Miało być o czymś innym. Ale w międzyczasie doszło do politycznego trzęsienia ziemi w skali globu: Donald Trump wygrał wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych.
Nie zaskoczyło mnie to. Żeby było jasne: nie należę do niezliczonych obecnie osób twierdzących, że „wiedziały”, iż Trump wygra, bo „od początku to było pewne”. Jedynym, który jasno i jednoznacznie przepowiadał zwycięstwo Trumpa był, jak pamiętam, Sławomir Sierakowski. Ja uważałem, że jest to możliwe i że szanse Trumpa wraz z upływem czasu rosną: informacje z wyciekających e-maili Demokratów stopniowo przesiąkały do opinii publicznej przez warstwę sensacyjnych newsów o kolejnych brzydkich postępkach Republikanina, analiza sondaży agregowanych przez RealClearPolitics wykazywała tendencję wzrostową popularności Trumpa. Należało też brać pod uwagę „nieśmiałych” trumpistów. Pamiętając wszakże powtarzane aż do „prawidłowego” skutku referenda w Danii i Irlandii, będąc świadom prawie nieograniczonych możliwości manipulacji medialnych i socjotechnicznych, wynik uważałem do końca za niepewny. Z drugiej strony referendum w sprawie Brexitu sugerowało, że wszystko jest możliwe.
I stało się. Kolejna – która już? – klęska lewicy (czy też raczej, jak to określa „Krytyka Polityczna”, „nieprawicy”). Na razie na „lewicy” przeważa wyparcie tego faktu. To nieprawda, że Clinton przegrała wybory, przecież dostała więcej głosów, winna jest ta zła, głupia, przestarzała ordynacja. Problem w tym, że ta sama ordynacja obowiązywała cztery i osiem lat temu, gdy wygrywał Obama. Nikomu wtedy nie przeszkadzała, a Demokraci w cuglach odnosili sukcesy. Ci, do których dotarło już, że przegrali, upierają się, że może i doszło do porażki, ale najważniejsze, że masy ludowe murem stoją za Demokratami: to bogacze zagłosowali na Trumpa! Ignorują przy tym fakt, że Trump po prostu odziedziczył większość elektoratu republikańskiego, który z natury jest zamożniejszy od Demokratów. Gdy jednak porównamy wyborców Trumpa z wyborcami choćby Romneya, dostrzeżemy wyraźny przypływ głosów plebejskich1.
I tu jest pies pogrzebany.
Podobno amerykańska „lewica” ubolewa, że zaniedbała białą klasę robotniczą na rzecz koalicji kobiet (de facto: feministek), mniejszości i milenialsów2. „Krytyka Polityczna” cytuje „New York Timesa” (Jedną z wielu lekcji niedawnych wyborów prezydenckich […] jest to, że należy skończyć z tożsamościowym liberalizmem), „Harvard Business Review” (Męska godność jest poważną sprawą dla mężczyzn z klasy pracującej, a oni nie czują, żeby dalej ją mieli. […] Płace białych mężczyzn z klasy pracującej zatrzymały się w latach 70. i dostały jeszcze cios pod postacią kryzysu z 2008 roku. […] A co proponują Demokraci? New York Times sugeruje, żeby mężczyźni po szkole średniej poszukali sobie pracy w sektorze różowych kołnierzyków) i innych (Pas Rdzy zbuntował się przeciwko neoliberalnej Nowej Ekonomii i wielokulturowemu społeczeństwu)3. Radykalna lewica woli powoływać się na World Socialist Web Site: Duże, uprzemysłowione stany, które zostały zdewastowane przez likwidacje fabryk […], które głosowały na Obamę w 2012 roku, przeszły teraz na stronę Partii Republikańskiej […]. Stało się to głównie dzięki głosom ludzi pracy, z których większość to akurat biali – wybrali oni Trumpa w swoim proteście przeciwko prokorporacyjnej i antyrobotniczej polityce, którą kontynuował i nasilił wręcz Obama4.
Niesamowite! Co za odkrycia! Więc Obama jednak nie był mesjaszem amerykańskiej i światowej lewicy, tylko reprezentantem korporacji? Więc istnieje coś takiego, jak biała (!) klasa robotnicza (!), i klasa ta ma świadomość marginalizacji? Więc lewicowości nie da się zredukować do „tęczowej koalicji” opartej na kwestiach kulturowych? Szok.
