Logika wiary, płomień idei

·

Logika wiary, płomień idei

·

Wydawać by się mogło, że nie ma większego sensu publikacja w Polsce takiej książki, jak „Będziemy sądzeni z miłości”. Nic w niej bowiem nie pasuje do rodzimych wzorców katolicyzmu konserwatywno-liberalnego oraz bogoojczyźnianego. Ale jeśli chcecie poczuć ogień życia, koniecznie po nią sięgnijcie.

Opowieść Jima Foresta o życiu Dorothy Day nie jest suchym sprawozdaniem ani biografią o charakterze naukowym. Nie jest też sentymentalną opowiastką „ku pokrzepieniu serc”. Nie jest to wreszcie opowieść hagiograficzna, choć z całą pewnością pisana z wielką empatią i szacunkiem wobec bohaterki. To raczej biografia pełna literackich odniesień, subtelna w oddziaływaniu na uczucia i wyobraźnię czytelnika. Równocześnie, przez pryzmat życia założycielki pisma „The Catholic Worker” (Katolicki Robotnik) poznajemy te bardziej wstydliwe, a miejscami haniebne realia Stanów Zjednoczonych.

Książka pozwala też poznać kobietę, która przeszła na katolicyzm i w pełni poddała się wynikającym z tego rygorom, a równocześnie do końca życia sympatyzowała z mniej lub bardziej radykalną lewicą. Z całą świadomością żyła w ciągłym napięciu będącym konsekwencją tego faktu. A żyła tak zachowując zgodę z własnym sumieniem, traktując jako oczywiste i prawdziwe to, co wielu innym musiało wydawać się kuriozalne.

Przyszła na świat 8 listopada 1897 r., zmarła 29 listopada 1980 r. Zmienne koleje losów jej rodziny spowodowały, że już jako dziecko doświadczyła zarówno względnego dobrobytu, jak i upokorzenia wynikającego z niedostatku. Równocześnie, jak wspominała po latach, wynikająca z biedy konieczność intensywnej pracy fizycznej spowodowała, że nasiąkła filozofią pracy, ciesząc się z jej twórczych aspektów, ale również czerpiąc satysfakcję z ciężkiej i niezbędnej, dobrze wykonanej roboty.

Jej zrozumienie i empatia wobec ludzkiej biedy zaczęły objawiać się stosunkowo wcześnie i miały wymiar zarówno intelektualny, jak i uczuciowy, a ugruntowane były w doświadczeniach życiowych. Zaczęła czytać eseje Jacka Londona poświęcone walce klas, wielkie wrażenie zrobiła na niej powieść Uptona Sinclaira „Grzęzawisko”, zaczęła chodzić na długie wędrówki w kierunku przygnębiającej dzielnicy West Side. Dowiedziała się o istnieniu partii socjalistycznej Eugene Debsa i radykalnego związku zawodowego Industrial Workers of the World.

Doświadczenia te miały wymiar namysłu duchowego: Ludzie religijni uśmiechali się i przymilali do bogatych. […] Nigdy nie widziałam, by ktoś zdjął płaszcz i oddał go ubogiemu. Nie zauważyłam, by ktoś zaprosił na przyjęcie chromych, kalekich lub ślepych. Ta dziecięca przecież konstatacja będzie przez całe życie leżała u fundamentów jej postaw.

Mając szesnaście lat, Dorothy skończyła Waller High School. Dzięki znajomości łaciny i greki znalazła się w trójce uczniów, którzy otrzymali stypendium, co umożliwiło jej podjęcie nauki na uniwersytecie. Studiowała (krótko) na Uniwersytecie Illinois w Urbana, zdecydowała przy tym, że jej źródłem utrzymania będzie praca fizyczna: wiele razy zdzierałam skórę na plecach.

Z całą świadomością wybrała ubóstwo jako wyraz protestu wobec tego, co widziała wokół siebie: Ludzie niepełnosprawni, bez rąk czy nóg, niewidomi, osoby wyniszczone, z których całe człowieczeństwo zostało wyssane przez przemysł; rolnicy zastraszeni, okradzeni i pozostawieni z długami; przygnębione matki, z dziećmi trzymającymi się spódnic, noszonymi na rękach lub w łonach; ludzie schorowani i zniszczeni – wzywała mnie cała ta długa procesja osób potrzebujących. Gdzie się podziali wszyscy święci, którzy chcieliby spróbować zmienić porządek społeczny – nie tylko przewodzić niewolnikom, ale zwalczać niewolnictwo?

