Wszyscy jesteśmy Raskolnikowami
W niewielkim tylko stopniu człowiek może wierzyć w to, co mówi o sobie.
Tę banalną myśl znacznie piękniej i z patosem wyraził w drugiej połowie XIX wieku rosyjski myśliciel, Konstantin Leontjew. Pisał on: „Czy nie strasznie i obraźliwie byłoby pomyśleć, że Mojżesz wspinał się na Synaj, że Hellenowie wznosili swe potężne akropole, Rzymianie toczyli Wojny Punickie, że genialny młodzieniec Aleksander w hełmie z pióropuszem przekraczał Granik i bił się pod Arbellami, że Apostołowie nauczali, męczennicy cierpieli, poeci wznosili pieśni, rycerze błyszczeli na turniejach tylko po to, żeby francuski, niemiecki czy rosyjski bourgeois, w swej komicznej i brzydkiej odzieży, zażywał błogiego spokoju, »kolektywnie« i »indywidualnie«, na ruinach tej całej dawnej wielkości?… Wstyd byłoby za ludzkość, jeśliby ten podły ideał powszechnej korzyści, drobnej pracy i haniebnej prozaiczności zatriumfował na wieki!”.
A przecież wiek XIX trudno uznać za nudny. W autobiografii „Rzeczy minione i rozmyślania”, nietuzinkowy Aleksander Hercen wspomina swego rodaka, Michała Bakunina, miłośnika wszelkich rewolucji, jak to w roku 1848, w czasie podróży z Paryża do Drezna rosyjski anarchista wysiadł na jednym z postojów i spostrzegł chłopów, szykujących się akurat do krwawej rozprawy ze swoim panem. Kłopot w tym, że arystokrata zamknął się w swoim zameczku, a prostym ludziom brak było elementarnego, rewolucyjnego i strategicznego „know-how”. Bakunin, nie za bardzo wnikając w istotę sporu, zorganizował chłopstwo, wydał odpowiednie dyspozycje i ruszył dyliżansem w dalszą podróż ku rewolucji. Zamek spłonął. Jest w tej krwawej niefrasobliwości Bakunina coś z atmosfery „Jesieni Średniowiecza”, coś – mimo upływu stuleci – bliskiego słowom Huizingi, że „gdy świat młodszy był jeszcze o pół tysiąclecia, zewnętrzne formy wszystkich przypadków ludzkiego życia rysowały się o wiele ostrzej niż dzisiaj. /…/ Wszystkie przeżycia miały ten stopień żywiołowości i wyłączności, jaki dziś radość i cierpienie osiągają jeszcze tylko w umyśle dziecka”.
XX wiek? Kto, szczególnie po tej stronie niegdysiejszej Żelaznej Kurtyny, mógłby z czystym sumieniem przyznać, że żył w czasach nijakich? Tu historia oddychała pełną piersią i trawiła czas i ludzi z iście gargantuicznym apetytem. A jednak coraz więcej wokół nas nijakości, przybywa jej niespostrzeżenie, lecz nieuchronnie. Ba, zdaje się, że już – tuż, tuż czeka nas skok do królestwa nijakości, krainy Leontjewowskiej „haniebnej prozaiczności”, którą nie sposób uznać za co innego, jak antycypację „Nowego, wspaniałego świata”. I mimo wzniosłych wydarzeń i kalendarium pełnego wielkich dat „tu i teraz” proponuje się nam byle jakie życie, pośród błogiego spokoju wyzutego z treści, której można poświęcić więcej niż miesięczny zarobek. Co zatem sprawia, że zadomowiła się wśród nas nijakość?
