Potęga złudzenia
Rodzimy antykomunizm, mimo postulatów polityki historycznej, także jest formą dziejowej amnezji.
Kontekst historyczny znany, postać również, takoż zarzuty wobec niej; kariera polityczna w III RP nie mniej oczywista dla każdego średnio zorientowanego Polaka. Lech Wałęsa budzi, budził i będzie budzić emocje swoich rodaków. Stał się marką. Dobrze sprzedającą się marką. Dziennikarze, którzy z nim rozmawiają, w swoich słowach i gestach mieszają zachwyt z mniej lub jawną ironią, jeśli nie szyderstwem. Trudno powiedzieć, czy do Wałęsy to dociera, bo sprawia wrażenie mocno w sobie rozkochanego. No ale ma prawo do tej miłości: mógł być dziś dożywającym swoich dni, schorowanym emerytem czy rencistą, stojącym w długich kolejkach do lekarzy, smętnie spoglądającym na odcinek renty/emerytury, patrzącym z rezygnacją w ekran telewizora w swoim skromnie urządzonym M-2 lub M-3, a jest historycznym Lechem Wałęsą. I niech mu wyjdzie na zdrowie.
Lech Wałęsa za spore pieniądze postanowił uświetnić obchody dziesięciolecia francuskiego hipermarketu Carrefour w Polsce. Jak wiadomo, hipermarkety to koła zamachowe polskiej gospodarki i wzór cnót wszelkich w relacjach pracownik (szczególnie ten najniższego szczebla) – pracodawca, o wysokich zarobkach nie wspominając. Nie mówiąc już o niezwykłej wprost łatwości założenia związku zawodowego w hipermarkecie. Carrefour nie pozostaje tutaj w tyle. O taką Polskę walczył Lech Wałęsa, więc nic też dziwnego, że dobrze się czuje w otoczeniu ludzi, którzy ją tak urządzają. Tym bardziej, że obiecano mu wynagrodzenie. Jak sam przyznał „Życiu Warszawy”: „Oczywiście, że mi zapłacili. Za taki występ dostaję od dziesięciu do stu tysięcy euro. Ja zarabiam po parę milionów w ten sposób. Myśli pani, że za trzy tysiące złotych ja bym był w stanie żyć?”.
Lech Wałęsa żyć musi (godnie!), dlatego na dziesięciolecie Carrefoura palnął mówkę na temat „Odpowiedzialności w biznesie”. Temat jak znalazł między wódkę i zakąskę, czy jak się zwie tego typu konsumpcja w wyższych sferach. W zasadzie nie ma powodów do zdziwień i zaskoczeń. Oburzać też się szczególnie nie warto, bo nawet jeśli człowiek się irytuje, to dla zdrowia lepiej sprawę rozbroić sarkazmem. Przecież nikt tak wiele od Wałęsy nie wymaga: prosta, czysta, mówiona robota. Ponoć nawet twórcza, bo Wałęsa mógł powiedzieć co chce, w czym, jak wiadomo, celuje od lat. A przecież gotówkodawcy mogli sobie zażyczyć skakania przez mur, podawania nogi, wspólnego śpiewania z Jean-Michel Jarrem, czy nawet, kto wie, rajdu motorówką. Albo i picia wódki z ludźmi honoru.
Ale nic z tych rzeczy: chodziło tylko, by swą osobą usankcjonować praktyki pewnej szacownej firmy, która tak wiele dobrego zrobiła dla Polaków i pewnie, jeśli jej tylko pozwolić, zrobi jeszcze więcej. A Lech Wałęsa, cóż, w klapie obok Matki Boskiej znajdzie się pewnie jeszcze miejsce dla logo francuskiego hipermarketu. To by nawet do siebie w tym kontekście pasowało, wszak, co powtarzam nie od dziś, żyjemy w państwie godnym kaplic w hipermarketach.
