracje – odtwarzane w nieskończoność jak stary film puszczany w kółko. Wszyscy znamy jego zakończenie, ale i tak siedzimy w kinie. Zmieniają się dekoracje, ale historia wciąż ta sama. I może właśnie dlatego rośnie znużenie – nie tylko polityką, ale samym sposobem jej opowiadania.
Bo zużył się też sam język, którym ta historia była opowiadana. Słowa, które kiedyś miały moc – „zdrada”, „patriotyzm”, „liberalizm”, „solidarność” – z czasem straciły ciężar. Stały się pustymi znakami, które można dowolnie przestawiać w zdaniach, zależnie od potrzeb chwili. Przestały znaczyć. Nie opisują już rzeczywistości, tylko mają wywołać reakcję: wzruszenie, oburzenie, lojalność. Ten język nie służy już do rozumienia świata, lecz do mobilizowania swoich. Ale z tym też lepsze jutro było wczoraj. Dlatego coraz trudniej w nim powiedzieć coś prawdziwego – bo każde słowo natychmiast zostaje wciągnięte w stary konflikt i traci sens, zanim zdąży wybrzmieć.
Małymi krokami idzie nowe
Może dlatego właśnie największe emocje budzą dziś politycy spoza głównego układu – tacy jak Braun, Mentzen czy Zandberg. Każdy z nich, w zupełnie inny sposób, szuka nowego języka. Brauna napędza mesjanistyczny ton i apokaliptyczne metafory, Mentzen gra językiem rynkowym i ironicznym, a Zandberg odwołuje się do języka równości i wrażliwości społecznej. Łączy ich to, że próbują mówić do ludzi, ale nie są echem starych opowieści. Szukają słów, które znów coś znaczą, które budzą emocje, a nie tylko przywołują zakurzoną historię. I choć każdy z nich robi to inaczej – czasem radykalnie, czasem prowokacyjnie – to właśnie w tych poszukiwaniach widać, że dotychczasowy język polityki się wypalił.
Często słyszymy, że Platforma pilnuje swojej lewej strony, a PiS prawej. Nic bardziej mylnego. Nie ma już ani lewej, ani prawej strony – są tylko granice istniejącego układu. W rzeczywistości obie partie pilnują tego samego: żeby nikt nowy nie opowiedział Polski w innym języku. Żeby nie pojawił się ktoś, kto nazwie świat inaczej, poza ich słownikiem i poza ich logiką. Bo nowy język to zawsze zagrożenie – unieważnia stare podziały i odbiera władzę tym, którzy z nich żyją. Dlatego w tej polityce nie chodzi już o spór, ale o kontrolę narracji. O to, by nikt nie napisał nowego rozdziału.
Myślenie, że te partie i ugrupowania czy ich liderzy reprezentują jakichś konkretnych ludzi, grupy społeczne czy elektoraty, jest z gruntu mylne. Ten świat tak już nie działa. Dzisiejsza polityka nie opiera się na reprezentacji, lecz na rezonansie emocji. Politycy nie reprezentują już zawodów, klas ani środowisk – reprezentują nastroje: lęk, złość, zmęczenie, potrzebę przynależności. W tym sensie nowi aktorzy sceny, ci spoza głównego układu, są bardziej symptomem niż alternatywą. Nie niosą programu, ale emocjonalny ładunek. Nie obiecują rozwiązań, lecz ulgę. Polityka przestała być zwierciadłem społeczeństwa, a stała się jego głośnikiem.
To jest historia o samotności
Jeśli miałbym szukać źródła tego wszystkiego, postawiłbym na naszą rosnącą samotność. Z naszymi emocjami zostaliśmy sami, bo po prostu jesteśmy sami. I nawet nie chodzi o to, że nie możemy się nimi z kimś podzielić, żeby ktoś je wziął za swoje. Często nie mamy nawet komu ich opowiedzieć, żeby samemu je usłyszeć, nazwać, zrozumieć i przetworzyć. A emocja, której nie można wypowiedzieć, nie znika – ona szuka ujścia. Więc szukamy miejsc, które te emocje przyjmą za nas. Nasza polityka staje się zbiorowym wentylem dla tego, czego nie możemy przeprocesować sami.
W ten sposób polityka stała się formą emocjonalnej opieki zastępczej. Partie nie wychowują już obywateli, nie uczą odpowiedzialności ani nawet myślenia wspólnotowego. One tylko reagują na krzyk. Na potrzebę, żeby ktoś nas zauważył, wysłuchał, potwierdził, że mamy rację. Jak rodzice, którzy przestali wychowywać, a zaczęli nagradzać za głośność. I tak powstał system, w którym nie ma już idei, są tylko emocje krążące w zamkniętym obiegu. Krzyk, echo i poczucie, że ktoś nas słyszy – nawet jeśli nikt naprawdę nie słucha.
