Druga transformacja
Druga transformacja
„Jak mądrze wykorzystać kolejną dekadę?” – odpowiedzi na takie pytanie od pewnego czasu poszukują eksperci i komentatorzy. Już nie tylko urzędnicy administracji rządowej, ale również instytucje prywatne starają się pokazać swój wkład w projektowanie „drugiej transformacji”. Efekty tych wysiłków są podobne – rekomendowane jest trzymanie kciuków za podniesienie efektywności sektorów „odstających” od unijnej średniej, co ma pozwolić uniknąć „pułapki średniego dochodu” (zwalniającego tempa wzrostu) i wkroczyć na upragniony poziom „gospodarki opartej na wiedzy”. Wspomniane pytanie stawiane jest w oderwaniu od szerszego kontekstu społecznego i znacznie ważniejszych pytań przewodnich: jakie są ponadczasowe reguły rozwoju społeczno-gospodarczego i jakie zasady panują dzisiaj w globalnych relacjach gospodarczych. Zastanawiamy się nad przyprawami, nie wiedząc nawet, co się gotuje i w jakim naczyniu, a wręcz tego, czy zasiądziemy przy stole, czy też będziemy przystawką.
Jak wygląda świat w 2015 roku? Przede wszystkim w dalszym ciągu utrzymują się znaczne różnice w poziomach rozwoju między krajami rozwiniętymi a zapóźnionymi, z grupą gospodarek „wschodzących” gdzieś pomiędzy. Choć ustalony globalny podział pracy podlega fluktuacjom, to porównując chwilę obecną ze stanem rzeczy sprzed półwiecza, widzimy, że podobieństwa dominują nad zmianami. W ogromnej większości kraje ówcześnie najbardziej zaawansowane są takimi nadal, zaś państwa biedne z zapałem wspinają się jak po drabince obrotowej, aby przy wielkim wysiłku znaleźć się dokładnie w tym samym miejscu, co wcześniej.
Działając racjonalnie w swoim interesie, kraje bogatsze stosują wybiórczy protekcjonizm, bardzo wyrafinowany, związany m.in. z kontrolą nad prawami własności intelektualnej i zarządzaniem łańcuchami wartości poszczególnych produktów, tak, by najbardziej dochodowe części procesu tworzenia produktu były pod kontrolą „centrum”. Tymczasem, zgodnie z książkowymi regułami z zachodnich podręczników, kraje biedniejsze stosują się do teorii korzyści komparatywnych Davida Ricardo. Zgodnie z nią kraje powinny inwestować w te branże, w których już osiągają względne korzyści, nie zawracając sobie głowy zmianami strukturalnymi. Innymi słowy, kraje rozwinięte powinny wykorzystywać przewagi komparatywne produkując sprzęt precyzyjny i mikroczipy, zaś kraje takie jak Polska powinny wykorzystywać swoje przewagi – sprzedając ziemniaki.
Globalne przesunięcia
Hegemonia świata Zachodu, w tym również zachodniego kapitału, zmierza ku końcowi. W ubiegłym roku, przy wielkim zaskoczeniu świata finansów, okazało się, że na liście dziesięciu największych korporacji świata połowa, w tym trzy największe, pochodzi z Chin (są to banki ICBC, CCB, ABC i BoC oraz spółka naftowa Petro China). Co więcej, współpraca między krajami niebędącymi dotychczas częścią euroatlantyckiego centrum nabiera ram instytucjonalnych o rosnącym globalnym znaczeniu – choćby w postaci Banku Rozwojowego BRICS, który powstał w ubiegłym roku jako fundusz wspierania rozwoju krajów mniej zamożnych. Wiele mówi się również o powstaniu azjatyckiego banku inwestycyjnego AIIB, z przewodnią rolą Chin, do którego akces zgłosiło wiele państw europejskich, m.in. Wielka Brytania i Polska. Światowa mapa wpływów podlega znaczącym modyfikacjom. Czy to oznacza, że – wbrew wspomnianym zaleceniom Ricarda – globalizacja daje krajom biedniejszym szanse na rozwój i dogonienie „pierwszego świata”?
