Nie przenoście nam Lenina do warszawki
Prawicowe media krytykują edycję pism Lenina. Ja też krytykuję, ale nie dlatego, że Włodzimierz Ilicz był tzw. zbrodniarzem. Dlatego, że nie był salonowym pieskiem.
Mój tekst był zatytułowany „Ostatni taki klin, czyli mieszczuchów walka o ziemię” i dotyczył krakowskiej Wesołej Polany. Jest to stosunkowo niewielki spłacheć ziemi w pobliżu rezerwatu „Panieńskie Skały”, ostatnie niezabudowane otwarcie widokowe na Las Wolski, tradycyjne miejsce rekreacji pokoleń krakowian. Zimą 2004 r. okoliczni mieszkańcy dowiedzieli się, że radni dzielnicy Wola Justowska prawem kaduka zmienili w planach zagospodarowania przeznaczenie części Wesołej Polany z terenu zielonego na budowlany. A deweloper, firma Inwest-Akord, która wykupiła ziemię, zamierza na niej postawić sześć trójkondygnacyjnych domów, tak zwanych „willi miejskich”. Tak zaczęła się walka mieszczuchów o ziemię, którą dziś, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, trzeba uznać za przegraną.
Decyzją osób zaangażowanych w obronę Wesołej Polany, prowadzenie negocjacji z deweloperem wziął na siebie działający od 1981 r. Obywatelski Komitet Ratowania Krakowa. Dzięki środkom przekazu sprawa nabrała rozgłosu. Po długich negocjacjach i zabiegach, w maju 2006 r., OKRK i Inwest-Akord zawarli umowę przedwstępną, zgodnie z którą do końca września 2006 r. Komitet miał zebrać milion sto tysięcy złotych. Drugi milion na wykup ziemi obiecał prezydent Krakowa, Jacek Majchrowski. Za łączną sumę deweloper zgodził się odsprzedać wykupiony grunt. Podał przy tym warunek, zgodnie z którym istotnym argumentem dla dalszych negocjacji miała być liczba prywatnych darczyńców, biorących udział w zbiórce. Inwest-Akord chciał wiedzieć, czy krakowianie przyłączą się do akcji. Bo ostatecznie to właśnie dobro społeczności Krakowa było ważnym argumentem, używanym przez obrońców Wesołej Polany.
Pod koniec lutego 2006 r. Komitet wziął się do zbierania pieniędzy, licząc na to, że jeśli uda się zebrać więcej, to pozostałe środki zostaną wykorzystane na wykup i zagospodarowanie innych działek, na jakie podzielona jest Wesoła Polana. Zawarł też umowę z kilkoma dużymi firmami, że w chwili, gdy dojdzie do podpisywania umowy sprzedaży, przekażą odpowiednie kwoty na wykup spornego gruntu. Przede wszystkim jednak ludzie z OKRK mieli nadzieję, że w zbiórkę zaangażują się liczni krakowianie, nie tylko mieszkańcy dzielnicy. Wydawało się to prawdopodobne, choćby ze względu na zainteresowanie lokalnych mediów i fakt, że początkowo poparcie dla akcji ratowania Wesołej Polany wyraziło kilkaset osób z Woli Justowskiej, uczestniczących zimą 2004 r. w spotkaniu poświęconemu tej sprawie. Ponadto, w tamtym czasie pod petycją przeciw zabudowie zebrano ponad dwa i pół tysiąca podpisów.
OKRK zorganizował dwie aukcje dzieł sztuki, z których środki przeznaczono na wykup gruntu, ogłaszał zbiórki w prasie, na łamach gazet podawano numer konta. Na Woli Justowskiej rozdawano ulotki z dołączonym przekazem pocztowym – Bank Rzemiosła, gdzie umieszczono środki finansowe, nie pobierał opłat z tytułu wpłaty. Okazało się, że wpłat indywidualnych dokonało niespełna osiemdziesiąt osób; łącznie z darczyńcami i organizatorami aukcji w zbiórkę zaangażowało się czynnie około dwustu. Pieniądze wpłacali też ludzie spoza Krakowa – ze Stalowej Woli, Konstancina. Zebrano około 50 tys. złotych żywą gotówką. Tymczasem minął wrzesień 2006 r., a wraz z nim – termin zbiórki. OKRK nadal prowadził rozmowy z majętnymi firmami, potencjalnymi sponsorami, dotarł też do mieszkającego za granicą Polaka, filantropa, który własnym sumptem ufundował w Krakowie rodzinny dom dziecka. Ale czas płynął, pieniędzy było mało, a krakowianie (w tym większość mieszkańców Woli Justowskiej) nie interesowali się zbytnio losem Wesołej Polany. Indywidualne wpłaty płynęły bardzo wąskim strumyczkiem, który ożywał na chwilę po publikacjach w lokalnej prasie, raz po raz przypominających o całej sprawie.
