Każdy inny, wszyscy potrzebni

·

Każdy inny, wszyscy potrzebni

·

Co jakiś czas przez Polskę przetacza się utrzymany w histerycznym tonie spór o to, kto jest godny wsparcia i wiarygodny jako podmiot współtworzący obywatelską rzeczywistość. Dzieje się tak najczęściej wówczas, gdy chodzi o pieniądze publiczne. Media lewicowe i liberalne są oburzone, że dotację państwową otrzymały (lub choćby starają się o to) środowiska prawicy, a media tej właśnie opcji – że wsparto lewicę. Czy będzie to dotacja dla Młodzieży Wszechpolskiej, czy dla Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, czy dla gejów i feministek, czy dla stowarzyszenia tradycyjnych katolików – repertuar jest zawsze ten sam. „To skandal! Im się nie należy” – przekonują w identycznym tonie przedstawiciele obu opcji, odmawiając swoim przeciwnikom czerpania środków z budżetu.

Ale nie tylko o pieniądze budżetowe tu chodzi – odmawiają im także prawa do samego istnienia, a przynajmniej kwestionują zasadność materialnych podstaw tegoż. Media liberalne bardzo przejmują się pochodzeniem darowizn dla Radia Maryja, wciąż sugerując, że są one jakieś „lewe” – a to z rzekomo zagarniętej zbiórki na ratowanie Stoczni Gdańskiej, a to od polonijnego biznesmena uwikłanego pół wieku temu – znów rzekomo – we współpracę z nazistami. Z kolei media katolicko-narodowe na tej samej zasadzie piętnują nie-budżetowe źródła finansowania środowisk lewicowych, mniejszości seksualnych lub ekologów. Można się dowiedzieć, że są oni wspierani przez Sorosa, Agorę czy innych „nieprawomyślnych” lub „zagranicznych” darczyńców. Tego typu wywody obu stron sporu pojawiają się często wraz z towarzyszącą im sugestią, że gdyby nie te „trefne” pieniądze, to dana inicjatywa nie mogłaby funkcjonować, jest więc skażona swoistym grzechem pierworodnym.

O finansowaniu różnych środowisk z budżetu nie ma co zbyt wiele pisać, bo tutaj motyka nieustannie przygania gracy. Lewica krytykuje dotacje dla grup prawicowych, lecz bez zażenowania finansuje swoich pupilków, gdy akurat ma wpływ na rozdział państwowych środków. Prawica czyni dokładnie tak samo. Nie ma żadnej różnicy w kwestii skali zjawiska i stosowanych metod, choć obie opcje lubią moralizować i przedstawiać się jako uczciwe i przyznające dotacje wyłącznie wedle merytorycznego klucza. Tego typu uznaniowe dysponowanie publicznym groszem dotyczy nie tylko aspektu politycznego. Nie raz bywało w Polsce tak, że np. ministerstwo środowiska rozdzielało dotacje na te same „neutralne” działania (np. edukacja ekologiczna) nie wedle jakości składanych wniosków czy dorobku ich autorów, lecz bez cienia zażenowania przydzielało je tylko tym organizacjom, które były miłe i spolegliwe wobec aktualnego szefa resortu. Każdy, kto choć otarł się o problematykę wsparcia dla tzw. NGO’sów (organizacje pozarządowe) z jakiejkolwiek instytucji publicznej, ten dobrze wie, że z uczciwością, bezstronnością i merytoryczną oceną zasadności dotacji można się spotkać nie jako z regułą, lecz raczej wyjątkowo. Cały ten system wymagałby sporego przewietrzenia.

Nie to jednak wydaje mi się najbardziej istotne w omawianym temacie. Otóż wspomniane pyskówki dotyczące tego, kto, komu i za co płaci – już nie z budżetu, lecz ze środków prywatnych sponsorów czy fundacji – zawierają jeden niebezpieczny motyw. Spoza aspektu finansowego przeziera coś znacznie bardziej istotnego: odmawianie różnym środowiskom prawa do funkcjonowania jako integralnych elementów tego, co określa szlachetny, lecz w Polsce zupełnie wyświechtany termin „społeczeństwo obywatelskie”. Nie kwestionuję faktu, że warto, a nawet należy się bacznie przyglądać finansowemu aspektowi działania różnych środowisk – temu, „kto za to płaci” i w jakim celu to czyni. Nic dobrego jednak nie wynika z utożsamienia „niesłusznych” (czyli innych niż nasze) poglądów jakiejś grupy z posiadaniem przez nią takiego czy innego sponsora. Innymi słowy: nieuczciwe jest podważanie czyjegoś zaangażowania społecznego oraz szczerości wyznawanych poglądów poprzez sugestie, że „ktoś” za to płaci i tylko – oraz właśnie – dlatego są one takie, jakie są.