Kilku państwom peryferyjnym czy słabo rozwiniętym udało się – dzięki większej samosterowności politycznej i umiejętnemu rozgrywaniu interesów ekonomicznych krajów rozwiniętych – wyzyskać zalety otwartego handlu. Na przykład azjatyckie „tygrysy” wykorzystały rozbieżności interesów zachodnich potęg i za pomocą dogodnych regulacji podatkowych czy stworzenia warunków dla przenoszenia produkcji z krajów Zachodu, wygrywały ze wspólnotowymi interesami społeczeństw krajów rozwiniętych. Dzięki silnej władzy politycznej, poprzez mniej lub bardziej ukryty protekcjonizm, były też w stanie zaoferować rodzimej gospodarce nie „niewidzialną”, lecz pomocną dłoń w fazie powstawania przemysłów średniego przetworzenia, będących dźwignią napędową rozwoju krajów biednych. Co równie istotne, ponieważ nie ograniczały się one w doborze instrumentarium gospodarczego, mogły przeciwdziałać skutkom szoków spekulacyjnych, m.in. dzięki wprowadzeniu limitów przepływów kapitałowych lub za pomocą interwencyjnych skupów walut.
Wychodząc poza aspekty ekonomii politycznej, nie da się zaprzeczyć, że w dobie rewolucji informacyjnej i komunikacyjnej niektóre formy globalizacji przynoszą zwyżkę efektywności i poprawę pewnych aspektów życia, zaś w krajach rozwijających się pozwalają na szybsze rozprzestrzenianie infrastruktury i technologii. A zatem wolny handel w połączeniu z obniżką kosztów transakcyjnych sprawił, że w wielu krajach pojawiło się okienko szansy rozwojowej, tym lepiej wykorzystane, im sprawniejsze okazały się poszczególne „peryferie” w łączeniu akceptacji pozytywnych zjawisk z korygowaniem zagrożeń wynikających z liberalizacji. Ta skuteczność pozytywnie współistniała z poziomem instytucjonalnym oraz, kolokwialnie rzecz ujmując, z „siłą” organizacji państwowej, a częstokroć także z wielkością danego kraju. Dobra wewnętrzna organizacja oraz potencjał zasobów okazały się ważnymi argumentami przetargowymi w rozgrywce o wykorzystanie globalizacji, czego przykładami są wielkie Chiny, ale również Brazylia.
Wydaje się jednak, że główną przyczyną, dla której świat połowy XXI wieku będzie pod względem globalnego podziału pracy tak bardzo różny od tego, jaki znamy, jest nie tyle rozsądek i spryt emancypujących się „peryferii”, ile krótkowzroczność polityki krajów rozwiniętych. Nie oznacza to, że społeczeństwa rywalizują w „grze o sumie zerowej”, gdzie porażka jednych skutkuje wygraną drugich. Przeciwnie, prowadzona w latach 60. i 70. ubiegłego wieku polityka dekolonizacji i współpracy wskazuje, że nawet mimo nierównowagi zasobów między poszczególnymi częściami świata, te okresy, gdy światy rozwinięty i aspirujący nawiązywały sprawiedliwą współpracę rozwojową, były zarazem dla obu stron czasami najintensywniejszego rozwoju. Obecnie jednak osłabienie świata Zachodu, poza negatywnymi zjawiskami dotyczącymi wewnętrznych stosunków ekonomicznych i politycznych rozwiniętych społeczeństw, jest jednocześnie osłabieniem ponadkontynentalnego mechanizmu podziału pracy i zysków z kapitału, niekorzystnym dla krajów rozwijających się.
To oczywiście wcale nie oznacza, że międzynarodowe stosunki gospodarcze świata „wielobiegunowego” byłyby oparte na znacząco różnych formach zależności i współpracy. Na bazie obserwacji dotychczasowego zachowania rosnących gospodarek spoza kręgu euroatlantyckiego należy przyjąć, że taka zmiana niekoniecznie może przynieść same dobre skutki. Niewykluczone, że nowo rosnące potęgi wykorzystają te same utarte złe szlaki, wyznaczane przez obecne w każdym społeczeństwie oligarchiczne tendencje ograniczania rozwoju i dyfuzji zdobyczy cywilizacyjnych. Na razie jednak warto, ku przestrodze, wykazać związek między odejściem państw Zachodu od modelu dobrobytu, rozwoju i demokracji ku chciwości, krótkowzroczności i plutokracji, a zagrożeniem ich cywilizacyjnego przywództwa. Stabilność dotychczasowego systemu została zachwiana przez podważenie ponadczasowych reguł rozwoju społeczno-gospodarczego przez partykularne, plutokratyczne interesy.
Rozwój społeczny i gospodarczy jest mechanizmem zwrotnym. Im większe rzesze obywateli są pozbawione materialnych trosk, tym większe jest zaangażowanie ich talentów w tworzenie nowej wiedzy, jej wdrażanie w procesie produkcji i wykonywanie mniej fizycznie uciążliwej (lecz bardziej intensywnej umysłowo) pracy. Ta pętla wzrostu wydajności pracy i społecznego dobrobytu jest prawdziwa w dłuższej perspektywie historycznej, a opiera się ona na potwierdzonym historycznie fakcie – szerokie rzesze obywateli partycypują w rozwoju poprzez opanowywanie nowych umiejętności i nabywanie nowej wiedzy. W praktyce oznacza to, że kraj, który chce się rozwijać, powinien dążyć do jak najszybszego rozwoju nowej wiedzy, jej jak najszerszego upowszechniania poprzez edukację, a także do wdrażania tej wiedzy i umiejętności do procesu gospodarowania, co uczyni go bardziej efektywnym, zaś ludzi zamożniejszymi.
Co więcej, zwrotna natura tego procesu wskazuje, że do pewnego stopnia w końcowym rozrachunku opłacalne może być tzw. wsparcie materialne ex nihilo, a zatem nie poparte uprzednimi zdobyczami produktywności wspieranie finansowe uboższych grup społecznych tak, aby obniżyć ich bariery, np. edukacyjne. Dlatego państwa dobrobytu, choć powinny szanować rzeczywiste ograniczenia gospodarki realnej, odrzucają przyjęcie statycznej logiki dyscypliny budżetu domowego. Jeśli uznamy, że każda jednostka ludzka posiada godność, pozwoli nam to odrzucić myślenie, według którego każdy musi na swój komfort życia „zasłużyć” uprzednią mozolną pracą. Zamiast tego, państwa wysoko rozwinięte uznają obywateli za będących z natury twórcami rozwoju społecznego i gospodarczego, co pociąga za sobą również obowiązki wobec społeczności, ale i daje szereg praw obywatelskich, w tym ekonomicznych, należnych „z góry”. Co ważne, oznacza to, że najistotniejszym wyznacznikiem możliwości rozwoju gospodarczego jest potencjał tworzenia, przyswajania i wdrażania nowej wiedzy przez aktywną zawodowo część społeczeństwa.
To te ogólne zasady wyznaczały przez wieki drogę dobrobytu. Dziś model dobrobytu, rozwoju i demokracji został zastąpiony przez model chciwości, krótkowzroczności i plutokracji. To, co wspólnotowe, ustępowało przed partykularyzmami, na czym traciła początkowo spójność społeczna państw rozwiniętych, teraz zaś, wraz z postępującą erozją klasy średniej, zagrożona jest konkurencyjna hegemonia zachodniego biznesu.
Niestety, silny wpływ pierwiastka plutokratycznego utrudnia elitom państw rozwiniętych połączenie skutku z przyczyną. Prospołeczne inicjatywy, wskazujące na konieczność przeciwdziałania problemom wykluczenia i nierówności (z ich gospodarczymi konsekwencjami), w tym także inicjatywy proprzemysłowe, nadal są tłem dla głównej agendy, którą interesują skutki, nie zaś przyczyny. A zatem tej dekady mamy „na tapecie” próbę obrony przez euroamerykańskie interesy gospodarcze ich globalnych terms of trade – za pomocą zwiększenia skali i koordynacji działań poprzez euroatlantycki sojusz TTIP i planowane partnerstwo transpacyficzne z niektórymi krajami Azji Południowo-Wschodniej.
Miej zasady? Łam zasady?