Z czasem rosło jej zaangażowanie w życie społeczne i polityczne. Day krótko działała w Partii Socjalistycznej. Jej przyjaciółką była m.in. Rayna Simons, późniejsza studentka moskiewskiego Instytutu Lenina, „szkoły dla rewolucjonistów”. Jednak Dorothy w swoim długim życiu zdecydowanie odżegnywała się od modelu sowieckiego.

W 1916 r. zamieszkała w Nowym Jorku. Każdy etap jej życia wiązał się z poznaniem nowych wymiarów ludzkiej nędzy. Wspaniałe miasto objawiło ciemne oblicze z całą mocą: Bezdomni i bezrobotni włóczyli się po ulicach. Głośny stukot pociągów i metra szarpał nerwy. Z gnijących ruder unosił się „taki smród, jak nigdzie indziej na świecie, i nie można było do niego przywyknąć. […] Nie był to zapach życia, lecz odór grobów”.

Znalazła odpowiednią dla siebie pracę, w redakcji gazety nowojorskich socjalistów, „The Call”. Z całą mocą wybuchła jej pasja reportażystki, a skromne życie niosło w sobie radość i żar, które przelewała na papier. Oddała niemal wszystkie posiadane pieniądze, poruszona opowieściami Elizabeth Gurley Flynn (późniejszej przewodniczącej amerykańskiej Partii Komunistycznej) o przemocy wobec górników strajkujących w Minnesocie. 21 marca 1917 r. z tysiącami Amerykanów na Madison Square Garden śpiewała „Międzynarodówkę”. Pisała: To było święto nadziei. Niebo zstępowało na ziemię.

W roku 1917 Dorothy Day po raz pierwszy trafiła do więzienia, za uczestnictwo w pikiecie sufrażystek przed Białym Domem. Kobiety podjęły strajk głodowy. Trzydziestodniowe doświadczenie więzienia, do którego trafiła niejako na własne życzenie, głęboko zapisało się w jej pamięci i stało częścią tożsamości. Z charakterystyczną dla siebie emfazą pisała: Wiedziałam, że nigdy już nie będę wolna, nie odzyskam wolności, mając świadomość, że na całym świecie za kratami są kobiety i mężczyźni, dziewczęta i chłopcy, zniewoleni, karani, odizolowani i cierpiący za zbrodnie, których wszyscy jesteśmy winni. […] Ludzie sprzedawali się za pracę, za czeki, a jeśli uzyskiwali wystarczająco wysoką pensję, cieszyli się szacunkiem. Jeśli ich oszustwa, kradzież, kłamstwo urastały do kolosalnych rozmiarów i odnieśli sukces, spotykała ich chwała, a nie potępienie.

Równocześnie jej dziecięce pragnienia religijne zyskiwały nowy wymiar. Jim Forest pisze: Tęsknota Dorothy Day za Bogiem często prowadziła ją do kościoła św. Józefa […], w którym czuła się jak w domu i doznawała pocieszenia. Choć niewiele wiedziała o wierze katolickiej, to jednak było jej dobrze w tym miejscu przeznaczonym do modlitwy. W 1919 r. zaczęła pracę w szpitalu Kings County na Brooklynie: Są chorzy, a w szpitalu nie mają dość pielęgniarek, które mogłyby się nimi zająć. […] Ubodzy cierpią. Muszę się nimi zająć. W Kings County poznała swoją pierwszą miłość, pielęgniarza Lionela Moise. Była dziewicą, dotąd panowała nad swoimi seksualnymi pragnieniami. Gdy stała się brzemienną, Moise doradził jej, by usunęła ciążę. Tak zrobiła.

Krótkie małżeństwo „spowodowane odrzuceniem” (cierpiała z powodu Lionela Moise), praca w City News Bureau w Chicago, przeprowadzka do Nowego Orleanu, gdzie została reporterem „The New Orleans Item”, katolicki kościół św. Ludwika – to kolejne, szybko po sobie następujące etapy życia. W Nowym Orleanie współlokatorka, komunistka, w dowód szacunku dla jej przekonań podarowała jej różaniec. Dziwne to było życie, dziwni ludzie otaczali młodą kobietę. Tancerki z nocnych lokali Dzielnicy Francuskiej podbiły jej oko. Doskonały temat na kolejny tekst! Opublikowała pierwszą książkę („The Eleventh Virgin”), klepała biedę, zadawała się z artystyczną bohemą. Poznała następną wielką miłość swego życia, Forstera Batterhama.