Paradoksalnie, coś jednak dziś łączy Brauna, Zandberga i Mentzena. To nie programy ani wartości, lecz antysystemowość – wspólne przekonanie, że obecny porządek trzeba przerwać, zburzyć lub przynajmniej podważyć. Każdy z nich robi to innym językiem i z innych powodów, ale źródło jest podobne: intuicja, że system się wypalił, że nie działa ani instytucjonalnie, ani emocjonalnie. W świecie, w którym polityka przestała odpowiadać na ludzkie potrzeby, antysystemowość staje się nową formą bliskości. Nie chodzi już o zmianę systemu, tylko o bycie przeciwko niemu. Bo w świecie samotnych ludzi sprzeciw to często jedyny sposób, żeby poczuć wspólnotę.
Antysystemowość jako siła odśrodkowa
Każdy z nich walczy z innym systemem. Braun – z systemem nowoczesności, który jego zdaniem odciął człowieka od Boga, tradycji i hierarchii. Jego bunt jest metafizyczny – przeciw światu, który przestał być święty. Mentzen – z systemem biurokratycznym i fiskalnym, który dławi przedsiębiorczość i nagradza zależność od państwa. To bunt liberalny, ekonomiczny, ubrany w język racjonalności, ale napędzany złością na bezsilność wobec instytucji. Zandberg – z systemem nierówności i wykluczenia, który w jego oczach uczynił społeczeństwo polem wyzysku i pozornej wolności. To bunt społeczny, oparty na empatii i poczuciu niesprawiedliwości. Trzy różne walki, trzy różne narracje, ale wspólne doświadczenie: poczucie, że świat, jaki odziedziczyliśmy po transformacji, już nie daje sensu.
Do każdego z nich grawitują ludzie wkurzeni. Nie tyle na konkretną władzę, ile na swoje miejsce w świecie – a raczej na jego brak. To ludzie, którzy czują, że w tym systemie nie mają już gdzie stanąć: nie są ani przegrani, ani zwycięzcy, po prostu zawieszeni. Mają pracę, ale bez poczucia wpływu. Mają głos, ale nikt go nie słyszy. Mają wolność, ale nie wiedzą, co z nią zrobić. Ich gniew nie jest ideowy – jest egzystencjalny. Wynika z poczucia niewidzialności, z tego, że świat się przesunął, a oni zostali w miejscu. Dlatego nie szukają już programu ani rozwiązań, lecy kogoś, kto nazwie ich emocje i powie, że to, co czują, ma sens.
Dlatego ideologie stały się dziś raczej wymówkami niż drogowskazami. Nie wyjaśniają świata, lecz pozwalają zrzucić z siebie jego ciężar. Dlaczego żyje nam się tak, jak się żyje? Bo Żydzi, bo kapitaliści, bo komuniści, bo Unia, bo korporacje, bo LGBT, bo globaliści. Zamiast zrozumienia – mamy gotowe winy. Zamiast języka analizy – język oskarżenia. Każda z tych opowieści działa jak bezpiecznik: pozwala poczuć sens w chaosie, nawet jeśli ten sens jest fałszywy. I właśnie dlatego ruchy antysystemowe rosną – bo oferują coś, czego brakuje w złożonym świecie: proste wytłumaczenie.
Ale to nie znaczy, że nic większego się z tych ruchów nie wykluje. Wręcz przeciwnie – właśnie w takich emocjach rodzą się nowe idee i języki. Jednak na razie to ludzie, którzy najłatwiej wyrywają się z pola grawitacyjnego dwóch wielkich mas – PO i PiS. Ich energia jest jeszcze chaotyczna, nieukształtowana, czasem autodestrukcyjna, ale właśnie dlatego tak silna. Bo nie jest obliczona na władzę, tylko na ucieczkę. To energia odśrodkowa – emocjonalny impet ludzi, którzy nie chcą już krążyć po tych samych orbitach, w tym samym systemie, wciąż wokół tych samych nazwisk i historii.
Chmura gazów i pyłów
Jeśli te dwa pola grawitacyjne naprawdę osłabną i układ w końcu pęknie, dopiero wtedy zobaczymy, co z tej energii zostanie. Czy powstanie coś nowego i trwałego, czy tylko rozpadnie się, nie zostawiając nic w zamian. Bo gniew i sprzeciw są jak zapłon – potrafią uruchomić ruch, ale nie utrzymają go długo. W pewnym momencie potrzebny jest język, który łączy, a nie tylko rozsadza. Nowy porządek zawsze zaczyna się od emocji, ale przetrwa tylko wtedy, gdy z emocji powstanie sens. I może właśnie tego dziś najbardziej brakuje – nie nowej partii, tylko nowego języka, który pozwoliłby nam na nowo opowiedzieć, kim jesteśmy i dokąd chcemy iść. Ale to wcale nic pewnego.
Bo może być też tak, że czeka nas długi okres entropii – czas, w którym świat polityki straci swój środek i symetrię. Układ dwóch mas przestanie istnieć, ale nie pojawi się żadna nowa siła, która potrafiłaby nadać kierunek. Zostanie tylko obłok gazu i asteroidów – luźnych, dryfujących po przestrzeni emocji, opinii i sprzecznych narracji. Każda z nich będzie miała swoją grawitację, ale żadna nie stworzy już planety. I może to właśnie będzie nasza nowa epoka: polityka rozproszona jak pył kosmiczny, w której wszystko się porusza, ale nic już nie krąży wokół wspólnego środka.