Polska, przy wszystkich zastrzeżeniach, jest beneficjentem swoich powiązań ze światem Zachodu. Nie oznacza to oczywiście, że nasi europejscy i amerykańscy przyjaciele będą się trudzić, abyśmy dogonili ich w rozwoju, konkurując z ich przedsiębiorstwami i ich umiejętnościami jak równy z równym. Niemniej jednak, w obecnym systemie globalnej wymiany gospodarczej Polska przesuwa się coraz wyżej, chociaż tempo zbliżania się jej poziomu gospodarczego do poziomu krajów bardziej rozwiniętych zaczyna przygasać. Wobec tego pojawia się wątpliwość, czy kraj taki jak nasz będzie pełnił istotną funkcję w tym systemie – czy będzie potrafił uzasadnić konieczność wzrostu swojej pozycji. Nie jest tajemnicą dla niemieckich koncernów, że rolę poddostawcy konkurującego tanią siłą roboczą może w przyszłej dekadzie przejąć od nas Ukraina.
Polskie kręgi gospodarcze i polityczne, a także organizacje społeczne, powinny wyciągać wnioski na podstawie obserwacji zastanego stanu rzeczy, jak i trendów, które mogą je zmienić, wpisując swe działania w reguły rozwoju społeczno-gospodarczego. W obliczu tworzenia się świata wielobiegunowego o wielu przeciwnych wektorach oddziaływania (przy rosnącej roli nie tylko Chin, ale również wielu innych krajów nie-euroatlantyckich), atrakcyjna może się wydać polityka tzw. pragmatyzmu, rozumianego jako osłabienie powiązań z zachodnimi państwami i instytucjami. Takie podejście nie dostrzega jednak faktu, że kraje rozwinięte, mimo relatywnego osłabienia, pozostaną bardzo ważnym i wpływowym elementem globalnego systemu, zaś narracje o „końcu Europy” nie biorą pod uwagę skali zakumulowanej ilości zasobów, wpływów i (mimo wszystko) wartości, oddziałujących na cały świat. Co więcej, ten wielki biegun po części narzuca ograniczenia polskiej ścieżce wzrostu, ale jest jednocześnie jej głównym napędem. To ta bliskość sprawia, że Polska jest lub mogłaby być atrakcyjnym partnerem również dla wschodzących „tygrysów” z różnych części świata.
Oznacza to, że przyszłe zawirowania np. unii politycznej państw europejskich, powinny nas obchodzić – przy czym ścisłe i dobre stosunki z wieloma państwami mogą osłonić nasz kraj przed konsekwencjami wystąpienia tak negatywnej ewentualności, jak rozwód wspólnot europejskich lub ich znaczące rozluźnienie. Jednocześnie jednak szukanie powiązań z krajami wschodzącymi i słabo rozwiniętymi jest jak najbardziej wskazaną praktyką – wprost zaczerpniętą od kręgów gospodarczych państw zachodnich. Nowe i coraz mocniejsze powiązania pozwalają nie tylko na wykorzystanie polskich atutów rynkowych, ale również na awaryjne bądź oportunistyczne przegrupowanie kierunków wymiany. Postawienie na antyzachodnią kartę nie jest realistyczne, lecz warto, szukając drogi rozwoju, adaptować najlepsze zachodnie praktyki, lecz nie powtarzać najgorszych zachodnich błędów.
Na mocnych fundamentach
Jednym z takich błędów było zachwianie równowagi społecznej, co zagroziło rozwojowi zasobów niezbędnych do podtrzymania tempa wzrostu. Bezkrytyczne przyjęcie logiki „wyścigu na dno” spowodowało ograniczenie wielkości publicznych środków na potrzeby takie jak badania i rozwój, edukacja, zdrowie, pomoc socjalna i inne. W przypadku Polski większość wskaźników społecznych nie pogarsza się, jednak w stosunku do aspiracji konsumpcyjnych (a często nawet zwyczajnych pierwszych potrzeb) są to wskaźniki niewystarczające. Jak wskazują naukowcy z Akademii Leona Koźmińskiego, długotrwałe utrzymywanie się niezadowolenia z tempa poprawy sytuacji materialnej może skutkować negatywnymi zjawiskami, zagrażającymi możliwości mobilizacji politycznej obywateli na rzecz celów rozwojowych – co charakteryzuje dojrzałe państwa narodowe. Już dziś jest to widoczne w statystykach dotyczących np. deklaracji chęci podjęcia pracy za granicą.
