Nic nie jest wieczne
Świat zachodni wydaje się żyć w cywilizacyjnym błogostanie, kulcie komfortu życia i radosnej konsumpcji. Ale nic nie trwa wiecznie.
Niedawno w obiegu publicznym pojawił się ponownie postulat tzw. parytetów na listach wyborczych do Sejmu i Senatu. Odgórne ustalenie proporcji kandydatów do parlamentu wedle kryterium płci zostało podniesione przez Kongres Kobiet, który zgromadził przedstawicielki wielu środowisk ponad podziałami partyjnymi i ideologicznymi. Postulat ten pozytywnie skomentował prezydent Lech Kaczyński, co na prawicowych forach internetowych zostało przyjęte z dezaprobatą, jako ideologiczna zdrada, bo to wszak postulat „lewacki”.
Fałszywy jest argument, jakoby ewentualne wprowadzenie parytetów na listach wyborczych było zmuszaniem wyborców do czegokolwiek. Parytet nie oznacza przecież obowiązku głosowania na kobiety. Wyborcy spośród zaproponowanych kandydatów mogą wybrać samych mężczyzn, czyniąc tak z jakiegokolwiek powodu (bo bardziej im ufają, bo uważają, że polityka to „męska sprawa”, bo nie wierzą w kompetencje kobiet itd.). Wyborca nadal swobodnie będzie dawał upust swoim wyobrażeniom na temat tego, kto i dlaczego powinien go reprezentować. Kobiety dzięki parytetowi nie otrzymają nawet najmniejszej gwarancji sukcesu w wyborach – dostaną natomiast szansę. I to jest właśnie sedno sprawy.
Przeciwnicy parytetów często używają argumentu, że dlaczego akurat kobiety, a nie na przykład łysi, rudowłosi czy okularnicy. A czy z faktu posiadania łysiny wynikają jakieś konsekwencje ogólnospołeczne? Bo z faktu, iż to kobiety np. rodzą dzieci, takie konsekwencje jak najbardziej wynikają. Inna jest choćby sytuacja kobiet na rynku pracy, w inny sposób niż mężczyźni korzystają one ze służby zdrowia, co innego jest dla nich – z uwagi na dzieci – ważne w funkcjonowaniu instytucji, w przestrzeni publicznej itp. Można zatem uznać, że zwiększenie szans na bardziej liczną reprezentację kobiet w organach władzy sprawi, iż lepiej zostaną wyartykułowane i zaakcentowane problemy typowe dla tej grupy – a jest to grupa, która stanowi ponad połowę społeczeństwa, nie zaś nieliczna, marginalna garstka.
Nie wiem, czy większa reprezentacja kobiet w parlamencie polepszy funkcjonowanie władzy państwowej, czy przyczyni się do poszerzenia spektrum problemów społecznych, które Sejm i Senat raczą dostrzec, czy zmieni kulturę polityczną itd. Nie wiem nawet, czy sprawi, że problemy dotykające głównie kobiet byłyby silniej akcentowane w sferze publicznej. Nie istnieje wszak żadna gwarancja, że „dodatkowe” posłanki i senatorki reprezentowałyby interesy kobiet, nie zaś swoich partii, sponsorów kampanii wyborczych, rozmaitych lobby i grup społecznych, które stanowią ich zaplecze polityczne. Jednak samo prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu we wspomnianej kwestii sprawia, że gra jest warta świeczki. Ale przede wszystkim sama idea parytetów, nie tylko w kwestii płci, wydaje się warta rozważenia jako pomysł na stworzenie podobnej pozycji startowej dla różnych grup.