Właściwie to zastanawia mnie tylko jedno. W naszym pięknym kraju nie brak autorytetów, dookreślanych epitetem „moralne”. Autorytety te nie szczędzą rąk i atramentu oraz papieru, gdy tylko komu w Polsce dzieje się krzywda, gdy zostanie popełniona gruba, polityczna niestosowność, czy wręcz – jak to miało miejsce ostatnimi laty – gdy narodowi zajrzał w oczy kaczofaszyzm. Autorytety moralne piszą i gardłują w zaciszu gabinetów oraz w salonach mediów czy jakichkolwiek innych placówek, na jakie zostały pchnięte. Z oczu wyziera im smutek i zgorszenie, pałają świętym (albo świeckim) oburzeniem i w ogóle spalają się w imię słusznych racji. Serca im biją jak dzwony i cały naród wie, że nie musi pytać, komu te dzwony tak biją, bo przecież właśnie jemu: czy to na trwogę, czy na zwycięstwo, czy na ochotę. Wówczas opinia publiczna popada w ekstazę, damy mdleją nad bezami i w ogóle wszystkim jest dobrze, a najlepiej tym, którzy żyją z tego bicia serc (bo przecież nie piany).
Co mnie zatem zastanawia? I nawet trochę smuci, bo pomimo złośliwości żal mi czasem tych naszych autorytetów moralnych i nawet tęsknię za takimi, których na kilometr nie czuć układzikami. Ano, myślę o tym, czemu nikt na poważnie nie podniósł kwestii, czy Wałęsie wypada pojawiać się w pewnych miejscach, fetować z niektórymi osobami, swoją obecnością uspokajać sumienia ludzi, którzy na to nie zasłużyli. Powiem więcej: czy wolno mu się sprzedawać za pieniądze, robić z siebie małpę w cyrku, dawać się wreszcie ośmieszać i wykorzystywać ludziom, którzy w dupie mają odpowiedzialność w biznesie, za to świetnie wiedzą co to public relations i ile zarobili, np. na głodowych pensjach swoich polskich pracownic i pracowników. Czy Lechowi Wałęsie, jeśli traktować jego mit serio (a przecież właśnie do tego przekonują nas autorytety), wolno było pojawić się w takim towarzystwie? I co się stało z etosem „Solidarności”, co się stało z tą demokratyczną ponoć, niepodległą Polską, co się stało z jej elitami, że nie ma komu wstawić się za rzeszą pracowników wszystkich hipermarketów, w których ostatecznie ugodziło zachowanie Wałęsy?
Przestrzeń publiczna potrzebuje symboli, czytelnych symboli, jasnej wizji tego, co dobre, co złe, co wypada, a czego czynić nie należy, jeśli się jest choćby kimś takim jak Lech Wałęsa, jeśli walczyło się kiedyś w imię klasy robotniczej, jeśli się z niej czerpało siły i od niej zyskiwało polityczny, społeczny mandat. I także ci wszyscy, którzy dziś, w 2007 roku, mogą czerpać korzyści z pracy pracowników najemnych, z fizycznej lub umysłowej słabo opłacanej pracy swoich podwładnych, by budować fortuny własne, swoich firm, instytucji i korporacji, którzy wreszcie mogą publicznie zabierać głos i robić za recenzentów rzeczywistości – niech pamiętają, że zawdzięczają to nie tylko swoim zdolnościom, ale czasom tamtej Solidarności i tym ludzkim masom, którym ona niegdyś dawała nadzieję.
Gdy zatem Lech Wałęsa na imprezie Carrefoura za grube pieniądze fraternizuje się z wyzyskiwaczami – to czy nie powinien zabrzmieć dzwon na trwogę? Może powinien. Tylko że dawno pękło w nim serce.
Rodzimy antykomunizm, mimo postulatów polityki historycznej, także jest formą dziejowej amnezji.
Naród znów coś wybrał, a publicyści się zachwycili, że więcej niż 50% Narodu poszło głosować.