Strachy na Lachy
Jan Tomasz Gross już zwyciężył. Bynajmniej nie dlatego, że swoją książką propaguje obraz polskiego antysemityzmu.
Na pierwszy rzut oka, hasło „solidarność społeczna” wywołuje pozytywne odczucia. Większość społeczeństwa kojarzy je z takim systemem gospodarczym i konkretnymi rozwiązaniami, które oznaczają, iż lepiej sytuowani troszczą się o tych, którzy radzą sobie gorzej. Już rdzeń owego terminu – „solidarność” – nacechowany jest swego rodzaju „ciepłem” i troską. „Solidarność społeczna” to pewien ideał etyczno-ustrojowy, któremu przyklaśnie mnóstwo osób z prawa i z lewa, inspirowanych rozmaicie pojmowanymi ideałami zarówno humanistyczno-socjalistycznymi, jak i katolicko-narodowymi. Niemal odruchowo kojarzymy go bowiem z ładem wspólnotowym i myśleniem w kategoriach prymatu interesu zbiorowości nad jednostkowymi egoizmami. Lewicowcom owa solidarność przypominać będzie trzeci człon zawołania „wolność, równość, braterstwo”. Prawicowcom zaś skojarzy się z biblijnym wezwaniem „Jedni drugich brzemiona noście” (z listu św. Pawła do Galatów), powtórzonym przez Jana Pawła II w słynnej homilii wygłoszonej w Gdańsku 12 czerwca 1987 r.
Oczywiście skrajnie lewicowy malkontent przypomni, że do tradycji jego obozu należy raczej walka klas niż solidaryzm. Z kolei malkontent skrajnie prawicowy oznajmi, że owszem, solidaryzm jak najbardziej, ale żaden społeczny, lecz narodowy. Będą też, co jasne, malkontenci liberalni, którzy albo solidaryzm krytykują jako taki, albo uznają, że powinien on funkcjonować w postaci wyłącznie dobrowolnej – gdy ktoś chce solidaryzować się z innym, niechże go wesprze z własnej kieszeni, nie czyniąc z tego powszechnej zasady ustrojowej. Tymi ostatnimi nie warto się zajmować, choćby – zostawiając na boku argumenty natury moralnej, które do nich nie docierają – z tego względu, że nawet bardziej rozwinięte gatunki zwierząt uznają konieczność wymuszenia pewnych zachowań dla dobra całej wspólnoty. Wyższość szympansów nad skrajnymi liberałami polega na tym, że nie wierzą one w bzdurne teorie o „niewidzialnej ręce rynku”, która wystarczy dla zapewnienia zbiorowości optymalnych warunków bytowania. Inni ludzie też nie są tak naiwni, dlatego też absolutnie wolny rynek istniał ostatnio w epoce jaskiniowej.
Wróćmy jednak do zwolenników solidarności społecznej. Spór między nimi dotyczy najczęściej metod i zakresu powszechnego solidaryzowania się członków społeczeństwa. Mało kto wierzy już, że w zaawansowanym technologicznie i skomplikowanym społeczeństwie można zostawiać np. ciężko i przewlekle chorych na łasce jakiejś formy filantropii. O ile jednak część uczestników sporu uznaje, że państwo powinno finansowo gwarantować, powiedzmy, przeszczep wątroby, ale już nie plomby na zębach, o tyle inni przekonują, że brak budżetowego finansowania owych plomb sprawi, iż osoby ubogie będą miały jamę ustną w fatalnym stanie. Są to jednak spory techniczne, dotyczące stopnia finansowej wydolności państwa, jego priorytetów oraz poziomu odpowiedzialności człowieka za własny los. W tych sporach, nierzadko głośnych i zajadłych, nie kwestionuje się jednak samej zasady naczelnej.