Przeciwnicy parytetów często argumentują, że jest to sztuczna ingerencja, w dodatku szkodliwa, gdyż dyskryminuje lepszych a wspiera gorszych. Przekonują, że gdyby wprowadzić parytety, to z list wyborczych wypadnie iluś tam świetnych kandydatów, których jedyną winą będzie to, że są mężczyznami, zaś ich miejsce zajmą osoby, które są mierne, a ich jedyną zaletą będzie płeć żeńska. Zapewne w jakiejś części przypadków tak się stanie, choć patrząc na realia list wyborczych – nierzadko nie wyczerpujących możliwości wystawienia maksymalnej ilości kandydatów albo bazujących na swoistej łapance – mam wrażenie, że to raczej wydumany problem. Jednak sam ten argument jest zarazem naiwny, jak i wymowny. Przypomina on do złudzenia skrajnie liberalne gawędy o tym, że jeśli państwo nie ingeruje w wolny rynek, wówczas wygrywają na nim najlepsi przedsiębiorcy, na czym korzystają wszyscy klienci.
Jest to oczywista bzdura, bo nie uwzględnia nierównej pozycji startowej. Wielki koncern wcale nie musi oferować produktów lepszych i tańszych niż jego niewielki konkurent. Wystarczy, że ma nieporównanie większe środki na reklamę lub na tzw. wrogie przejęcia, by ten drugi nie mógł dotrzeć do klientów, zaś oni nie będą mieli możliwości dowiedzieć się o tym, że gdzieś czekają na nich dobre i niedrogie wyroby.
Podobnie jest na płaszczyźnie jednostkowej – nawet przeciętnie rozgarnięty potomek zamożnej rodziny ma o wiele większe szanse rozwoju, siłę przebicia i widoki na tzw. karierę niż znacznie zdolniejsze i pracowitsze dziecko, którego ojciec jest bezrobotnym, a matka ekspedientką w spożywczym. Gdyby zostawić ów problem w sytuacji „naturalnej” i nie wyrównywać szans obu tych dzieci, to oczywiście jeden z dziesięciu ubogich, lecz zdolnych uczniów złapie Pana Boga za nogi, czyli zyska prywatne stypendium filantropa lub zostanie dostrzeżony przez fundację prowadzoną przez zamożne przedsiębiorstwo. Ale pozostałych dziewięciu zostanie „straconych”. Zamiast rozwijać swoje pasje, z czego skorzysta też – choćby mimochodem – całe społeczeństwo, jako odbiorcy ich dzieł materialnych lub symbolicznych, będą oni robili coś zupełnie innego, nie mając szans wyrwać się ze swego tzw. naturalnego otoczenia.
Ano właśnie, natura. Przeciwnicy parytetów, tj. ci z nich, którzy wyznają poglądy liberalno-prawicowe, lubią się powoływać na naturę i na to, że odgórne ingerowanie w skład personalno-płciowy list wyborczych jest z ową naturą sprzeczne. To temat na osobne rozważania, ale poglądy tego rodzaju są dość kuriozalne. Sama bowiem natura jest trudna do zdefiniowania, bo nie dość, że człowiek jest istotą cokolwiek „plastyczną” i potrafi się dostosować do wielu warunków (stąd zresztą nasz ewolucyjny sukces), to w dodatku w dziejach ludzkości funkcjonowały z powodzeniem rozmaite style życia i postawy. Oczywiście istnieje pewien zestaw zachowań, które są bardziej perspektywiczne niż inne, ale ich wachlarz jest na tyle szeroki, że nie ma tu jednego i jedynego wzorca. Sukces odnoszą zarówno indywidualistyczno-hedonistyczni Amerykanie, jak i kolektywistyczno-skromni Japończycy, całkiem nieźle mają się katoliccy monogamiści oraz islamscy Arabowie z czterema żonami.
Zresztą, gdyby człowiek chciał być „naturalny”, to cała nasza cywilizacja wyglądałaby zgoła inaczej. Historia ludzkości to raczej historia przezwyciężania natury i jej „wytycznych”. Nie przezwyciężymy ich całkowicie nigdy, nie byłoby to też zapewne wskazane (wszak biologiczny aspekt człowieczeństwa nie wziął się z przypadku i jest równie ważny, jak kultura), ale ludzie mówiący o bazowaniu na naturalnych wzorcach są bardzo krótkowzroczni. Prawicowa część zwolenników owej natury lubi na przykład podkreślać, że sprzeczny z nią jest homoseksualizm, bo nie występuje wcale – lub jedynie rzadko – w przyrodzie, a z racji swej „bezpłodności”, jest skazany na porażkę jako strategia gatunkowa. Jednocześnie te same środowiska nie chcą dostrzec faktu, że gdybyśmy mieli bazować na naturalnych rozwiązaniach, wówczas musielibyśmy zalegalizować eutanazję, bo natura nie zna czegoś takiego, jak sztuczne podtrzymywanie życia. Ba, nie zna nawet specjalnej troski o osobniki stare i nie potrafiące się samodzielnie utrzymać. Podobnie jest z aborcją – niemal nie istnieje u zwierząt mechaniczne przerwanie ciąży (choć zdaje się, zdarza się wśród wilków), ale już czymś całkiem nomen omen naturalnym jest porzucanie czy zabijanie części potomstwa, gdy nie istnieją możliwości porządnego wykarmienia wszystkich młodych. Natura preferuje silnych i sprawnych, reszta się nie liczy. Trudno zatem dosłownie wzorować się na naturze, a ja osobiście jestem wręcz szczęśliwy, że nie muszę żyć w świecie, w którym bez pardonu zabija się „zbyt liczne” potomstwo, starców czy osoby niepełnosprawne.
Notabene, religijni prawicowcy nie chcą dostrzec, że całe chrześcijaństwo jest pierwszym tak radykalnym w dziejach zakwestionowaniem natury i dowartościowaniem kultury, jest pochwałą ideałów przeciwko nagiej biologicznej sile i wynikającym z niej rzekomym „koniecznościom życiowym”. Prawicowcy zresztą miotają się w tej kwestii między sprzecznościami. Z jednej strony, mają skłonność do traktowania człowieka w kategoriach idealistycznych, tak jakby ludzie byli eterycznymi duchami, pozbawionymi biologicznych potrzeb i instynktów. Stąd choćby prawicowe lekceważenie ekologii, pod pretekstem, że chroni ona „jakieś żabki i kwiatki” – tak jakby człowiek nie potrzebował do życia tego samego ekosystemu, dzięki któremu istnieje środowisko naturalne „żabek i kwiatków”. Z drugiej zaś strony ta sama prawica wzywa do przestrzegania „praw naturalnych” i przekonuje, że ingerencje w biologię ludzką są „wbrew naturze” itd. A przecież nieporównanie więcej ludzi umiera wskutek chorób cywilizacyjnych, będących m.in. efektem lekceważenia zasad ochrony środowiska, niż wskutek eutanazji, nawet tam, gdzie jest ona legalna.
Wróćmy jednak do parytetów. Jak wspomniałem, nie jestem pewien, czy parytet na listach wyborczych cokolwiek zmieni na lepsze z punktu widzenia społeczeństwa i samych kobiet. Wiem natomiast, że różne „nierównościowe” formy wsparcia poszczególnych grup rzeczywiście są „wbrew naturze”, ale jednocześnie metodą prób i błędów czynią życie ludzi bardziej znośnym i godnym. Dzięki „parytetowi”, jakim są dotacje z PFRON-u – nie dostają ich wszak ani „normalni” pracownicy, ani łysi, rudowłosi i okularnicy – osoby niepełnosprawne mają szanse na samorealizację, pracę i poczucie akceptacji, zamiast w zapomnieniu, goryczy i frustracji nie opuszczać czterech ścian własnego mieszkania przez kilkadziesiąt lat (chcielibyście tak żyć, zdrowi i sprawni mądrale?). Dzięki „parytetowi” w postaci stypendiów socjalnych, ubożsi studenci mogą w normalnych warunkach zdobyć wykształcenie i wzmocnić szanse rozwojowe całego społeczeństwa. Dzięki „parytetowi” w postaci dodatkowych norm i przepisów, kobiety w ciąży nie dźwigają w pracy dużych ciężarów, co chroni je przed poronieniem. I tak dalej. Tak naprawdę, jesteśmy otoczeni przez setki i tysiące przeróżnych parytetów, czyli form odgórnego wyrównania szans wielu grup społecznych – a wszystko to „wbrew naturze”.