Modliła się, przesuwając paciorki różańca podarowanego przez komunistkę. Pisała: Modlę się, ponieważ jestem szczęśliwa, a nie nieszczęśliwa. Zwróciłam się ku Bogu nie w smutku, żalu czy rozpaczy, by uzyskać pocieszenie, by coś otrzymać. 4 marca 1926 r. przyszła na świat jej córka, Theresa. Batterham był przeciw jej rodzicielstwu, ale tym razem Dorothy nie uległa mężczyźnie. Pisała: Żadna istota ludzka nie może otrzymać i zachować w sobie tak wielkiej fali miłości i radości, jaką często czułam po narodzinach mojej córki.

W dramatycznych okolicznościach zdecydowała się rozstać z Batterhamem. 28 grudnia 1927 r. została ochrzczona w Kościele katolickim, powodowana głębokim przekonaniem, którego nie podzielał bodaj nikt z jej radykalnego środowiska. Wspominała: Korzenie [Kościoła katolickiego] sięgały czasów św. Piotra i zamiast chylić się ku upadkowi, cieszył się oddaniem wspólnot w każdym mieście, w którym mieszkałam. […] Jakże wielką siłą napędową jest radość! W przeszłości, kiedy czułam się nieszczęśliwa lub skruszona, zwracałam się ku Bogu, lecz to właśnie radość z urodzenia dziecka sprawiła, że dokonałam ostatecznego wyboru.

Równocześnie głęboko odczuwała, że w życiu społecznym Kościół jako instytucja niejednokrotnie sprzeniewierza się Ewangelii. Cierpiała, że ludzie Kościoła nie bronili dwóch włoskich emigrantów-anarchistów, Nicoli Sacco i Bartolomea Vanzettiego, oskarżonych o rabunek i morderstwo i w wyniku „pomyłki” sądowej skazanych na śmierć. Z goryczą odnotowywała: Oto przeszłam na stronę opozycji, ponieważ Kościół był identyfikowany z własnością, bogactwem, z kapitalizmem, z wszystkimi tymi siłami reakcji. […] tak bardzo pragnęłam połączyć ciało z duchem, ten świat z przyszłym.

Następnie był Wielki Kryzys, Marsz Głodujących na Waszyngton (30 listopada – 8 grudnia 1932 r.), oraz nowa ważna postać w jej życiu, Peter Maurin. Jego marzeniem był chrześcijański, agrarny anarchizm, porządek społeczny w którym łatwiej byłoby ludziom być dobrymi.

1 maja 1933 r. blisko 50 tys. osób odśpiewało na nowojorskim Union Square znienawidzone przez wielu strofy: Wyklęty powstań ludu ziemi… Trzydziestopięcioletnia Dorothy Day stała w tłumie i rozdawała pierwszy numer „Katolickiego Robotnika”. Pisma dla ludzi, którzy tłoczą się w schroniskach, by nie moknąć na deszczu, którzy pukają do wszystkich drzwi w daremnym poszukiwaniu pracy, którzy uważają, że nie ma nadziei na lepszą przyszłość i że ich los jest wszystkim obojętny. Peter Maurin: Chrystus wyrzucił kupców ze świątyni. / Lecz dziś nikt nie śmie / wyrzucić lichwiarzy / ze świątyni. / A nikt nie śmie / wyrzucić lichwiarzy / ze świątyni, / gdyż zaciągnęli oni kredyt / w świątyni… A może i świątynia zaciągnęła kredyty u kupców tego świata?

Jesienią 1933 r. było już oczywiste – stwierdza Forest – że „The Catholic Worker” odpowiadał rzeczywistym potrzebom czytelników. Niewiele tytułów odnotowało tak duży rozwój w pierwszym roku swojego istnienia […]. W ciągu kilku miesięcy liczba egzemplarzy jednego numeru wzrosła z 2500 do 75 000. Czytelnicy mieli poczucie, że są dla redaktorów kimś ważnym, że nie piszą do i dla nich doktrynerzy, ale przyjaciele, znający ich strapienia i nadzieje.