Tak się składa, że w czasach, kiedy jeszcze aktywnie zajmowałem się publicystyką (czyli 10-20 lat temu), z uporem maniaka wołałem na lewicowej puszczy: nie odrywać się od ludu, słuchać ludu, być z ludem na dobre i na złe. Starać się artykułować interesy większości, a nie mniejszości. Postrzegać rzeczywistość przez pryzmat interesów ekonomicznych, a nie ideologicznych zbieżności. Wystrzegać się jakiejkolwiek kolaboracji czy bodaj faktycznego pomocnictwa w stosunku do globalnego kapitału, nawet wtedy, gdy występuje pozorna zbieżność interesów, gdyż sojusze między nierównorzędnymi stronami kończą się z reguły wykorzystaniem słabszego partnera jako „pożytecznego idioty”5. Niestety, sytuacja przyśpieszającej globalizacji nie sprzyjała takiemu staroświeckiemu zrzędzeniu. Stałem pod prąd „strumienia historii”…
W tym momencie pojawia się konieczność poczynienia dygresji natury historycznej. Istotą lewicowości było kiedyś to, co dziś nazywa się „populizmem”: lewica wypowiadała się w imieniu ludu, starała się artykułować interesy zwykłych ludzi, próbowała reprezentować plebejską większość. Zarazem socjalizm rodził się w konfrontacji z nacjonalizmem i religią, które proponowały alternatywne wobec klasowej formuły solidarności i tym samym były instrumentami pacyfikowania proletariatu przez rodzime klasy panujące. W poprzedniej epoce kapitalizm zamykał się w zasadzie w ramach narodowych, dlatego narodowa solidarność była mu na rękę; opierał się na produkcji, więc sprzyjał ascetycznemu etosowi pracy i tradycyjnej moralności legitymizującej rodzinę nuklearną. Tymczasem w dobie globalizacji wyrosła w pełni kosmopolityczna burżuazja, ponadnarodowe koncerny, którym jakiekolwiek bariery polityczne i kulturowe na globalnym rynku utrudniają maksymalizację zysków. Nowy kapitalizm wymaga maksymalnej mobilności jednostki, dlatego chce usunąć wszystko, co to utrudnia, unieważnić struktury społeczne takie jak rodzina, sąsiedztwo, naród. Postindustrialny casino capitalism rozwija się dzięki nieograniczonej, rozpasanej, marnotrawnej konsumpcji, więc wszelkie etyczno-religijne ograniczenia i tabu stanowią dla niego zawadę. To wszystko sprawiło, że w latach 90. kapitalizm rozszedł się z nacjonalizmem i religią, kapitał odrzucił niepotrzebne mu już protezy.
Lewica tego nie zauważyła, a jeśli nawet – to źle zinterpretowała. Nie dostrzegła, że w nowych warunkach nacjonalizm i religia mogą być instrumentami mobilizowania ludu. Zamiast tego postanowiła wykorzystać koniunkturę do załatwienia starych porachunków z nacjonalistami i kościołami. O ile wcześniej uważała, że zniesienie kapitalizmu przyniesie pożądane zmiany kulturowe, to teraz – w obliczu ekonomicznej zapaści „systemu socjalistycznego” – uznała, że lepiej skoncentrować się właśnie na odcinku „nadbudowy”. Skoro nie można frontalnym atakiem obalić kapitalizmu, to trzeba pod jego osłoną przeforsować przemiany obyczajowe, a dopiero gdy przedpole zostanie oczyszczone – budować globalny socjalizm. Ponieważ nacjonalizm i religia stały się przeciwnikiem zarówno lewicy, jak i kapitalizmu, sukcesy na tym froncie były znaczące. Problem w tym, że te „zwycięstwa” przypominały bajkę o słoniu i mrówce idących przez most. Mrówka mówi do słonia: „Ale my tupiemy!”. Goszyści stanowili tylko pomocniczy oddział turbokapitalizmu pacyfikujący niedobitki reakcji. Co więcej, okazało się, że przemiany kulturowe bardziej wzmacniają kapitalizm niż lewicę – tyleż rozładowując opór niektórych peryferyjnych sektorów, co dezintegrując tradycyjną ludową bazę lewicy.
W ramach globalizacji klasa robotnicza została wyeksportowana z Zachodu na peryferie, jej resztki nie nadążały za „postępem”. Robotnicy stali się – jak prorokował to Marcuse czy Negri – passé. Niczym w kiepskim horrorze Duch Wieczny Rewolucjonista opuścił ten zewłok przenosząc się w bardziej atrakcyjne ciała. W praktyce najwierniejszym zapleczem przeistoczonej „lewicy” stali się zblazowani BoBo (bourgeois bohemian) i wystylizowani na „prekariuszy” hipsterzy. Pod wpływem nowego środowiska, preferującego wygodę i rozrywkę ponad wysiłek i poświęcenie, „lewica” zatraciła swą kolektywistyczną tożsamość stawiającą dobro zbiorowości ponad interes jednostki („Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą”… pamięta to ktoś jeszcze?). W to miejsce przetransplantowano liberalne ideały indywidualizmu i hedonizmu: dokonała się Wielka Podmiana. Dziś nowa lewica walczy w imię tych samych wartości, co kapitalistyczny establishment, zarzucając mu tylko niekonsekwencję i hipokryzję (to my jesteśmy prawdziwymi obrońcami jednostki!). Rozmieniła Wielką Utopię na drobne udogodnienia lub ekscentryczne fantasmagorie (obowiązkowo w ramach liberalnej narracji), przekształciła się w „Partię Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa” z frakcją „Ekscentrycznych Ekstremistów”.