Jest oczywiste, że pieniądze mają znaczny wpływ na postawy ludzkie. Jednak sprowadzanie całego problemu różnic ideowych i światopoglądowych do tego, że naszym adwersarzom „ktoś za to płaci”, jest kopaniem dołka, w który samemu wpadnie się prędzej czy później. Nie chodzi wcale o oczywisty fakt, że owa broń jest obusieczna i nam też ktoś może zarzucić „trefne” źródła finansowania. Znacznie gorsze jest niszczenie w ten sposób „mentalnej tkanki” autentycznego społeczeństwa obywatelskiego. Ono bowiem, jeśli ma być żywym, pełnym werwy organizmem, musi pulsować setkami i tysiącami inicjatyw o przeróżnych wizjach, poglądach i metodach działania, nawet sprzecznych i wzajemnie skonfliktowanych. Taka zaś jego wersja, w której istnieją wyłącznie „słuszne” i „godne” inicjatywy, jest de facto atrapą. Nie odzwierciedla bowiem faktycznego społecznego zróżnicowania poglądów, a także konfliktów i ścierania się różnych wizji. To ostatnie zjawisko, jeśli tylko przybiera cywilizowaną postać i rozsądnie zakreślone granice, jest czymś pozytywnym z punktu widzenia rozwoju społecznego, zapobiegając stagnacji, kostnieniu i degeneracji rozmaitych struktur i instytucji. Co więcej, wykluczanie „niesłusznych” inicjatyw odcina sporą część obywateli od możliwości otrzymania lekcji wspólnego działania, powiększając za to skalę i zasięg marazmu.

Gdyby wcielić w życie wizje społecznego zaangażowania, jakie wyłaniają się z ataków mediów lewicowych i prawicowych, to otrzymamy sytuację, w której rozkwitają i są wspierane przedsięwzięcia jednej opcji ideowej, a brakuje lub istnieją w rachitycznej postaci te wyrastającej z odmiennego światopoglądu. Z góry można więc założyć, że znaczna część społeczeństwa, nierzadko jego połowa albo i więcej, otrzymuje wprost komunikat: macie siedzieć cicho i nic nie robić, nie ma dla was miejsca w przestrzeni publiczno-kulturowej. Oczywiście i na szczęście, życie biegnie innym torem i ani myśli podporządkować się fanatycznym zwolennikom którejś z opcji. Jednak ich ciągłe wzajemne nagonki tworzą złą atmosferę dla rozbudzenia społecznej aktywności. Czy to feministki, czy nacjonaliści, ciągle słyszą połajanki pod swoim adresem i napotykają kwestionowanie zasadności własnego zaangażowania publicznego.

W polskich realiach jest to tym bardziej szkodliwe, że mamy nie nadmiar, lecz daleko posunięty niedobór aktywności społecznej. Gdybyśmy byli Szwajcarią lub USA, moglibyśmy sobie do woli wybrzydzać i marudzić, że takie czy inne podmioty sfery „obywatelskiej” nam nie odpowiadają. Jednak w Polsce każdy, kto współtworzy klimat niesprzyjający rozwojowi inicjatyw społecznych, działa po prostu na szkodę kraju. Gdy jest to dziennikarz specjalizujący się w pisaniu donosów na „złe” inicjatywy wedle zapotrzebowania z redakcji, trudno oczywiście wymagać, aby zachowywał się inaczej. W 99% przypadków osobom z tego środowiska jest zapewne obojętne, czy faktyczne społeczeństwo obywatelskie istnieje oraz w jakiej znajduje się kondycji. Współczesne wielkie media mają charakter elitarno-oligarchiczny i ciężko w nich natknąć się na kogoś, kto serio traktowałby te ideały, które kiedyś przyświecały każdemu porządnemu dziennikarzowi. Gdy jednak do nagonek na samo prawo publicznego działania grup obywateli zjednoczonych jakąś ideą przyłącza się osoba aktywna w inicjatywie o podobnej formie, lecz innej opcji ideowej, jest to wyjątkowo szkodliwe i krótkowzroczne.

Szkodliwe – gdyż w ten sposób psuje ona wózek, na którym wspólnie, nawet jeśli wbrew własnej woli, jadą. Istnienie prężnej, tętniącej energią i aktywnością struktury społeczeństwa obywatelskiego, jest na rękę każdemu, kto nie zamyka się w czterech ścianach i gronie najbliższych, lecz chce aktywnie współkształtować warunki życia własnego i swojej wspólnoty. Im więcej jest stowarzyszeń, fundacji i instytucji współpracujących z nimi, niezależnych mediów obywatelskich, wypracowanych reguł i mechanizmów działania, a także – odbiorców takiej aktywności, tym lepsze warunki istnieją dla kolejnych tego typu przedsięwzięć, niezależnie od ich przesłania ideowego.