Day z początkiem zimy tamtego roku pisała do czytelników: Ludzie przychodzą do nas, pytają o zimowe ubrania i proszą o pomoc w znalezieniu mieszkań, których właściciele akceptują kwity pomocy społecznej. Smutny koniec 1933 r.: produkcja przemysłowa zmniejszyła się o połowę w porównaniu z rokiem 1929. Ponad trzynaście milionów ludzi straciło pracę. Większość amerykańskich banków upadła, te zaś, które przetrwały, zajmowały się odbieraniem domów, sklepów i gospodarstw tym, którzy nie byli w stanie spłacić kredytów hipotecznych. Jak grzyby po deszczu w całym kraju na każdym wolnym skrawku ziemi wyrastały […] dzielnice nędzy, w których budowano schroniska z puszek, kartonów i kawałków drewna. Nie istniał żaden system opieki społecznej.

Narodziny córki, przejście na katolicyzm, założenie „Katolickiego Robotnika” – to kamienie węgielne w życiu Dorothy. Gazeta stała się zaczynem kolejnych inicjatyw, bardziej praktycznych i wymagających. Zaczęły powstawać domy gościnne; w roku 1936 istniało ich już trzydzieści trzy. Przybywało obowiązków, ludzi, odpowiedzialności i trosk.

Day nie była typem „człowieka dobroczynności”, z takich czy innych względów „uprawiającego miłosierdzie”. Jej podejście do drugiej osoby bywało wręcz szaleńcze. Otrzymała w darze pierścionek z brylantem, który następnie ofiarowała samotnej kobiecie. Któryś z wolontariuszy zaprotestował, że lepiej byłoby sprzedać ten pierścionek i zapłacić za mieszkanie tej kobiety za cały rok. Dorothy odparła, że ta kobieta ma swoją godność i może zrobić z tym pierścionkiem, co będzie chciała. Może go sprzedać i zapłacić czynsz lub wyjechać na wakacje na Wyspy Bahama. Może też cieszyć się noszeniem go na palcu, tak jak kobieta, która przyniosła go do wspólnoty. „Czy wydaje ci się”, spytała Dorothy, „że Bóg stworzył brylanty jedynie dla bogatych?”.

Jednym z największych wyzwań, jakiemu przez lata musiała stawiać czoła Dorothy Day i jej środowisko, było zagadnienie pacyfizmu i nieodpowiadania złem na zło. Wojna domowa w Hiszpanii, II wojna światowa, konflikty zimnowojenne – były czasem próby. Amerykanie nie podzielali, a często nawet nie rozumieli pacyfistycznych przekonań Day: Publikujemy słowa Chrystusa, który jest zawsze z nami, do końca świata. „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują” […]. Nadal jesteśmy pacyfistami. Naszym manifestem jest »Kazanie na Górze«, co oznacza, że będziemy się starali wprowadzać pokój. Odpowiadając naszym zagorzałym przeciwnikom, nie będziemy brali udziału w zbrojnych konfliktach ani w produkcji broni, nie będziemy kupowali rządowych opasek popierających udział w wojnie ani nie będziemy namawiać innych, by to robili. […] Namawiam naszych przyjaciół i braci, by otaczali opieką chorych i rannych, by uprawiali ziemię i karmili głodnych, aby kontynuowali dzieło miłosierdzia.

Kontrowersyjny pogląd w tej fundamentalnej kwestii niejednokrotnie powodował spadek prenumeraty pisma i wywoływał konflikty z hierarchami Kościoła. Co ważne, Day nigdy nie dążyła do eskalacji konfliktów ze swymi pasterzami, w sytuacjach krytycznych umiała ustąpić. Tylko raz odmówiła posłuszeństwa, gdy w marcu 1951 r. nakazano zmianę nazwy pisma. Przedstawiła obszerną argumentację, w wyniku której urzędnicy kościelni uchylili polecenie.