Pod koniec września 2006 r. OKRK zwróciło się do dewelopera z prośbą o przedłużenie terminu do początku grudnia. Pojawił się problem z milionem od prezydenta Majchrowskiego – pieniądze trzeba było wydać do końca listopada, inaczej groziło, że przejdą jako niewykorzystane do nadwyżki budżetowej. Rzecz cała działa się jeszcze przed wyborami samorządowymi, prezydent Krakowa zaproponował, że dołoży jeszcze pewną sumę, byle tylko zamknąć sprawę. Ale z początkiem listopada właściciel Inwest-Akord przesłał do OKRK pismo, potwierdzone aktem notarialnym, że w związku z niedotrzymaniem terminów jednostronnie zrywa umowę. Nie odbierał telefonów od ludzi z OKRK, za to chętnie rozmawiał z dziennikarzami, że owszem, może sprzedać grunt, lecz po wyższej cenie. Przeszły wybory samorządowe, prezydent Majchrowski załapał się na drugą kadencję. Pod koniec listopada, gdy sytuacja była już podbramkowa, przedstawiciele OKRK udali się z wizytą do Urzędu Miasta. Prezydent obiecał, że pomoże zorganizować spotkanie z deweloperem i przekaże sprawę do Wydziału Skarbu, odpowiedzialnego za wydatki z budżetu miasta. Tu pewien szczegół, ważny dla dalszego ciągu historii: wychodząc z gabinetu Majchrowskiego, rozmówcy minęli się w drzwiach z Marią Witkowicz, dyrektor rzeczonego wydziału.
Minął grudzień, przyszło Boże Narodzenie, wystrzelone korki od szampana obwieściły nadejście Nowego Roku… Do OKRK zadzwoniła dziennikarka z krakowskiego oddziału TVP3, z zapytaniem, co słychać na Wesołej Polanie. Sprawa znów „ruszyła do przodu”. Prezes Komitetu, Mikołaj Kornecki, zadzwonił do Marii Witkowicz, by dowiedzieć się, czy porozumiała się z właścicielem Inwest-Akord. Pani dyrektor odpowiedziała, że o niczym jej nie informowano. Chwilę później oddzwoniła z wiadomością, że rozmawiała właśnie z deweloperem, który skłonny jest odsprzedać teren, ale po wyższej cenie. Z tym, że pieniędzy od miasta OKRK już nie ma. W poświęconym Wesołej Polanie telewizyjnym reportażu, wyemitowanym na początku tego roku w krakowskiej „Trójce”, prezydent Majchrowski stwierdził, że nikt się do niego nie zwrócił o przekazanie środków finansowych na wykup gruntu, stąd sprawa jest już nieaktualna. Po wygranych wyborach samorządowych taka wypowiedź niespecjalnie dziwi.
Z kolei prezes Kornecki twierdzi, że nikt go nie poinformował o konieczności wystąpienia o zabezpieczenie tych pieniędzy. Uważa też, że OKRK nie może liczyć na pomoc miejskich radnych, bo ci w tej chwili zajęci są przepychankami partyjnymi (tzn. budową lub zwalczaniem IV RP w skali miasta) i sprawy „drugorzędne”, jak perspektywiczny wykup gruntów mało ich interesują. Komitet może zbierać środki na wykup Wesołej Polany do końca lutego bieżącego roku. Później będzie musiał zwrócić je darczyńcom, lub – za ich zgodą – przeznaczyć na cele statutowe. Rodak-filantrop z zagranicy stracił już cierpliwość do całej sprawy i się wycofał. Krakowianie, en masse, nie są zainteresowani tematem. Inwest-Akord ma już „wuzetkę” i wystąpił o pozwolenie na budowę. Na sprzedaży mieszkań postawionych na Wesołej Polanie może zarobić, lekko licząc, około 15 milionów złotych. Nic go już nie motywuje, by zrezygnować z solidnego zarobku. Cudu nie było – Goliat wygrał z zostawionym samemu sobie Dawidem.
Jaki komentarzem opatrzyć całą historię? Uderzę się we własne piersi. Owszem, napisałem dla „Obywatela” artykuł na temat Wesołej Polany. Ale później straciłem sprawę z oczu. Nie wpłaciłem też ani grosza na konto, nie zachęciłem do tego nikogo z rodziny, znajomych. Pocieszałem się myślą, że inni na pewno to załatwią i wszystko dobrze się skończy. A wystarczyło kilkanaście złotych, by powiększyć listę darczyńców; by zasilić szereg obywateli, którzy walczą o coś, co uznają za cenne, ważne dla tożsamości ich miasta – by Inwest-Akord wiedział, że Wesoła Polana nie przestała budzić zainteresowania. I myślę sobie, że to jedna z wielu banalnych, niewesołych spraw, jakich w Polsce pełno. Każdy z nas, w swoim miejscu zamieszkania, regionie mógłby opisać ich wiele. Zwykle trudno je w pełni zrozumieć, ogarnąć wszystkie tropy, uchwycić poszczególne nitki – stąd odpuszczamy, pozwalając, by ktoś inny za nie pociągał. I dlatego nie zmniejsza się liczba smutnych historii o niezbyt Wesołych Polanach.
Prawicowe media krytykują edycję pism Lenina. Ja też krytykuję, ale nie dlatego, że Włodzimierz Ilicz był tzw. zbrodniarzem. Dlatego, że nie był salonowym pieskiem.
Czy ktoś pamięta jeszcze, jak tuzy polskiego dziennikarstwa weszły do tygrysiej klatki, otoczonej przez fotoreporterów, by w ten sposób bronić zagrożonej wolności słowa?