W ten sposób dochodzimy do sedna: goszyści odnaleźli swe miejsc w Systemie. Status „Opozycji Jego Królewskiej Mości” okazał się całkiem wygodny. Większość lewicy mogła się grzać w słoneczku późnego kapitalizmu, pławić się w przychylności mediów, korzystać z grantów i dotacji, w razie potrzeby sięgać nawet po karzącą rękę burżuazyjnej sprawiedliwości w walce z przeciwnikami ideologicznymi6. W rezultacie „lewica” zrosła się z establishmentem tysięcznymi nićmi powiązań towarzyskich, ideowych, instytucjonalnych, finansowych. Żyje w symbiozie z wysokorozwiniętym kapitalizmem, nie wyobraża już sobie życia poza Systemem. Oczywiście zmiany w „postępowym” kierunku tak, jak najbardziej, ale – na Oświecenie! – nie próbujmy wywrócić łodzi, którą płyniemy, na ciemnych odmętach populizmu, fundamentalizmu, faszyzmu! I mamy do czynienia z żałosnym spektaklem, gdy zdezorientowani lewicowcy z mniejszym lub większym zapałem bronią status quo (Brexit) i solidaryzują się z establishmentem (Clinton) jako „mniejszym złem”, a prawicowcy stają na czele osieroconego ludu w walce o zmianę.
Dlatego niech wolno mi będzie to powiedzieć: nie płakałem po Clinton7. Wystarczy popatrzeć na wyborczą mapę USA, by zauważyć, że triumf Trumpa to bunt peryferii przeciw Centrum. Oczywiście to, że wygrał Trump nie oznacza, że wygrały peryferie. Taki naiwny nie jestem.
I muszę wyznać jeszcze jedno: tak naprawdę nie lubię mówić „A nie mówiłem?”. To gorzka satysfakcja. Nie sądzę, by Kassandra była uradowana spełnianiem się jej przepowiedni.
Przypisy
- Moją intuicję potwierdziła empiria: http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/stany-zjednoczone/20161115/lekcja-orbana-lekcja-trumpa
- http://www.tvn24.pl/ameryka-wybiera-wybory-prezydenckie-2016,145,m/trwaja-poszukiwania-przyczyn-porazki-clinton,691371.html
- http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/stany-zjednoczone/20161122/wscieklosc-prowincji-klasy-sredniej-czy-przesyt-politycznej-popr
- http://www.socjalizmteraz.pl/pl/Artykuly/?id=1042/Rasa,_klasa_i_wybor_Trumpa
- Aby nie być gołosłownym: Wyznania nonkonformisty (Mat’ Pariadka 8), Wokół nacjonalizmu (Magazyn Antyrządowy 24/25), Ideologie czy ludzie? (Inny Świat 15), Tezy o populizmie (Dyktatura.info), Jaki populizm? (Obywatel 6) i wiele innych temu podobnych populistycznych manifestów. A do pewnego lewicowego aktywisty pisałem we wrześniu 2005 r.: „mniej więcej (data symboliczna) od rewolty 1968 r. […] klasa robotnicza na Zachodzie zburżuazyjniała i rewolucyjna lewica utraciła swą tradycyjną bazę. Skoro dłużej nie można było trzymać się koncepcji większościowego bloku klas ludowych, lewica […] zaczęła zwracać się do rozmaitych niezadowolonych mniejszości, próbując sklecić z nich koalicję antysystemową. […] obecnie, w warunkach demontażu państwa opiekuńczego i pogłębiającego się rozwarstwienia społecznego […] pojawią się przesłanki do odbudowania większościowego bloku ludowego”.
- Na wszelki wypadek wyjaśniam, że nie opisuję tu współczesnej Polski, tylko wysokorozwinięte państwa Zachodu. Polska neolewica takiego statusu nie ma, ale za takim statusem tęskni, uważa, że należy jej się jak psu miska.
- Nie tylko ja – również nieposzlakowani lewicowcy jak https://jaroslawpietrzak.com/2016/11/24/trump-i-clinton-burzuazyjna-demokracja-umiera-brzydka-smiercia/ czy http://www.aljazeera.com/programmes/upfront/2016/11/zizek-electing-trump-shake-system-161116062713933.html=