Oni jak my
Przyszła wiosna. Kwitną kwiatki. Bezdomni wciąż są bezdomni.
Happeningi „pedałów” i „homofobów” pokazują, że antagoniści powoli zmierzają ku kulturowej symbiozie. Tegoroczny plakat, zachęcający do udziału w Marszu Tolerancji, przedstawiał dwóch wąsatych cyklistów, pedałujących na tandemie. Możliwie, że istnieje jakaś poprawna wykładnia tego obrazka, ale osobiście jestem przekonany, że rewolucyjnego, a przecież szacownego jednośladu, niczym apokaliptycznego rumaka, wespół dosiadają Gej i Tradycjonalista, pędzący w siną dal, za horyzont chwili obecnej. Pytanie, kto trzyma kierownicę, pozostawiam na razie bez odpowiedzi, choć przyznam, że bezwzględnie może ono obnażyć słabość niniejszej metafory.
Jeśli wierzyć naoczności telewizyjnych przekazów i kategoryczności medialnych wypowiedzi, niewiele jest w Polsce tak ważnych spraw, jak walka o obyczajową i kulturową nowoczesność, o europejskość standardów myślenia i czucia (cokolwiek miałoby to znaczyć), sposób traktowania kilku starannie wyselekcjonowanych mniejszości. Inni powiadają, że stawką (większą niż życie – wszak chodzi o zbawienie) jest tradycja, zachowanie tożsamości narodowej i cywilizacji chrześcijańskiej. Bój toczy się o każdą pędź polskiej ziemi, o każde polskie serce. Kanonady cywilizacyjnej batalii brzmią wielogłosem konferencji naukowych, paneli dyskusyjnych, specjalistycznych szkoleń, obozów, kursów, wydarzeń artystycznych i artystyczno-podobnych, huczą na łamach niskonakładowych czasopism i w obrębie niszowych organizacji; propagandziści obu wizji harcują w najlepsze po Internecie. Ale tych parę razy do roku Tolerancja staje twarzą w twarz z Tradycją i obie patrzą sobie wzajem głęboko w oczy, skandując hasła i wyciągając ku fotoreporterom transparenty z sekciarskim programem zbawienia świata i moralnej sanacji.
Bardzo lubię te krakowskie Marsze Tradycji&Tolerancji; lubię domyślać się, gdzie przebiega granica między naiwnością a cynizmem, kto jest kim w tych pochodach i dlaczego się na nich znalazł. Lubię ten swoisty fluid, jaki wydziela podekscytowany tłum, projektujący na cały świat swoje fantazje, frustracje i roszczenia. Lubię dziennikarzy, starannie selekcjonujących materiały, by osiągnąć ten poziom autentyzmu, jaki zgadza się z linią programową poszczególnego medium. Lubię policyjne kordony, zza których dochodzą wezwania do miłości i lubię tych podpitych i/lub wulgarnych wyrostków w szalikach i kapturach na twarzach, pałających gorącą miłością tradycyjnych wartości. Co prawda nigdy nie wpadłem na pomysł, by któregoś przepytać ze znajomości katechizmu czy dat z historii Polski, ale wierzę na słowo – wszyscy mają piątki z religii, polskiego, historii i wiedzy o społeczeństwie. A z wychowania fizycznego to już na pewno. Jedyne, czego nie lubię, to świstu kamieni i to tylko ze względu na prawa fizyki, biologii i chemii, którym, o ile wiem, podlegamy wszyscy po równo. Bo już w telewizji najbardziej orgiastyczne momenty tego typu imprez wyglądają wcale malowniczo: gdy napięcie sięga zenitu, jedni eksplodują salwą ciśniętych w przeciwnika kamieni, gdy ten przyjmuje je z dziwną, sadomasochistyczną, bliską ekstazy spolegliwością.