Tam, gdzie nie sięga się po argumenty „naturalne”, często mowa natomiast o „porządku kulturowym”. Skoro kobiety nigdy nie pchały się tłumnie do władzy, skoro w tak wielu kulturach i epokach rządzili mężczyźni, to widocznie „tak powinno być”. Jest w tym argumencie nieco racji. Jednak, po pierwsze, nie bierze on pod uwagę wspomnianych skutków parytetu, który może, lecz nie musi zwiększyć udział kobiet we władzy, a nawet gdy to uczyni, to na określony czas, po jakim decyzja wyborców może być zgoła odmienna. Po drugie zaś, lekceważy kwestię pewnego wzorca publicznego – może kobiety „nie pchały się do władzy” nie dlatego, że nie chciały lub nie potrafiły jej sprawować, lecz z takiego samego względu, z jakiego w społeczności kultywującej od lat i powszechnie kanibalizm trudno o licznych adeptów wegetarianizmu.
Mam sporo sympatii dla takiego konserwatyzmu, który wyraża się nie w ideologicznych formułkach, lecz w tzw. zdrowym rozsądku, w ostrożności wobec pochopnych i nazbyt głębokich zmian. Zwłaszcza po doświadczeniach XX-wiecznych totalitaryzmów i ich inżynierii społecznej, a także w obliczu współczesnych wyzwań (jak manipulacje genetyczne, klonowanie, sprzężenie technologii z biologią człowieka itp.) powinniśmy nieufnie odnosić się do silnych ingerencji w istniejący porządek. Ale zarazem nie należy zapominać, że dzisiejszy świat pozostawia sporo do życzenia. Idea tego konkretnego parytetu – zwiększenia udziału kobiet na listach wyborczych – nie wydaje mi się żadnym istotnym zagrożeniem, bo trudno tu wskazać potencjalne wielkie szkody, które mogłyby wyniknąć z faktu, że liczba posłanek i senatorek wzrośnie np. z 15 do 30% ogółu reprezentantów społeczeństwa.
Nie zawsze parytety są dobrze pomyślane i sensownie wprowadzone w życie, nie zawsze należy forsować „nowinki” na siłę i w błyskawicznym tempie (tworzenie kultury wbrew naturze to proces rozłożony na lata i dekady). Ale warto bronić samej idei wsparcia różnych grup i wyrównania ich szans, wbrew sloganom o „właściwym porządku”, „sprawdzonych zasadach”, „naturze” itp. Nawet jeśli powątpiewamy w społeczne korzyści takich rozwiązań, to warto je docenić z czysto indywidualnego punktu widzenia. Choć wielu z czytających te słowa nie stanie się nigdy kobietami, to żaden z nich nie ma pewności, iż kiedyś nie będzie ubogi, niepełnosprawny, schorowany, stary itp. Oczywiście, jak mówi znane porzekadło, lepiej być pięknym, młodym i bogatym, ale aż tyle szczęścia ma bardzo niewiele osób, a i te – do czasu. W interesie większości leży zatem, żeby idei parytetów nie wyrzucać na śmietnik. Istnieje bowiem ryzyko, że wówczas na jak najbardziej realnym śmietniku znajdziemy się kiedyś my sami.
Świat zachodni wydaje się żyć w cywilizacyjnym błogostanie, kulcie komfortu życia i radosnej konsumpcji. Ale nic nie trwa wiecznie.
Zanim Bono wyjechał z Chorzowa, długo marudził ze zwijaniem tego pająka z kosmicznym masztem, co mu ustawili na murawie do grania.