Jedną z obelg najczęściej używanych w przestrzeni publicznej jest określenie działań oponentów ideowych mianem populizmu. Postulaty popularne wśród społeczeństwa często zostają nim ochrzczone ze względu na swoją sprzeczność z ortodoksją panującą w dziedzinie polityk publicznych. Granice dzielące populizm od rozsądnego działania często bywają przy tym nominalne. Szkodliwe populistyczne rozdawnictwo może z łatwością przerodzić się w odpowiedzialną i dalekowzroczną politykę (np. prorodzinną), w zależności od tego, kto formułuje postulaty i kto je ocenia. Niejednokrotnie szybkie etykietowanie działań jako „populistycznych” zyskiwało w ostatnim 25-leciu komiczny rys, zastępując niejako przymiotnik „popularne”, mający w intencji oceniających odebrać znamiona racjonalności propozycjom lub działaniom nim naznaczonym.
Jednak populizm to nie tylko oręż erystyczny używany przez przeciwników popularnych postulatów. To także realne zjawisko o wielu odcieniach i potencjalnych skutkach. Jako taki powinien być więc również traktowany przez komentatorów narzekających na populizm rozumiany jako „tania zagrywka wyborcza” obliczona na zdobycie głosu naiwnych elektorów. Naiwnym, bowiem milczącym założeniem piętnujących populizm jest nieracjonalność wyborów społeczeństwa. „Uwierzycie populistom, a rachunek przyjdzie za kilka lat” – ostrzegają nas. Warto pochylić się nad tym argumentem, nad faktyczną mocą (lub niemocą) populizmu i założeniami stojącymi za tym poglądem.
Trudno uwierzyć, że faktycznie przy dokonywaniu aktów wyborczych ludzie nie kierują się własnym interesem, lecz są wodzeni na pokuszenie przez marketing polityczny i plemienne lojalności. Czynnik wrażenia ekonomicznej biegłości ekipy rządzącej i takiejże biegłości (lub jej braku) u pretendentów do władzy mógł być jedną ze składowych wyników wyborów choćby w 2011 roku. Powtórka z nich jest mało prawdopodobna. Tutaj również rolę może odgrywać kolejny ważny czynnik motywacji jak najbardziej ekonomicznej – poczucie osobistej wygranej części wyborców w przypadku obniżenia podwyższonego w 2012 roku wieku emerytalnego.
Ale jakie faktyczne wydarzenia będzie za sobą niosła zasmucająca część komentatorów fala populizmu ekonomicznego? W istocie na populizm warto spojrzeć jako na siłę rozciągającą dostępne ramy „rzeczywistości” zdefiniowane przez panujący konsensus dotyczący polityk publicznych. Taki populizm przeciwdziała tendencjom „zapominania” o sprawach ważnych, lecz mało widocznych z punktu widzenia arkuszy kalkulacyjnych ministerstwa finansów. Niech przykładem będzie lokalna infrastruktura, często ratowana dopiero w wyniku społecznych protestów – służba zdrowia, której przeznaczono zadanie utrzymania się z głodowych składek, i której głośny skowyt często ratował utrzymanie cywilizacyjnego minimum; lokalne szkoły i ich uczniowie, reprywatyzowane kamienice i ich lokatorzy. Innymi słowy, populizm może być głosem zwykłych ludzkich spraw, przesuwając granice rzeczywistości tam, gdzie „nie da się”, a już na pewno „nie opłaca”. Tego typu populizm osiągnął sporo małych zwycięstw.
Jednak od populizmu nie można oczekiwać za dużo poza swoistym działaniem grawitacyjnym. Ostatecznie, jakkolwiek mocno nie pomstowałyby zmieniające się (jedna na drugą) kolejne ekipy przy sterach gospodarczych, zarys granic rzeczywistości jest dość mocno wyznaczony – przez ramy traktatu z Maastricht zabraniającego tworzenia ponad 3-procentowych deficytów budżetowych. Są one akceptowane przez wszystkie ugrupowania potencjalnie rządzące Polską, co sprawia, że faktycznym narzędziem bardziej zdecydowanej zmiany polityki społeczno-ekonomicznej pozostaje polityka fiskalna. Kluczowe przy tych założeniach staje się pytanie: jakie zmiany podatkowe nas czekają i czyich portfeli dotkną?
