Czas wolny nas wyzwoli
Czas wolny nas wyzwoli
Skrócenie czasu pracy to coś więcej niż ścieżka do pełnego zatrudnienia. Mogłoby ono pomóc milionom ludzi prowadzić bardziej satysfakcjonujące życie.
Wprowadzenie
35-godzinny ustawowy tydzień pracy jest we Francji źródłem nieustannych kontrowersji od momentu jego wprowadzenia pod koniec lat 90. Początkowo planowany był przez nowo wybrany, „pluralistycznie lewicowy” rząd Lionela Jospina jako recepta na powstawanie nowych miejsc zatrudnienia. Jednak propozycja obowiązkowych cięć czasu pracy w sektorze prywatnym wywołała tak wściekłą reakcję ze strony biznesu, że wprowadzenie ich (za pomocą dwóch Praw Aubry, nazwanych tak od nazwiska minister pracy Martine Aubry) spowodowało całościowe przegrupowanie francuskiego lobby największych pracodawców.
Gdy po wyborach w roku 2002 władzę objęła prawica, spadkobiercy konserwatywnej administracji poczęli znęcać się nad 35-godzinnym tygodniem pracy poprzez wdrożenie całego wachlarza reform, które rozluźniały restrykcje związane z nadgodzinami i ograniczały stosowanie prawa. Tylko pomiędzy 2002 a 2008 rokiem wcielono w życie siedem znaczących rozwiązań dotyczących czasu pracy.
A jednak nawet oddani sprawie neoliberałowie, tacy jak Nicolas Sarkozy, częściowo ograniczani przez powszechny pogląd głoszący, iż 35-godzinny tydzień pracy jest „nabytym prawem socjalnym” (jak to kiedyś określił były prezydent Jacques Chirac), nie byli w stanie całkowicie uchylić status quo.
Chęć odesłania tego prawa w przeszłość stała się centralnym elementem agendy politycznej najgłośniejszych przedstawicieli francuskiego świata biznesu. W zeszłym roku Pierre Gattaz, dyrektor MEDEF, potężnej narodowej organizacji pracodawców, wezwał do większej elastyczności w określaniu czasu pracy zatrudnionych. Obecnie jednolicie stosowany 35-godzinny tydzień pracy nie jest już trafnym pomysłem – powiedział Gattaz, dodając: Nie mówię, że musicie pracować 40 godzin tygodniowo. Ale jeśli firmy potrzebują niektórych pracowników na 40 godzin, a innych na 32, to muszą mieć możliwość zorganizowania tego w odpowiadający im sposób.
Postawy wśród francuskiej lewicy są bardziej ambiwalentne. Dla socjal-liberałów, którzy dominują w rządzącej Partii Socjalistycznej, zreformowanie prawa o czasie pracy idealnie wpasowuje się w ich większy projekt restrukturyzacji francuskiego rynku pracy w zgodzie z założeniami neoliberalizmu. Stąd minister finansów Emmanuel Macron – były bankier inwestycyjny i ideolog wolnego rynku, mocno znienawidzony przez radykalną lewicę – powtarzał jak echo za Gattazem wezwanie do większej dowolności i swobody, argumentując, że prawne ograniczenia 35-godzinnego tygodnia pracy są nadmierne, jako że pracownicy i firmy potrzebują więcej elastyczności. Dopiero w obliczu znaczącego oporu związków zawodowych rząd najbardziej niepopularnego prezydenta kraju Francoisa Hollande’a oraz premiera Manuela Vallsa (ulubieńca prawego skrzydła Partii Socjalistycznej) zgodził się wycofać ze zmian – przynajmniej tymczasowo.
To podejście obrazuje znaczącą zmianę poglądu przeważającego w mniej radykalnej sekcji francuskiej lewicy, który obowiązywał przed wprowadzeniem Praw Aubry. Początkowo propozycja przyjęcia decyzji o zmniejszeniu tygodniowej liczby godzin pracy na korzyść pracowników zatrudnionych w pełnym wymiarze została zasugerowana Jospinowi przez, mającego niewiele wspólnego z radykalizmem, Dominique’a Strauss-Kahna, przyszłego dyrektora Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który obecnie wypadł z łask z powodu molestowania seksualnego.
Tradycyjnie najsilniejszego wsparcia planowi udzieliła CFDT (Confédération française démocratique du travail – Francuska Demokratyczna Konfederacja Pracy), bardziej konserwatywna i zarazem mniej bojowa z dwóch największych francuskich central związkowych. Nie pojawiło się ono natomiast ze strony zwyczajowo łączonej z komunistami CGT (Confédération générale du travail – Powszechna Konfederacja Pracy). A zatem idea zastosowania redukcji czasu pracy jako środka na wytworzenie wzrostu zatrudnienia nie była w latach 90. jedynie domeną lewicy. Nawet na prawicy, która nigdy nie zaakceptowała pomysłu, by krótszy tydzień pracy uczynić obowiązkowym, szeroko popierano pomysły używania ulg finansowych w celu zachęcenia przedsiębiorców do skrócenia czasu pracy pracownikom pełnoetatowym. Na przykład w 1996 roku prawo Robiena oferowało subsydia w kwocie aż do 50 proc. składek pracodawcy na ubezpieczenie społeczne, jeśli tylko osiągnie on porozumienie z reprezentantami pracowników w sprawie zmniejszenia liczby godzin ich pracy.