Większość dotychczas formułowanych odpowiedzi na pytanie „jak mądrze wykorzystać kolejną dekadę?” nie uwzględnia złożoności problemu. O ile można wskazać potencjalne największe zdobycze produktywności w poszczególnych sektorach (choć i tego brakuje w dotychczasowych opracowaniach), o tyle jest to zaledwie element szerszej układanki. Warto wyjść od zdefiniowania punktu początkowego – od czego trzeba zacząć? Niestety od wszystkiego.
Trzy najistotniejsze sfery, przed którymi stoją wyzwania zmiany to: sektor publiczny, sektor obywatelski i biznes. Brak zgodnego współdziałania wszystkich trzech elementów może przynieść tylko porażkę. Nawet najlepsze współdziałanie biznesu i sektora publicznego na nic się zda, jeżeli wbrew teoretycznym modelom obywatele postanowią ciężko pracować nie w kraju nad Wisłą, lecz nad Tamizą. Nawet najlepsze współdziałanie państwa i obywateli nie przeniesie Polski do cywilizacyjnej pierwszej ligi bez długofalowego powiązania biznesu z interesem społecznym. Nawet najlepsza wola biznesu i obywateli nie pomoże, jeżeli poszczególne agendy sektora publicznego nie zadziałają prawidłowo. Natomiast konsekwentna praca nad ulepszaniem każdej z tych sfer i rozwinięciem sieci współpracy może zaowocować pozytywnymi synergiami, zauważalnymi w krajach wysokorozwiniętych.
Warto też na samym początku sformułować wyraźnie dwa wyzwania, z którymi przyjdzie się zmierzyć na drodze rozwoju. Są to, po pierwsze, trylemat „krótkiej kołdry”, a po drugie udział własności pozostającej w rodzimych rękach.
Trylemat „krótkiej kołdry” wskazuje, że trudno pogodzić trzy uzasadnione potrzeby: potrzebę wzrostu wydatków inwestycyjnych, koniecznych dla wykorzystania potencjału państwa nadganiającego; potrzebę wzrostu wydatków socjalnych, koniecznych z uwagi na niedofinansowanie tej sfery i konkurencję socjalną o obywateli z państwami zamożniejszymi; potrzebę utrzymania dyscypliny budżetowej, a więc możliwie najmniejszych wzrostów wydatków, gdyż wskaźnik ten wpływa na postrzeganie kraju i jego gospodarczą, a często także polityczną stabilność.
Ten trylemat nie jest podyktowany przez uniwersalne zasady rozwoju społeczno-gospodarczego, lecz stanowi raczej cechę charakterystyczną świata doby konsensusu waszyngtońskiego. Polska, próbując przezwyciężyć dystans dzielący ją od krajów rozwiniętych, musi mieć świadomość, że nie jest możliwe jednoczesne zaspokajanie tych trzech potrzeb w tym samym stopniu. Pełne wykorzystanie potencjału rozwojowego nie jest możliwe w przypadku rygorystycznego stosowania się do zasad dyscypliny budżetowej. Ten zaś wniosek musi prowadzić do dwóch potencjalnych rozwiązań. Pierwszym jest odejście od zasad dyscypliny budżetowej poprzez zwiększenie deficytu budżetowego, drugim zaś ominięcie go poprzez niestandardowe rozwiązania pozwalające finansować część dodatkowych państwowych wydatków bez zadłużania się, poprzez specjalne spółki lub fundusze inwestycyjne (jak np. niemiecki KfW czy polski PIR) lub bank centralny. Oba rozwiązania mogą cieszyć się małą popularnością wśród kręgów politycznych i gospodarczych światowego „centrum”. Ważne jednak, aby nie tkwić w iluzji, że tej dyskusji można uniknąć: na starych zasadach nie da się zbudować nowego ładu.