Warto dodać, że solidarność społeczna nabrała takiej pozytywnej mocy znaczeniowej nie przypadkiem. O jej powodzeniu zadecydowało samo życie, a konkretnie niebywałe osiągnięcia tzw. państw opiekuńczych w kwestii gwarantowania społeczeństwu nie tyle nawet dobrobytu, co bezpiecznej stabilizacji. Kilkadziesiąt powojennych lat to w niemal każdym cywilizowanym kraju okres rozkwitu gospodarczego i społecznego, a zarazem praktyczne potwierdzenie skuteczności i sensu idei solidarności społecznej. Oczywiście państwa opiekuńcze nie zawsze wywiązały się ze swoich zadań w stu procentach, przytrafiły im się także pewne „błędy i wypaczenia”, lecz i tak można ów okres uznać za swoisty złoty wiek krajów, które wprowadziły owe rozwiązania. W tych z nich, które na drodze do dobrobytu zaszły najdalej, niewiele zmieniła nawet późniejsza ofensywa neoliberalizmu. Tu i ówdzie, jak np. w krajach skandynawskich, uległy zmianie formy opiekuńczości, na mniej zbiurokratyzowane i „sztywne” (dlatego w Danii bardzo łatwo zwolnić pracownika, żeby firmom umożliwić reagowanie na cykle koniunktury, ale jednocześnie ów pracownik ma zapewniony wysoki zasiłek oraz konkretną pomoc państwa w zdobyciu nowego etatu). Gdzie indziej, np. na Wyspach Brytyjskich, niedawne szaleństwa liberalnych „reform”, są dziś stopniowo korygowane, a opiekuńczość wraca do łask, dostosowując się do nowych realiów kulturowych, instytucjonalnych i społecznych.
Państwa opiekuńcze przywołałem nieprzypadkowo. Wydaje się bowiem, że zasada solidarności społecznej największy sens ma w krajach o stosunkowo podobnym poziomie dochodów ludności oraz przy aktywnych wysiłkach instytucjonalnych na rzecz egalitarnego podziału bogactwa narodowego. Wówczas rzeczywiście „jedni drugich brzemiona noszą”, wspierając tych, którym obecnie z jakiegoś względu powodzi się gorzej oraz umożliwiając wciąż istniejącym grupom zmarginalizowanym znaczne zmniejszenie dystansu wobec wyższych szczebli drabiny dochodów. W krajach pozbawionych polityki egalitarnej i nękanych drastycznymi różnicami społecznymi/majątkowymi, wezwanie do solidarności społecznej oznacza nierzadko coś zgoła odmiennego. Prowadzi do wspierania zamożnych przez ubogich.
Świetnie widać to na przykładzie stale powracającego postulatu wprowadzenia odpłatności za studia. Zwolennicy rozwiązań prospołecznych niejako odruchowo bronią bezpłatnego korzystania ze szkolnictwa wyższego. Uważają, że odpłatność jest na rękę zamożnej mniejszości, która chce się wymigać od finansowania wspólnego dobra, jakim jest bezpłatna nauka młodzieży z rodzin ubogich. I rzeczywiście, w społeczeństwie stosunkowo egalitarnym, gdzie dominującą grupą byłaby warstwa osób o przyzwoitych dochodach, a zbiorowości ubogich i zamożnych stanowiłyby niewielki procent ogółu, obrona bezpłatnych studiów byłaby postulatem sensowym. W kraju dużych nierówności społecznych i o sporej zbiorowości osób o niskich dochodach, postulat bezpłatnych studiów nie stanowi natomiast bynajmniej rozwiązania „prospołecznego”. Wręcz przeciwnie – tak naiwnie pojmowana równość i „solidarność społeczna” oznaczają zgodę na ugruntowanie nierówności. W efekcie bowiem wcale nie dzieje się tak, że zamożni partycypują w kosztach nauki ubogich i wspierają ich w osiąganiu lepszego wykształcenia. Jest odwrotnie – to ubodzy finansują zamożnym bezpłatne kształcenie.