Myślenie wykluczające „niesłuszne” środowiska z obywatelskiego „obiegu” jest też krótkowzroczne. Nie bierze pod uwagę faktu, że ilość osób angażujących się w takie inicjatywy jest i będzie ograniczona. Czy to z powodu cech charakterologicznych, czy z uwagi na zainteresowania, czy też wskutek sytuacji życiowej, część osób nie bierze i nie będzie brała aktywnego udziału w tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego. W zależności od warunków, liczba ta jest w danym kraju większa lub mniejsza, ale nawet w najbardziej sprzyjającym otoczeniu i przy rozbudzonej aktywności nie obejmie ona całości, a zapewne nawet przeważającej części populacji. Jeśli wykluczymy którąś – obojętnie jaką – opcję ideową z możliwości podejmowania inicjatyw, to w efekcie zmniejszamy także szanse na rozwój własnej. Do działań społecznych rzadko lub wcale włączają się osoby całkowicie bierne. Z trwających już kilkanaście lat obserwacji realiów organizacji pozarządowych wnioskuję, że znacznie częściej spotkać można w grupie lewicowej „konwertytę”, czyli kogoś, kto dawniej działał w prawicowej, i odwrotnie, niż kogoś, kto nigdy nie zajmował się taką aktywnością. Oczywiście nie dotyczy to młodzieżowego „narybku”, który dopiero zaczyna swoją przygodę z działalnością społeczną, ale i w tym przypadku bardzo często rolę czynnika motywacyjnego odgrywa przykład działalności rodziców, rodzeństwa czy kolegów z klasy lub podwórka. Blokując jeden z kanałów postaw społecznikowskich, uniemożliwiamy wielu osobom rozbudzenie takich pasji, nabycie stosownych kompetencji, wdrożenie się w procedury i zasady działania. Podcinamy gałąź, na której sami siedzimy. O tym, że wyrządzamy szkodę jakości życia publicznego w Polsce – nie trzeba już wspominać.

Jak najdalszy jestem od hołdowania naiwnym hasłom w stylu „kochajmy się!”. Istotą demokracji jest nie tylko wypracowanie całej serii konsensusów, lecz także istnienie nieustannych konfliktów, ścieranie się sprzecznych interesów, wizji i poglądów. Jest zrozumiałe, że każda zorganizowana grupa chce dla siebie „wyrwać” jak najwięcej, narzucić innym to, co uważa za słuszne. Ustawodawcy, władze wykonawcze, instytucje publiczne i inne podmioty mają obowiązek dbać o to, aby konfliktom nadać cywilizowaną postać, sensowne ramy i chronić elementarne interesy przegranych. Jednak my sami, zorganizowani obywatele, też powinniśmy starać się o zachowanie „pola gry” w jak najlepszym stanie. Bez wątpienia, używając metafor wojennych, jedna strona konfliktu ma prawo strzelać do drugiej. Jeśli jednak na terytorium, które stało się przedmiotem sporu, zdetonujemy bombę atomową, wówczas zwycięstwo okaże się pyrrusowe, bo podbite ziemie zostaną na wiele lat skażone.

W kraju rachitycznej, wątłej i niemrawej aktywności społecznej, w kraju, gdzie niezwykle trudno nakłonić ludzi nawet nie tyle do pomocy innym, lecz do walki o własne prawa i interesy, w kraju powszechnego zniechęcenia i narzekania – ostatnia potrzebna rzecz, to odmawianie nielicznym inicjatywom społecznym prawa do działania tylko dlatego, że nie podoba nam się ich światopogląd czy źródła finansowania. Feministki, geje, piewcy kosmopolityzmu, Rodzina Radia Maryja, stowarzyszenia „homofobów”, nacjonaliści itd., itp., wszyscy oni zasługują na prawo do nieskrępowanego publicznego działania i pozyskiwania środków finansowych, jeśli tylko nie łamią obowiązującego prawa. Odbudowa podstawowej tkanki społeczeństwa obywatelskiego to kluczowe zadanie na dziś w państwie tak straszliwie spustoszonym pod tym względem. Jeśli tego nie uczynimy, to w nieskończoność będą w Polsce rządziły kolejne kohorty oligarchów, wyalienowanych ze społeczeństwa, w żaden realny sposób nie poddanych kontroli, przypominających sobie o nas tylko wtedy, gdy mamy zapłacić podatek i oddać głos w (pseudo)wyborach.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie