Byt określa nieświadomość
Trzymam przed sobą album „Czas Zatrzymany”, poświęcony nieistniejącym już wsiom, na terenie których zbudowano Nową Hutę.
Było to z dobre dwa lata temu, a człowiekiem, za sprawą którego „medialne Madonny” płci obojga (m.in. Jacek Żakowski, Monika Olejnik, Mariusz Ziomecki, Jolanta Pieńkowska) pochyliły się nad losem ubogich krewnych z prowincji, był Andrzej Marek z „Wieści Polickich”. Okrzyknięty męczennikiem, gdy sąd skazał go na pół roku więzienia za prasowe enuncjacje. Chwilę później okazało się, że Marek dopuścił się pomówień wobec lokalnego urzędnika. Warszawskie tygrysy okazały się zupełnie pozbawione smaku i węchu, rzucając się na byle ochłap. Nic w tym dziwnego – klatka była wypożyczona z warszawskiego ZOO, co metaforze przydaje pikanterii. Zwierzaki chowane na wybiegu, choćby najbardziej luksusowym, zatracają pierwotny instynkt. Poza tym, istnieje podejrzenie, że były to święte krowy, którym roi się żywot tygrysów.
Przypomniałem sobie niniejszą historię po usłyszeniu informacji, że Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich zastanawia się nad ograniczeniem dostępu do tego zawodu. Wedle SDP, dziennikarz musiałby otrzymać odpowiedni certyfikat, który w praktyce równałby się zezwoleniu na wykonywanie profesji. Wśród kryteriów, jakie proponuje SDP, są m.in. kierunkowe wykształcenie oraz/lub poświadczony dorobek dziennikarski. Ponadto, zdaniem części przedstawicieli Stowarzyszenia, dziennikarze powinni stworzyć instytucję na wzór korporacji, która strzegłaby środowiskowych interesów. Propozycje niniejsze mają zostać przedstawione sejmowej komisji kultury i środków przekazu, z myślą o ich wykorzystaniu w pracy nad nowym prawem prasowym (obecne, choć poddane modyfikacjom, obowiązuje od 1984 r.).
By wykazać, że pomysł jest chybiony, wystarczy odwołać się do Konstytucji, gwarantującej wolność wykonywania zawodu. Ale przestrzeganie konstytucyjnych zapisów nigdy nie było najsilniejszą stroną rządzonego oligarchicznie państwa, zwanego III Rzeczypospolitą. Znacznie ciekawsze wydają się społeczne konsekwencje tego typu reglamentacji, o ile weszłyby one w życie. Z pewnością, większość dziennikarzy mediów głównego nurtu nie miałaby problemów z otrzymaniem rzeczonego certyfikatu. Święte krowy, udające tygrysy, mają na tyle ugruntowaną pozycję środowiskową i znaczny dorobek, że świstek papieru mogłyby spokojnie schować na dnie szuflady. I dalej robić swoje, od czasu do czasu urządzając happeningi w obronie najdroższej im wolności słowa, przekonując, że największym dla niej zagrożeniem są politycy i im podobne indywidua z politycznego (pół)światka. Że wolności słowa szkodzi nade wszystko koncentracja kapitału i przekazu medialnego, oraz zupełne stłamszenie lokalnych mediów, przypominających zwykle gazetki ścienne dla miejscowych bonzów, a także niesamowita wręcz ciasnota światopoglądowa w mediach głównego nurtu – na to święte krowy nie wpadną nigdy. Samoświadomość tej grupy służy nie tyle ujawnianiu pełnego obrazu rzeczywistości, co maskowaniu tych jej aspektów, które zagrażają ich własnym interesom. Na tym właśnie polega choroba świętych krów, wykazująca przy tym niezwykłe symptomy: im gorszy stan osobnika, tym lepsze ma on samopoczucie.