Są dwa aspekty tego problemu. Po pierwsze, ubogich jest w Polsce znacznie więcej niż zamożnych. Nawet progresja podatkowa, w naszym kraju zresztą niewielka, zwłaszcza gdy oprócz sztywnych stawek podatkowych uwzględnimy rozmaite ulgi i przywileje (a to dla przedsiębiorców, a to dla zawodów zwanych wolnymi czy „artystycznymi”, a to opodatkowanie towarów luksusowych), nie zmienia faktu, że większość wpływów budżetowych pochodzi od osób niezamożnych – ubogich i przeciętnie sytuowanych – jako płatników podatków bezpośrednich lub jako tych, na których producenci, handlowcy i usługodawcy przerzucają koszt pośrednich obciążeń podatkowych. Pieniądze na wydatki budżetowe pochodzą w znacznej mierze od „szarej masy”, nie zaś od garstki „królów życia”.
Po drugie, znacznie większa presja w kwestii podejmowania studiów dotyczy młodzieży z rodzin, gdzie istnieją tradycje zdobywania wyższego wykształcenia, a te rodziny są statystycznie zamożniejsze od niewykształconych, choć oczywiście w tej ostatniej kwestii znajdziemy sporo wyjątków. Co więcej, siłą rzeczy to właśnie rodziny zamożniejsze stać w większym stopniu na bezpłatną edukację swoich pociech. Ta bezpłatna edukacja wcale nie jest bowiem bezpłatna. Pięcioletnie studia dzienne oznaczają o 5 lat późniejsze wejście na normalny rynek pracy (nawet zakładając możliwość dorabiania w trakcie nauki, nie będzie to praca pełnoetatowa), czyli odsunięcie w czasie osiągania dochodów. W dodatku same studia też kosztują. Pół biedy, gdy ktoś mieszka w ośrodku akademickim – wtedy wystarczy bilet miesięczny i wydatki na inne koszta (kserokopie, zakup podręczników itp.). Ale gdy dochodzi koszt wyjazdu do innego miasta, wówczas w grę wchodzi wynajem mieszkania, zakup żywności, podróże do domu rodzinnego itd. W efekcie bezpłatne studia kosztują sporo – nie dość, że młody człowiek nie zarabia na siebie, to jeszcze wspomniane wydatki poboczne dochodzą na skromnym poziomie do tysiąca złotych miesięcznie. Jest oczywiste, że rodzina niezamożna może sobie na taki „luksus” pozwolić rzadko, a jeśli nawet, to za cenę bardzo dużych wyrzeczeń.
Stąd też młodzież niezamożna najczęściej wybiera studia zaoczne. W tygodniu pracują, w weekendy studiują. To ostatnie robią za pieniądze nie tylko spore, ale i stanowiące niemałą część budżetu swoich uczelni. Nie chcę powiedzieć, że na studiach dziennych spotkamy wyłącznie dzieci bogatych rodziców, które przez 5 lat pędzą na ich koszt „bananowy” żywot. Jednak na podstawie własnych obserwacji mogę stwierdzić, że studia dzienne – bezpłatne – są w znacznie większej mierze wybierane przez młodzież nie tyle może bogatą, co przyzwoicie sytuowaną, zaś studia zaoczne – jak najbardziej płatne – chcąc nie chcąc wybiera młodzież mniej zamożna, jeśli oczywiście w ogóle jakiekolwiek studia wybiera.
I tak oto rzekoma solidarność społeczna, polegająca na bezpłatnych studiach, oznacza, że ubożsi finansują bogatym zdobywanie wyższego wykształcenia. Ktoś, kto nie ma znacznych dochodów, sponsoruje studia – z podatków własnych lub rodziców – komuś, kogo rodzice mają dochody na tyle duże, iż stać ich na 5-letnią edukację dzieci. Gdy niezamożna młodzież nie podejmuje studiów, na studia zamożnych płacą podatki jej rodzice i ona sama, jeśli podejmie pracę. Gdy niezamożna młodzież studiuje zaocznie, to za bezpłatne dzienne studia zamożnych płaci niejako trzy razy: raz z podatków rodziców, drugi raz z podatków własnych, a trzeci raz finansując uczelnię z czesnego.