Kolejnym wyzwaniem jest ilość własności w rodzimych rękach. W kraju takim jak Polska, gdzie umiejętności zawodowe ludności są dość wysokie, brak kapitału nie pozwala wykorzystać istniejącego potencjału wiedzy. Przeciętny Polak nie jest kilkakrotnie mniej „wyedukowany” niż jego kolega z Zachodu, jest jednak kilka razy gorzej wyposażony w kapitał pozwalający mu przekuć umiejętność w produkt. Niewystarczająca ilość własności oznacza także niewiele własności intelektualnej. Fuzje i przejęcia dokonywane przez chińskie przedsiębiorstwa w Europie pokazują, jak istotny jest ten aspekt. Prawa do własności intelektualnej w coraz większej mierze determinują globalny podział pracy.
Poza tymi dwoma ograniczeniami wszystko jest w naszych rękach, a pozostałe bariery można w dużej mierze przezwyciężyć niematerialnie, gdyż są to tzw. luki kompetencyjne, czyli braki doświadczenia, wiedzy oraz wypracowanych schematów działania. Wymagać to jednak będzie ciężkiej i żmudnej pracy organicznej w trzech wymienionych obszarach i na ich styku.
Harmonia interesów
Co niestety charakterystyczne dla III RP, najmniej w poszczególnych opracowaniach i debatach zauważana jest rola samego społeczeństwa, którego dotyczyć mają zmiany. W oczywisty sposób obywatelska partycypacja jest wymagana w celu legitymizacji i realizacji jakichkolwiek ambitniejszych planów rozwojowych państwa i wysiłków świata biznesu. Brak tej partycypacji jest jednak dużo większą szkodą niż brak legitymacji działań dwóch pozostałych sfer. Bierność obywatelska spod znaku „my” – „oni” oznacza, że usprawnianie sfery publicznej będzie się odbywało powoli. Urzędy centralne, lokalne uczelnie i inne instytucje, pozbawione intensywnych interakcji ze zorganizowanym żywiołem obywatelskim, nie mają bodźców, a często nawet informacji potrzebnych do pozytywnej zmiany. Biznes, traktujący pracowników krótkowzrocznie, nie będzie w stanie czerpać z dobrych pomysłów i ulepszeń, nie starając się nawet dostrzec kapitału intelektualnego, dostępnego w warunkach partnerskiej współpracy.
Obecnie aspiracje materialne społeczeństwa rozjeżdżają się znacząco z rzeczywistością, co będzie utrudniać obywatelską partycypację w wyzwaniach rozwojowych. Bardziej prawdopodobne jest raczej zjawisko „drenażu mózgów”, spowodowanego konkurencją socjalną (i ekonomiczną) państw lepiej rozwiniętych. Aby tego uniknąć, dwa pozostałe sektory muszą zauważyć niebezpieczeństwo i odpowiednio zareagować. Sektor publiczny musi podjąć szeroko zakrojone działania korygujące drastyczne nierówności społeczne oraz ułatwić dostęp do usług ważnych dla standardu życia. Tym samym bardzo wskazane jest znaczące podniesienie kwoty wolnej od podatku – najszybciej odczuwalne w kieszeniach obywateli – przy jednoczesnym ograniczeniu umów śmieciowych i wzroście płacy minimalnej. Dodatkowo konieczne jest zapewnienie odpowiedniego finansowania dla takich fundamentów rozwoju, jak edukacja, nauka i mieszkalnictwo, co wskazuje, jak istotne jest podjęcie właściwych decyzji dotyczących „krótkiej kołdry”. Sektor biznesu musi zaś uznać, że okres zdobywania rynku za pomocą niskich kosztów płac jest zakończony i należy przejść do bardziej partnerskiego modelu relacji z pracownikami.
Sam biznes potrzebuje wielu przeobrażeń, które dotyczyć muszą kwestii strukturalnych i operacyjnych. Polscy pracodawcy muszą zrozumieć, że wyzwanie, z którym przyjdzie im się zmierzyć, jest jakościowo inne od dotychczasowych. Nieubłagana „twórcza destrukcja” unicestwi te przedsiębiorstwa, które będą patrzeć, jak z roku na rok topnieją marże utrzymywane dotychczas za pomocą niskich płac. Dla tysięcy przedsiębiorców nadchodząca dekada będzie „rzezią niewiniątek”, ale wielu ma szanse, dzięki poprawie organizacji, uważnej nauce, podejmowaniu kalkulowanego ryzyka, inwestycjom, talentom pracowników oraz innowacjom produktowym i procesowym, przeformułować sposób funkcjonowania biznesu tak, by podołać wyzwaniom.