Odpowiem przewrotnie (i poniekąd mało oryginalnie). Otóż, przyczyną tego jest zapoznanie sacrum w sferze publicznej. Konsekwentne zastępowanie czytelnego, radykalnego, a czasem i agresywnego języka – dobro-zło, cnota-występek, błogosławieństwo-przekleństwo – nowym językiem, który ma gwarantować pokój społeczny, który ludzkie konflikty, rozterki i waśnie przemienia w okazję do indywidualnej lub zbiorowej terapii, który kamufluje ludzkie fascynacje i wstręt do obcego, a równocześnie staje się coraz bardziej opresywny, autorytarny i de facto roszczeniowy. Ale czy język nowoczesnej kultury, który jest językiem przeciw religii (części składowej każdej cywilizacji), lub który próbuje urabiać ją na swój obraz i podobieństwo, nie staje się w końcu mową o niczym?
Zaiste, miał rację Wolter – gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić. Tak, jeśli nie ma Boga, trzeba Go wymyślić. Czy też, jak stwierdził pewien niby-marksista, Ernst Simon Bloch: „Boga nie ma, ale będzie”. Kłopot w tym, że ta wysterylizowana kultura, gaworząca o „heteronormatywności”, „homofobii”, zamykająca pastorów w więzieniu za cytowanie Apokalipsy wg św. Jana i traktująca religię jako niepoprawnie polityczne monstrum, grożące łagodnemu barankowi ogólnoludzkiego pojednania, nie jest zdolna ani ubóstwić człowieka, ani na serio potraktować sacrum. Ale na miejsce tego nieznośnego, władczego, narzucające ograniczenia i tabu sacrum przychodzi Suweren-Lewiatan, nie mniej nieznośny, z pretensjami do omnipotentnej władzy, narzucający własne ograniczenia i tabu. O ile tamten jednak mógł dać śmiertelnym choćby nikłą obietnicę wieczności i wzniosłości, ten najwyżej oferuje dobre samopoczucie. A i to nie zawsze.
Religia i polityka są nieodłączne, ze względu na ludzką naturę. Zarówno wierzącym, jak niewierzącym, przysługuje w przestrzeni publicznej prawo do wyrażania swoich opinii, prawo do konfliktu i do autonomii. Prawo do jawności przekonań i manifestowania ich w życiu polis. Stąd też i dla lewicy płyną pewne wskazania: lepiej pytać wierzących o ich aktywność w sferze publicznej, kierowanie się nauką społeczną chrześcijaństwa, niźli sarkać na religię w szkołach albo na obecność w parlamencie narodowych katolików. Kto z nich chciałby uczynić wyklętych, sam stałby się inkwizytorem. Nurt nowolewicowy lubuje się w opowieściach o ciemnogrodzie, zaścianku, kołtunerii, rzutując na polską rzeczywistość społeczno-polityczną wzięte skądinąd wzorce i klisze ideologiczne, zamiast pytać o społeczny potencjał chrześcijaństwa i o to, jaki z niego może być pożytek w Polsce czasów transformacji.
To jeszcze jeden z symptomów tej nijakości i jałowości sporów, powodujących, że stajemy się mentalną kolonią Zachodu. Bo ludzie bez cnót, bez dobra i zła (czy też choćby bez możliwości skonfrontowania się z tym światem), zanurzeni w mowie pozornego pojednania i pokoju, w mowie maskującej podział świata na sacrum i profanum, apostołowie świeckiej indoktrynacji mogą w każdej chwili przeistoczyć się w hipokrytów, zachowujących pozory moralności, ale w głębi duszy nienawidzących tak suwerena, jak lud. Mogą wychować jedynie podobnych sobie dewotów świeckiego obrządku, których dulszczyzna jest nie mniej duszna, niż ta klepiąca pacierze. Stąd, może lepiej zrobić krok do tyłu, ku akceptacji sacrum, choćby surowego jak Bóg żądający od Abrahama ofiary z Izaaka, niż wylądować w królestwie nijakości? Bo choć powszechna korzyść, drobna praca i prozaiczność nie są bynajmniej tak straszliwym złem, jak się to roiło Leontjewowi, to nigdy nie wiadomo, kiedy kupczyk przemienia się Wielkiego Inkwizytora.
W niewielkim tylko stopniu człowiek może wierzyć w to, co mówi o sobie.
Gdyby osób publicznych nie kreowano na idealne, nie byłoby skandali po ujawnieniu ich „wpadek”.