Nie jest to bynajmniej jedyny taki przypadek. Wiele „równościowych” rozwiązań staje się swoją karykaturą w społeczeństwie znaczących nierówności. Jeśli „becikowe” przyznajemy wszystkim rodzicom świeżo urodzonych dzieci, to wspieramy finansowo w równym stopniu tych, którzy jedzą kaszankę i tych, którzy jedzą kawior. Jeśli wprowadzamy procentowe ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych, to ubodzy posiadacze czworga dzieci zaoszczędzą np. 700 zł, a ich zamożni odpowiednicy – 7 tysięcy. Jeśli likwidujemy podatek spadkowy, to jedni za darmo przekażą następcom M-3 w blokowisku, a inni – dwie wille i cztery limuzyny. Jeśli „cały naród buduje autostrady”, tzn. finansuje je z budżetu, to korzystają z nich przede wszystkim ci, którzy po pierwsze mają samochody, po drugie – ich styl życia i pracy opiera się na częstym podróżowaniu, po trzecie wreszcie – korzystny dla nich jest taki system gospodarki, którego istotnym elementem jest transport towarów na znaczne odległości. Innymi słowy: korzysta na nich ktoś, kto sprowadza lub wysyła TIR-y pełne towarów, ale nie ktoś, kto piecze chleb na lokalny rynek lub sprzedaje kapustę na targu. Takie przykłady można mnożyć niemal w nieskończoność. Myślę jednak, że powyższe wystarczą do ukazania braku sensu w tak pojmowanej solidarności społecznej, która stanowi własne przeciwieństwo – zamiast wsparcia mniej zamożnych przez bogatych, strumień gotówki płynie w dokładnie przeciwnym kierunku.
Dlatego też hasło „solidarności społecznej” należy traktować z dystansem do czasu, aż nierówności majątku i dochodów zostaną mocno „spłaszczone”, mniej więcej do stanu znanego z Niemiec, Francji czy Skandynawii. Gdy dziś zwolennicy pogłębiania tych nierówności zaproponują np. wprowadzenie odpłatności za wyższe studia, gdyż ma to być ponoć sprawiedliwe i uczciwe, powinniśmy im odpowiedzieć tak: niezamożni za studia (zaoczne) już płacą lub w ogóle nie korzystają tego luksusu – teraz najwyższy czas, żeby zaczęli za nie płacić także zamożni. Innymi słowy, „bezpłatność” i „równość” nie są w obecnym systemie korzystne dla tych, którzy są w gorszej sytuacji. Oni wprost i bez cienia zażenowania powinni przejąć liberalne hasła „nierówności” i „odpłatności” – i skierować je przeciwko swoim adwersarzom. Nierówność? Proszę bardzo – niech bogaci płacą znacznie wyższe podatki (bez żadnych ulg)! Odpłatność – jak najbardziej, niech ludzie o pełnych portfelach płacą za każdą usługę publiczną, czas skończyć z „darmowymi obiadami”! Zamiast kurczowo trzymać się idei bezpłatnych studiów czy służby zdrowia, powinniśmy jasno i twardo postawić żądanie, żeby osoby zamożne płaciły za korzystanie z tych usług.
Zapewne zapytacie, jak to zrobić. Odpowiedź jest prosta: przegłosujmy bogatych – nas jest więcej. W dodatku jest nas na tyle dużo, że możemy sobie pozwolić na lekceważenie zachowawczych i bojaźliwych hasełek. „Solidarność społeczna”? Proszę bardzo, ale najpierw stwórzmy dla niej warunki. Na dziś dość już solidaryzowania się głodnych z sytymi.
Jan Tomasz Gross już zwyciężył. Bynajmniej nie dlatego, że swoją książką propaguje obraz polskiego antysemityzmu.
W portalu ekonomii społecznej czytam o firmie Aspire*.