Lata 50. to w Ameryce czas walki o prawa czarnoskórych. Dorothy Day włączyła się w nią, w 1956 r. postanowiła spędzić Wielki Post w chrześcijańskiej wspólnocie Koinonia w Americus (stan Georgia) w której czarnoskórzy i biali spokojnie żyli razem od 1942 roku, zajmując się pracą na roli i hodowlą zwierząt. Wspólnota ta z początkiem roku zaczęła spotykać się z różnorakimi szykanami, od bojkotu produktów i usług, przez strzały w kierunku jej budynków i domostw, aż po wysadzenie w powietrze sklepiku Koinonii. Ku Klux Klan na jej ziemiach palił krzyże. Reakcje na przybycie Day do Americus były złowrogie: okrzyki „kochanki czarnuchów”, „wstrętne komunistyczne dziwki”, aż po ostrzelanie jej samochodu przy stacji Drogi Krzyżowej…

Druga połowa życia Day to także czas podróży. Z pewnością ważne były dla niej wizyty w Rzymie, m.in. audiencja u Jana XXIII, na którą przybyła jako jedna z pięćdziesięciu „Matek Pokoju”. W 1965 r. przywiozła tam kilkaset egzemplarzy „Katolickiego Robotnika”, specjalnego numeru zatytułowanego „Sobór i bomba”: Właśnie miała zostać otwarta trzecia i ostatnia sesja soboru [watykańskiego drugiego]. Jej plan uwzględniał pracę nad tekstem, którego fragmenty wywołały silny sprzeciw amerykańskiego establishmentu wojskowego. Ostatecznie opublikowano go pod tytułem Gaudium et spes (Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym).

W tym samym 1965 r. Wietnam stał się „ziemią palonych dzieci” (Daniel Berrigan SJ). Dorothy Day doznawała głębokiego poruszenia na myśl, że gdy jednych wojna unicestwiała lub okaleczała, inni żyli bezpiecznie i bogacili się na działaniach wojennych. Ruch Katolickiego Robotnika znów opowiedział się przeciw wojnie, ponownie wzbudzając gniew wielu Amerykanów. Odpowiedź Day była klarowna: Każdy rodzaj pracy, budowa, zwiększanie produkcji żywności, prowadzenie kasy pożyczkowej, praca w fabryce produkującej przedmioty, które zaspakajają ludzkie potrzeby, praca w rzemiośle – wszystko to może być dziełem miłosierdzia, w przeciwieństwie do działań wojennych. Po zakończeniu wojny wietnamskiej wyszło na jaw, że zarówno Day, jak i całym ruchem Katolicki Robotnik skrupulatnie interesuje się FBI. I to już od 1940 r.

Kolejne lata niosły nowe wyzwania, jak wielki strajk, który przyniósł powstanie Krajowego Związku Robotników Rolnych i dał choć na chwilę wielu pracownikom wytchnienie od hegemonii obszarników. Jeszcze jeden pobyt Dorothy w więzieniu. W 1971 r. Day odwiedziła Europę Wschodnią: Polskę, Bułgarię, Węgry, ZSRR. Dla niej, kobiety lewicy i katoliczki, Związek Radziecki był szczególnym wyzwaniem. Opowiadała: życie duchowe trwa nadal, mimo niewyobrażalnego cierpienia. Wizytę w mauzoleum Lenina wspominała następująco: zatrzymałam się, by zrobić znak krzyża i pomodlić się za tego człowieka, który spowodował takie przemiany na świecie.

W swoich ostatnich latach sporo chorowała, przeszła kilka zawałów. Robiła rozrachunek z życiem. Była dla wielu niemal świętą, ale napominała samą siebie: Powinnam się cieszyć, że jestem jedynie starą kobietą, jak dawno temu powiedział pewien mały chłopiec przy obiedzie w domu gościnnym w Rochester. Powiedział on wówczas: „Cały dzień opowiadali, że przyjeżdża Dorothy Day, no i przyjechała – i jest tylko starą kobietą!”.

Wierząca katoliczka może być kobietą lewicy. Logika wiary i logika miłosierdzia, logika idei i najgłębszych pragnień, wierność sumieniu – to znacznie więcej, niż konwenanse obyczajowe i klasowe, takie czy inne lojalności, a nawet uwarunkowania instytucjonalne czy ekonomiczne. Ale ten, kto tego nie pojmuje, powinien szybko odłożyć biografię Dorothy Day na półkę. Niepotrzebnie się zgorszy i niepotrzebnie zasieje w swojej duszy ziarno zwątpienia. Albo rozpali ogień. A to przecież zawsze niebezpieczne.

Krzysztof Wołodźko

Jim Forest, Będziemy sądzeni z miłości. Biografia Dorothy Day, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, przekład Dagmara Waszkiewicz.

______________

W „Obywatelu” nr 44 przeczytać można tekst poświęcony ruchowi Katolicki Robotnik.

komentarzy