Czas kryzysu gospodarczego jest zawsze wielkim empirycznym testem hipotez o skuteczności rozmaitych doktryn gospodarczych. Dla badaczy dane ilościowe gromadzone podczas takich „eksperymentów” są bezcenne – pozwalają naświetlić wiele zależności i procesów. A jednak poleganie wyłącznie na empirii w świecie, który zawsze będzie pełen coraz to nowych znaków zapytania, wydaje się mieć coś z kalectwa. Oto właśnie polscy niewierni Tomasze, radykalni empiryści, postanowili sprawdzić na społeczeństwie swoją hipotezę roboczą. Brzmi ona tak: „Kraj staje się bogaty dzięki niskim kosztom pracy”.
Skąd wziął się taki pogląd, trudno dociec. Setki lat historii gospodarczej wielu państw, w tym rozwiniętych, wskazują, że o bogactwie krajów i społeczeństw decyduje w pierwszym rzędzie rodzaj wykonywanej pracy. Innymi słowy: polepszająca się struktura gospodarcza i wartość wytwórcza roboczogodziny. Posiadanie zaawansowanych gałęzi produkcyjnych wpływa pozytywnie na całą gospodarkę, nawet jeśli zatrudniona jest w nich niewielka część obywateli. Te wysokopłatne miejsca pracy ustalają poziom standardu życia i konsumpcji również poza wysokowydajnym sektorem. Przykładowo świadczenie podobnych usług fryzjerskich w Berlinie i Kijowie pozwala na zasadniczo odmienny poziom życia osób zatrudnionych w tej branży. Dlaczego tak się dzieje? Dzięki posiadaniu przez Niemcy zaawansowanej struktury gospodarczej i pozytywnym efektom wysokiego parytetu płac i konsumpcji. To ważna lekcja dla drobnego biznesu – także polskiego.
Polskie organizacje przedsiębiorców skutecznie lobbowały za zmianami w prawie pracy pozwalającymi na elastyczne komenderowanie „zasobami ludzkimi”. Zderzając się z kłopotami koniunkturalnymi, wielu pracodawców winą za słabe wyniki postanowiło obarczyć rzekomo zbyt uprzywilejowaną pozycję pracowników. Warto to podkreślić: te poczynania nie są podyktowane wyłącznie chęcią ustalenia hegemonii zatrudniających nad zatrudnianymi. Wielu przedsiębiorców szczerze wierzy, że takie zmiany pomogą koniunkturze gospodarczej. Są w wielkim błędzie. Udział płac polskich pracowników w wartości dodanej w porównaniu do krajów o podobnej strukturze i poziomie rozwoju jest po prostu niski.
Dalsze obniżenie płac, które będzie niechybnym skutkiem ostatnich zmian w regulacjach czasu pracy, nie pomoże koniunkturze. Przeciwnie – zaszkodzi jej, doprowadzając do utrwalenia i pogłębienia trapiącej nas luki popytowej. Wtedy właśnie w całej ostrości ukaże się wskazany przez Charlesa Kindlebergera błąd kompozycji: dla pojedynczego przedsiębiorcy niższe płace pracowników to niższe koszty, ale w makroskali oznaczają one niższe wydatki konsumpcyjne zatrudnionych. A to szkodzi ogółowi prywatnych firm i nakręca spiralę recesji.
O tym, że recepta na polepszenie bytu rodaków nie leży w antagonizmie pracodawcy – pracownicy, już przekonywałem czytelników. Od niedawna być może wie to również Prezydent RP, który zaprosił prof. Jerzego Hausnera, aby ten publicznie omówił raport na temat konkurencyjności polskiej gospodarki. Kompetentni ekonomiści w jego zespole sprawili, że obok tradycyjnych narzekań na dolę polskich przedsiębiorców bardzo dobrze zdiagnozowana została istota problemu. Jest nią niska wartość dodana polskiej wytwórczości oraz konieczność celowej polityki sektorowej.
Raport wskazuje również, nie do końca słusznie, na niewielki poziom oszczędności jako przyczynę niskich inwestycji. Ten problem, podyktowany nieprawdziwym ekonomicznym równaniem S = I (oszczędności = inwestycje), jest mocno przesadzony. Nawet siedzący obok Hausnera profesor Jerzy Osiatyński zwykł mawiać (cytuję z pamięci): Jak większe oszczędności mogą oznaczać większe inwestycje? Jeżeli ludzie nie konsumują, nie wydają, lecz oszczędzają, to który przedsiębiorca będzie inwestował i rozwijał skalę działalności? To oczywiście uproszczenie, ale naprowadza nas ono na istotny wątek w dyskusjach o przyszłym kształcie ładu bankowego i finansowego.
Wbrew potocznemu mniemaniu pieniądze na kredyty dla kredytobiorców nie pochodzą z depozytów uprzednio złożonych w banku przez oszczędzających. Proces udzielania kredytu związany jest z emisją pieniądza. Pieniądz sam w sobie nie jest zasobem skończonym. Dlatego fiksacja na punkcie oszczędności oraz „skąpego” budżetu jest mocno przesadzona. Mówi się mniej więcej tak: „Jest deficyt, to znaczy nie ma pieniędzy. Gdybyśmy oszczędzali pieniądze [co oznacza zwykle: zabrali je szkołom czy szpitalom], to wtedy moglibyśmy je mieć! Bylibyśmy bogaci”. Tego typu myślenie niestety wciąż podświadomie występuje w potocznym rozumieniu procesów gospodarczych. Ale baza monetarna tworzona jest przez bank centralny na podstawie danych o wzroście PKB, inflacji itd. Do gospodarki pieniądz trafia jednak dopiero za pośrednictwem banków komercyjnych. To banki komercyjne mają największy wpływ na ilość środków w obiegu. Nawet polityka bardzo taniego pieniądza, stosowana przez światowe banki centralne, nie wywołała w czasie kryzysu większej inflacji, gdyż prawdziwym miejscem wpuszczania pieniądza do gospodarki są właśnie prywatne banki depozytowo-kredytowe.