Każde pokolenie musi mieć swoje uliczne spektakle, w których przemoc nie może być czysto symboliczna, jeśli ma zagwarantować autentyzm doświadczenia. Ale do tego typu gier i zabaw na świeżym powietrzu potrzebne są dwie strony, czujące wobec siebie awersję, czasem – fizjologiczną złość i nienawiść, irracjonalną potrzebę dominacji, upokorzenia drugiej strony. A nawet potrzebę bycia ofiarą, męczennikiem (choćby w wersji „light”). Media głównego nurtu pomagają wyznaczyć tu role: jedni są inteligentni, nowocześni, życiowo spełnieni – drudzy sfrustrowani, zaściankowi, durnowaci. I to właśnie widać na ekranach: po jednej stronie tęczowe okularnice i metroseksualnych awangardzistów Nowej Lewicy, po drugiej: prymitywnych bojówkarzy-narodowców. I chyba obie strony w ostatecznym rachunku podświadomie przyjmują ten obraz, wchodzą w kostium, jaki im przeznaczono i przedstawienie trwa, musi trwać w takiej formie. A równocześnie obie strony są sobie potrzebne, wzajem się uprawomocniają i znajdują wyjaśnienie dla swojej aktywności. Czują się pożyteczni dla społeczeństwa. Doktor Jekyll i mister Hyde – pedałujący na jednym rowerze w bliżej nieokreślonym kierunku. Co ważniejsze: to widz określa, kto jest kim na tej trasie. I dlatego jedni tłumaczą zachwyconym zagranicznym turystom, że walczą z faszyzmem i nacjonalistycznym rządem, a drudzy znajdują pokrzepienie w słowach przechodnia: „bijcie, kurwa, pedałów!”.
Oczywiście, gdy opadnie marszowy kurz, opadną ku ziemi transparenty przywiędłe jak kwiaty, a manifestanci siądą w knajpach, by w alkoholu utrwalić obrazy walki i męczeństwa, wtedy można zapytać, dlaczego w marszach tolerancji nie widać trwale bezrobotnych, samotnych matek, niedożywionych dzieci z ubogich bądź patologicznych rodzin, niepełnosprawnych – tych wszystkich, wobec których tolerancja, czy też akceptacja i solidaryzm są najwyższymi społecznymi wymogami. Można by też zapytać w takiej chwili, dlaczego marsze tradycji i kultury przyciągają w niemałym stopniu niezbyt wymagającą, a mało kulturalną klientelę, która własną brutalność może wytłumaczyć i uwznioślić argumentem walki o publiczną moralność.
Ale te pytania nie są zbyt interesujące dla żadnej ze stron konfliktu. By ich uniknąć, znów spogląda się na przeciwnika, a w jego szpetnym obrazie odnajduje się na nowo potwierdzenie własnych racji… Gdyby zabrakło jednej ze stron, czy druga nie poczułaby się osamotniona? Gdyby machnąć ręką na ich wzajemne podchody, pochody i waśnie – czy nie zajęliby się czymś pożyteczniejszym, albo przynajmniej stracili na medialnej atrakcyjności? Ale to niemożliwe. W apatycznym społeczeństwie, które z takim trudem buduje przyczółki własnej tożsamości i dowiaduje się z telewizji i gazet, co powinno myśleć o świecie i samym sobie, potrzebne są wielkie iluzje demokracji, figury spraw, dla których warto się poświęcać i o których warto rozmawiać. Społeczeństwo musi wiedzieć, co jest ważne i gdzie przebiegają linie podziałów. I wiedza ta jest mu dostarczana – aktorzy sami pchają się na scenę, bez ładu i składu, byle tylko znaleźć się po tej lub tamtej stronie, którą im przypisano.
Jedni bronią tradycji, drudzy nowoczesności, ale co jest treścią tych pojęć i skąd bierze się ich rozumienie, w jakiej pozostają do siebie relacji i co stanowi ich specyfikę na gruncie polskim – nikt tam nie dyskutuje. Nowoczesność, tradycja, tolerancja, rodzina, wolność, wartości – terminy, których zrozumienie i opisanie odkłada się na później, albo omawia w zamkniętym gronie „własnych” specjalistów i autorytetów. Na oczach narodowej widowni odgrywa się wielkie przedstawienie o dwóch cyklistach, których połączyła nienawiść i pędzą w siną dal. Tylko naprawdę wciąż nie potrafię określić, kto kieruje tym tandemem. No ale grunt, że bohaterowie spektaklu zgodnie pedałują w walce o lepszą Polskę.
Przyszła wiosna. Kwitną kwiatki. Bezdomni wciąż są bezdomni.
Pisanie w kontekście politycznym o miłości może budzić zdziwienie lub śmiech. Ale tylko do momentu, gdy nie zrozumiemy, że posiada ona rewolucyjny potencjał.