Jeżeli jednak miałbym prognozować, to powiedziałbym, że jednak nowe uformuje się jak zawsze. Wokół dwóch sił, które już znamy. Z jednej strony – wokół starych pieniędzy, które jak zawsze przetrwają każdą zmianę ustroju i potrafią dostosować się do każdej narracji. Z drugiej – wokół zupełnie nowego języka, który dopiero się rodzi, jeszcze bez formy i reguł, ale z energią, która może zastąpić stary porządek słów. I może właśnie tam, między kapitałem a słowem, pomiędzy tym, co materialne a tym, co znaczące, zacznie się budować kolejny układ świata. Jest to pewna szansa. Już wyjaśniam dlaczego.
Gospodarka źle zaprojektowana
Ten stary porządek, ciągnący się jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, miał jeden poważny efekt uboczny. W dużej mierze wciąż żyjemy w układzie gospodarczym, w który weszliśmy wtedy – z jego logiką taniej pracy, zagranicznego kapitału i ciągłego nadrabiania. Politycznie jechaliśmy różnymi drogami w różnych czasach, ale wciąż tak samo głębokimi koleinami. Nie mieliśmy momentu, w którym naprawdę moglibyśmy gospodarczo wymyślić się na nowo. Zmieniały się partie, hasła i budżety, ale fundament pozostał ten sam: być użytecznym dla cudzej gospodarki. Dlatego polityka przez lata mogła się zmieniać w słowach, a kraj w rzeczywistości pozostawał w tym samym miejscu.
Efekt jest paradoksalny. Mamy jeden z największych wzrostów gospodarczych w Europie w ciągu ostatnich trzydziestu lat – i jednocześnie jedno z największych rozwarstwień społecznych. Powstał kraj, który rośnie w liczbach, ale nie dla wszystkich lepszy w doświadczeniu codzienności. Średnia zamożność się zwiększyła, lecz poczucie bezpieczeństwa i sprawczości – niekoniecznie. Nie wiadomo, czy dało się to zrobić inaczej, czy może tak właśnie wygląda cena przyspieszenia, bo przecież Rumunia i Irlandia mają podobnie. Ale to już temat na inny tekst.
Może to nawet dobrze, że Zandberg i Mentzen sprawiają wrażenie, jakby pochodzili z zupełnie różnych kierunków, a Braun – jakby teleportował się z innego wymiaru. Bo być może właśnie w tym chaosie jest nasza szansa. Może potrzebujemy teraz właśnie takiego rozproszenia, żeby na nowo znaleźć równowagę. Żeby zderzenie skrajnych wizji pozwoliło nam zbudować coś w rodzaju nowej stabilizacji – nie opartej na jednym układzie, ale na napięciu między różnymi językami. Bo może dopiero z takiego zderzenia wyłoni się coś, co naprawdę zacznie opisywać świat, w którym żyjemy dziś, a nie ten, który pamiętamy sprzed trzydziestu lat.
Na koniec: „Granice mojego języka są granicami mojego świata” – Ludwig Wittgenstein
Od tego zdania wszystko się właściwie zaczyna. Bo jeśli nasz język się kończy, to kończy się też świat, który umiemy opisać. Polityka nie jest tu wyjątkiem – przeciwnie, to ona najboleśniej ujawnia, że zabrakło nam słów. A jeśli nie mamy nowych słów, nie mamy też nowych myśli. I właśnie dlatego polityka coraz częściej przypomina powtarzanie w kółko tego samego zdania, w którym ktoś kiedyś zapomniał postawić kropkę. I teraz kręci się ono zapętlone w kółko.
Nowe idee nie rodzą się w programach ani w gabinetach – rodzą się w słowach, których jeszcze nie umiemy dobrze wypowiedzieć. W nieporadnych próbach nazwania rzeczy na nowo, w pomyłkach, w memach, w ironii, w gniewie i w milczeniu też. Ten język dopiero się składa, czasem niegramatycznie, często zbyt emocjonalnie, ale to w nim tli się coś żywego. Stary język polityki mówił o państwie, władzy i porządku wyobrażonym. Nowy – jeśli się narodzi – chciałbym wierzyć, że będzie mówił o emocjach, bliskości i sprawczości.
Może to właśnie ten moment, żeby mówić i pisać ile sił. Nie po to, żeby mieć rację, ale żeby znów nauczyć się słuchać własnych słów. Żeby próbować, mylić się, tworzyć nowe znaczenia, zanim świat ostatecznie ucichnie w szumie. Bo język nie odnawia się sam z siebie – ktoś musi go wypowiedzieć na nowo. Może więc warto mówić, nawet jeśli nie wiemy jeszcze, jak. Bo przecież na początku było Słowo.
Jakub Wojtakajtis
Zdjęcie w nagłówku tekstu: Alexandra_Koch from Pixabay
Póki co udało się powstrzymać plany inwestycyjne.
Walka o niepodległość Polski nie była marną. Z gruzów powstała Polska wyzwolona.