Ale funkcjonowanie przedsiębiorstwa w bardziej nowoczesny sposób to nie jedyne wyzwanie dla polskich pracodawców. Prowadzenie skutecznej długofalowej polityki gospodarczej jest w XXI wieku nie tylko zadaniem państwa. Ponieważ na gospodarkę składają się poszczególne organizacje, ich decyzje także mogą być sprzeczne lub zgodne z interesem narodowym. Efektywne osiąganie celów wymaga także przeformułowania sposobu funkcjonowania „biznesu” jako środowiska, które do tej pory skupiało się na ludożerczej ekspansji wewnętrznej. Jako grupa nacisku przedsiębiorcy wywalczyli sobie, według trafnych słów szefa NBP Marka Belki, „warunki cieplarniane”, wymuszając ustępstwa na sektorze publicznym oraz na pracownikach. Wyjąwszy ten wąski, „środowiskowy” interes, sektor biznesu jest zatomizowany jak reszta społeczeństwa. W kontaktach polskich przedsiębiorców zbyt wiele jest rywalizacji, a za mało współpracy. Rozwój gospodarczy wymaga odczuwania przez biznes silnego poczucia interesu środowiskowego – ale interesu dalekowzrocznego, nastawionego na wzajemną współpracę, ekspansywnego (lecz skierowanego poza granice kraju), oraz identyfikującego się z interesami państwa i społeczeństwa.
Wreszcie – wielkie przeobrażenia muszą być udziałem sektora publicznego. Nie jest możliwe stworzenie nowoczesnego państwa bez udziału wykwalifikowanych, kompetentnych i zmotywowanych pracowników urzędów, uczelni, szkół, agend i innych instytucji oraz służb publicznych. Ostatnie ćwierćwiecze nie było oczywiście pod tym względem stracone. Specjalne uczelnie szkolące kadrę administracyjną (KSAP), kierunki, stypendia, wzrost skolaryzacji i wymiany zagraniczne, sprawiły, iż stereotyp peerelowskiego urzędnika często okazuje się nieadekwatny. Choć urzędy centralne osiągnęły w III RP wysoki poziom, to zbyt często obywatele wciąż trafiają na urzędniczy mur niemożności. Pracowników sektora publicznego często cechują formalizm i brak elastyczności. O ile brak elastyczności jest dobrym (chroniącym obywatela) rozwiązaniem przy niskim poziomie kapitału ludzkiego i zwykłej złej woli urzędnika, o tyle stanem idealnym są elastyczność i wysoka jakość pracy w sektorze publicznym.
Skok w nowoczesność musi być więc również udziałem sektora publicznego, współpracującego, przyjaznego, o wysokich kwalifikacjach, jednocześnie zaś rozumiejącego misję będącą jego udziałem. Dobrze funkcjonujący sektor publiczny poprzez swoje praktyki wpływałby pozytywnie na biznes i ułatwiał obywatelom zaangażowanie w sprawy publiczne. Jeśli nie doprowadzimy do dobrego współdziałania tych trzech elementów, Europa Zachodnia długo pozostanie niedościgłym wzorem.
A przecież za skokiem w nowoczesność kryją się właśnie ustalone poprzez wielokrotne powtarzanie dobre reguły współpracy na rzecz wspólnego celu oraz sprawnie zorganizowana praca, przechodząca z pojedynczych pozytywnych przykładów w zorganizowany nawyk. Gdy nie bezpośredni interes, ani też odosobniony dobrotliwy gest, ale mechaniczna kultura wzajemnej uprzejmej pomocy sprawiają, że poszczególni aktorzy społecznej gry mogą liczyć na wsparcie innych – wtedy krzepną instytucje. Gdy jedni wspierają drugich, zyskują wszyscy. A zatem, wbrew optymistycznym raportom w stylu „Polska przyszłości”, nie tylko ten czy ów sektor muszą się zmienić, lecz zmiana musi przenikać całe społeczeństwo, gdyż nie może się dokonać w nim, a bez niego.