Banki komercyjne nie tworzą jednak pieniądza na zawołanie, jak twierdzą niektórzy radykalni przeciwnicy prywatnej bankowości. W świecie banków depozytowo-kredytowych nie dochodzi do dowolnej kreacji pieniądza w wysokości wielokrotności depozytów – w takim przypadku banki rosłyby wykładniczo. Problem ze wzrostem aktywów (szczególnie derywatów) istnieje, ale jest to problem instytucji typu shadow banking („banków” inwestycyjnych, handlujących i tworzących instrumenty pochodne, hedge fundów itp.). Zdrowy system depozytowo-kredytowy, znany np. z powojennej Europy Zachodniej, nie generuje takich nierównowag. A zatem jak kreowany jest pieniądz? Pieniądz kreowany jest „z powietrza” w momencie zaciągania kredytu. Przywilej banków prywatnych jest znaczący, lecz nie tak nieograniczony, jak się to wydaje. Wielkość emisji kredytu jest bowiem wyznaczana realnymi zdolnościami kredytobiorcy do spłaty.
Oczywiście powyższy opis jest uproszczony, ale oddaje istotę rzeczy – przynajmniej na razie. Coraz częściej ze strony ekonomistów finansowych pojawiają się bowiem odważne propozycje zmiany systemu. Michael Kumhof z Międzynarodowego Funduszu Walutowego sugeruje odchodzenie od kreacji pieniądza przez banki prywatne, co jednak w dzisiejszych warunkach skutkowałoby potencjalnie mniejszą bazą akcji kredytowej. Lord Adair Turner, były brytyjski regulator finansowy, poważnie rozważa możliwość finansowania deficytu budżetowego „darmową” emisją pierwotną z banku centralnego, wskazując, iż w pewnym momencie nawet Milton Friedman postulował takie rozwiązanie. Ponawiane są również postulaty podatku od transakcji finansowych oraz rygorystycznej separacji banków depozytowo-kredytowych od inwestycyjnych. Niektóre propozycje mają więcej, inne mniej uzasadnienia, jednak debata na te tematy jest zaskakująco żywa pomimo torpedowania tematu reform przez wpływowe instytucje finansowe. Przypomina ona, że często istnieje więcej niż jedno dobre rozwiązanie, jeżeli tylko służą one nadrzędnemu celowi długotrwałego rozwoju.
Warto mieć to spostrzeżenie w pamięci, gdy z wyzwaniami kryzysu gospodarczego musi się zmierzyć polska polityka gospodarcza. W krótkim okresie krajowa gospodarka nie jest w stanie samodzielnie przyspieszyć przy obecnej polityce, bazującej na błędnym kole niskiego efektywnego popytu. To przyspieszenie może się dokonać w warunkach dekoniunktury wyłącznie dzięki państwowemu impulsowi wydatkowemu, który jednak staje się trudny z uwagi na presję zadłużenia. Poradzić sobie z tym problemem można na wiele sposobów.
Warto wymienić kilka z nich, które pozwoliłyby zmniejszyć presję na budżet (oferując większe pole manewru dla wydatków) lub dać impuls inwestycyjny bez użytkowania budżetu. Rząd może dokonać zmiany w systemie emerytalnym, przenosząc część pieniędzy z OFE do ZUS, tym samym obniżając księgowy poziom długu. Innym rozwiązaniem jest skup przez NBP na rynku wtórnym obligacji denominowanych w walutach obcych z rezerwy walutowej (w konstytucji zabronione jest bezpośrednie finansowanie budżetu przez bank centralny). Kolejnym rozwiązaniem pozwalającym na pozabudżetowy impuls inwestycyjny mogłoby być powołanie konsorcjów projektowych przez spółki państwowe, samorządy i inne, celem dokonywania wieloletnich projektów rozwojowych. Emisja przez konsorcja wieloletnich niskooprocentowanych obligacji oraz skup obligacji przez NBP lub BGK pozwoliłyby uzyskać pozabudżetowe źródło finansowania. Możliwe są również zmiana ustawy o finansach publicznych z 2009 roku, zniesienie restrykcji nakładanych na wydatki po przekroczeniu progu 55% relacji długu do PKB oraz likwidacja „reguły wydatkowej”. Kolejną opcją jest zwiększenie skali Programu Inwestycje Polskie. Wreszcie – pożądane byłoby także wprowadzenie trzeciej stawki podatkowej (przynajmniej na czas kryzysu).
Powyższe propozycje mają zalety, choć także różne słabości. Należy jednak pamiętać, że daleko ważniejsze od skonstruowania systemu idealnego jest zaradzenie nagłej potrzebie przeciwdziałania wysokiemu bezrobociu. Bez impulsu inwestycyjnego będzie się ono utrzymywać na obecnym poziomie przez długi czas. Warto już dziś rozważać dostępne możliwości, naciskając jednocześnie na zniesienie niepotrzebnych i szkodliwych zmian w prawie pracy. Sytuacja nie jest bez wyjścia, chociaż czas goni. Pora na impuls inwestycyjny.