Uważny czytelnik tytułów niszowych, konsument mediów elektronicznych, blogów internetowych i tym podobnych wynalazków naszej epoki, zdaje sobie sprawę, że duża część tworzących je autorów mogłaby mieć problem z uzyskaniem odpowiedniego certyfikatu od instytucji stojącej na straży jedynie słusznego, biurokratycznie opieczętowanego dziennikarstwa. Sprowadzając rzecz do absurdu, by ostrzej zarysować problem: duża część autorów i redakcji musiałaby zejść do podziemia, a poza oficjalnym obiegiem powstałby – jak za czasów nieboszczki Ludowej – drugi obieg. Dla przykładu: internetową witrynę „Obywatela” trzeba by było przenieść na amerykańskie serwery, a redakcja – zaopatrzona w powielacz, zdobyty od starszych kolegów – musiałaby schować się w jednej z nieczynnych łódzkich fabryk. I stamtąd szerzyć na kraj (i emigrację) swoje nieprawomyślne, pozbawione certyfikatu poglądy. W końcu wszyscy wylądowalibyśmy w Rawiczu, Wronkach czy innym miejscu odosobnienia.
Podobny los spotkałby wiele innych tytułów; jeszcze inni (np. przedstawiciele mediów lokalnych) wręczaliby łapówki odpowiednim instytucjom w terenie, by otrzymać stosowne zezwolenie na działalność medianą. I gdy jedni toczyliby nierówną walkę z Lewiatanem, dziennikarze tabloidów z niczym niezmąconym dobrym samopoczuciem mogliby nadal „informować” rzesze czytelników o tym, że w Kociej Wólce, na polu sołtysa, na oczach zdumionych wiejskich bab wylądowało UFO. Albo że krwawymi łzami zapłakał obrazek Najświętszej Panienki w domu mieszkającej w Pcimiu emerytki, Jadwigi K. A koncerny medialne bez przeszkód mogłyby dalej wygrywać swoje polityczne i ekonomiczne interesy, przekonując nas za pośrednictwem kukiełek i nazwisk migających z ekranu o swym dobroczynnym wpływie na życie społeczno-polityczne w Polsce. Bo przecież rację miał Mikołaj Gogol: głupstwo i łajdactwo cieszące się urzędniczym przyzwoleniem znacznie nabierają na wartości.
Politycy, którym przyjdzie zająć się tą sprawą, będą mieli ciężki orzech do zgryzienia. Jeśli skwapliwie i bezrefleksyjnie skorzystają z pomysłów SDP (jest to prawdopodobne, sądząc po relacjach między mediami głównego nurtu a obecnie rządzącymi), wówczas ani nie uczynią rodzimego dziennikarstwa lepszym, ani nie rozszerzą granic debaty publicznej. Mediom potrzeba rzetelności, wieloaspektowości przekazu, niezależności, ale o tym w niewielkim tylko stopniu zdecydują czysto formalne obostrzenia, które, jak wiadomo z praktyki, stają się okazją do jeszcze większych nadużyć i pogłębienia już istniejących patologii. Jeśli by zatem certyfikat miał się okazać wymówką dla mainstreamu, albo nic nie znaczącym świstkiem, to z pewnością nie przysłużyłby się polskiemu dziennikarstwu. Okazałby się natomiast jeszcze jednym użytecznym narzędziem w rękach oligarchii, służącym dla zawłaszczenia następnego fragmentu społeczno-politycznej rzeczywistości. A tej przestrzeni jest już tak mało, zbyt mało, bo święte krowy, choć chore, mają się wciąż coraz lepiej. I lepiej, żeby weterynarz okazał się od nich mądrzejszy.
Trzymam przed sobą album „Czas Zatrzymany”, poświęcony nieistniejącym już wsiom, na terenie których zbudowano Nową Hutę.
Narzekania na niski stopień utożsamienia się społeczeństwa z instytucjami publicznymi skrywają smutny fakt: państwo zupełnie lekceważy obywateli.