Jak wskazuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej” Rafał Woś, program wyborczy Platformy Obywatelskiej jest jej swoistym testamentem i świadectwem krętej 8-letniej drogi. Faktycznemu zmierzeniu się z umowami śmieciowymi i wprowadzeniu godzinowej płacy minimalnej towarzyszy obietnica wprowadzenia regulacji antyzwiązkowych. To wszystko, przy zwiększonej skali progresywności podatkowej, jest zdaniem publicysty „DGP” świadectwem swoistej wewnętrznej wędrówki przebytej przez tę formację.
Warto jednak zauważyć, doceniając zwiększenie progresywności podatkowej, że propozycje te dotykają tylko jednego możliwego wymiaru prospołecznych zmian. Znaczące zmniejszenie indywidualnych obciążeń mniej zarabiających Polaków jest działaniem słusznym i potrzebnym, aby w obliczu problemów demograficznych magnes zachodnich systemów socjalno-gospodarczych przyciągał nieco słabiej. Jednocześnie propozycje partii rządzącej przyjmują milczące założenie o bliskim do optymalnego stanie usług i dóbr publicznych. Jakże inaczej bowiem interpretować fakt, że na zmianach podatkowych mieliby skorzystać nie tylko mniej i średnio zamożni, ale również (choć w nieznacznym stopniu) zamożniejsi podatnicy. Ważne jest oczywiście, aby podatki były proste i jak najbardziej przyjazne mniej zarabiającym, ale ubytek dochodów podatkowych powinien być rekompensowany wyższymi poborami od lepiej zarabiających.
Przedstawiający program stwierdzają, że całościowe zmiany nastąpią dopiero wówczas, gdy będą przekonani o wzroście dochodów (PKB) pozwalającym na obniżkę opodatkowania. Tego typu deklaracje brzmią dobrze, jednak w praktyce oznaczają zmarnowanie dobrej szansy na doinwestowanie usług publicznych i wsparcie strukturalnych przemian gospodarki. Temu podejściu autorów programu jest oczywiście winny populizm – tym razem liberalny, spod znaku „zawsze trzeba obniżać podatki”. Biorąc pod uwagę, że, jak podaje (cytowany na portalu forsal.pl) Global Wealth Databook, w Polsce (23. gospodarce świata) żyje 50 tys. milionerów dolarowych, co daje nam 15. miejsce na świecie (w 2020 r. będzie ich 90 tysięcy) i dodając do tego poważne wątpliwości co do „normalności” rozmiarów nierówności społecznych, warto byłoby się zdobyć na nieco antypopulistycznej odwagi.
Również program PiS-u zdaje się być pod tym względem programem kontynuacji (także w założeniach polityki fiskalnej), pozbawionym postulatów zerwania z obecnymi założeniami systemu podatkowego. Rozmaite obietnice i postulaty będą miały oczywiście pewien wymiar „grawitacyjny”, rozszerzając najbardziej jak to możliwe granice wyznaczane przez rzeczywistość, jednak nie wyjdą poza nie.
Czy zatem już na zawsze definiowana przez ortodoksję rzeczywistość będzie dyktować warunki zamierzeniom? Tak stało się przecież w Grecji, której słuszne i racjonalne zamierzenia wyjścia z kryzysu skończyły się fiaskiem i upokarzającą tresurą głosicieli tego programu. Ale to nie znaczy, że zamierzeń nie można konfrontować z granicami ustalonej rzeczywistości, próbując je przesuwać. W 2020 r. w Wielkiej Brytanii odbędą się wybory, w których Partia Pracy będzie miała szansę pójść po zwycięstwo z liderem głoszącym koncepcję odbudowy gospodarczej za pomocą „luzowania ilościowego dla ludzi” (people’s quantitative easing). Pod tą niefortunną nazwą kryje się niepodnoszona od wielu dekad koncepcja zasilenia gospodarki poprzez bezpośrednie transfery z banku centralnego. Koncepcja ta, zupełnie zakurzona i prawdopodobnie całkowicie nieznana wśród ortodoksyjnych ekonomistów, została wskrzeszona na przełomie lat 2012/2013, gdy przypomnieli o niej ekonomista MFW Michael Kumhof oraz były brytyjski regulator finansowy Adair Turner. Od tego czasu, wraz ze względnym ustabilizowaniem tendencji kryzysowych największych gospodarek transatlantyckich, znów było o niej cicho, do momentu, gdy późnym latem 2015 r. nie okazała się być filarem programu nowego lidera opozycyjnej brytyjskiej Partii Pracy, Jeremy’ego Corbyna. Czy w 2020 r. czeka nas koniec obecnego paradygmatu, wyznaczanego przez ekonomiczną ortodoksję? To się okaże, ale jeśliby tak się stało, etykietki „populizmu” już nigdy nie będą brzmiały tak samo.