Brak niechęci wobec tej kwestii po stronie prawicy spowodował, że radykalna lewica zaczęła wahać się, czy wesprzeć taką legislację. Ambiwalencję tę zaostrzały Prawa Aubry, które postrzegano jako wzmocnienie długotrwałego trendu większej elastyczności w relacjach pracodawca-pracownik i jako zdecentralizowanie negocjacji płacowych. Radykalna lewica sprzeciwiała się na przykład zmianom w przepisach, które miałyby wprowadzić szacowanie czasu pracy na bazie rozliczeń rocznych, nie tygodniowych, obawiała się bowiem, że te zabiegi skutecznie podważą istniejące już prawa regulujące warunki pracy. Część tych obaw potwierdziła się: prawo o tygodniu pracy przyznało pracodawcom więcej swobody kosztem pracownika, szczególnie po wdrożeniu serii reform następujących po pierwszym pakiecie ustaw Aubry.
Ale to wszystko nie powinno sprawiać, że lewicowi obserwatorzy ślepną na radykalne obietnice i możliwości idące w parze z obowiązkowym skróceniem czasu pracy. Polityka ta pod wieloma ważnymi względami oferuje autentycznie egalitarną i zrównoważoną drogę do stworzenia dużej liczby pełnoetatowych stanowisk nie poprzez deregulację rynku pracy czy spadek wynagrodzeń, lecz za pomocą redystrybucji przepracowanych godzin. To narzędzie generujące wzrost zatrudnienia, które zarówno wzmocniłoby świat pracy kosztem Kapitału, jak i zmniejszyłoby wewnątrzklasowe dysproporcje bazujące na płci i wykonywanym zawodzie.
W tym sensie istotność krótszego tygodnia pracy wykracza daleko poza granice Francji.
***
Postulat redukcji czasu pracy jest centralną kwestią w historii kapitalistycznego wyzysku i oporu pracowniczego. Obecnie, jak wskazuje choćby treść wstępniaka Denisa Kesslera w wydaniu „Le Monde” z października 2012, pracodawcy doskonale rozumieją, że to batalia o kluczowym znaczeniu.
Największa francuska federacja pracodawców MEDEF naciska na ponowne rozważenie zasadności 35-godzinnego tygodnia pracy, a nawet pragnie porzucenia wszelkich nawiązań do grupowego, zagwarantowanego prawnie limitu czasu pracy. Narodowy układ zbiorowy w sprawie wynagrodzeń, uchwalony głosami rządzącej większości, otwiera im tę możliwość, zawiera bowiem „zgodę na konkurencyjność”.
Nawet jeśli bitwa o skrócenie czasu pracy była historycznie znaczącą walką ruchu pracowniczego i głównym żądaniem lewicy przez większą część XX wieku, to dziś stanęła w martwym punkcie. Mamy problemy z osiągnięciem masowej skali działań, ze wznowieniem ofensywy i odpowiedzią na ataki pracodawców. Bój ten nie był toczony przez część lewicy i ruchu związkowego w czasach Praw Aubry, co miało negatywny wpływ na sporą liczbę pracowników najemnych (wzrost elastyczności, brak zatrudnienia wyrównawczego).
Wrażenie, że prawdziwa redukcja czasu pracy wymaga równowagi sił, która jest obecnie poza naszym zasięgiem (gdy bezrobocie nadal rośnie i mnożą się plany redukcji zatrudnienia, walka o prawa pracownicze prowadzona jest w defensywie), wzmaga poczucie beznadziei. W dodatku doświadczamy ideologicznej zniewagi, kolportowanej także w obrębie części lewicy – wmawia się nam, że musimy wybierać pomiędzy zatrudnieniem a pensjami, oraz że obecny sposób podziału wartości dodanej nie podlega żadnej negocjacji. Kluczowe jest więc znalezienie sposobów na przezwyciężenie tej sytuacji i wznowienie walki, również ideologicznej, na rzecz skrócenia czasu pracy. Wbrew powszechnym opiniom naprawdę pełne zatrudnienie jest możliwe. Wymaga ono jednak konfrontacji z pracodawcami.
Żadne stwierdzenie nie jest dalsze od prawdy niż to, że znaczne zwiększenie wydajności stanowi przyczynę bezrobocia. Jest to powszechny błąd w rozumowaniu, właściwy zwłaszcza tym, którzy wspierają tezy o „końcu pracy”, oparte na twierdzeniu, że produktywność wzrasta tak szybko, iż pełne zatrudnienie to miraż znikający już za horyzontem. Zgodnie z tymi tezami powinniśmy zastąpić prawo do pracy prawem do powszechnego dochodu. To właściwie pożegnanie z jakąkolwiek walką i niebezpieczna iluzja (szczególnie zaś niebezpieczna dla kobiet).
To nie tak. Porównajmy dwa okresy: „Trente Glorieuses” z lat 1945–1975 [okres trzydziestu lat po zakończeniu II wojny światowej, podczas którego gospodarka Francji i innych krajów Zachodu rozwijała się wyjątkowo szybko – przyp. tłum.], gdy stopa bezrobocia była niska i wynosiła 2%, z fazą neoliberalną w połowie lat 80., kiedy szacuje się ją na około 10%. Ten pierwszy okres charakteryzował się wielkim wzrostem wydajności pracy (ok. 5%), który potem spadł ostro do poziomu pomiędzy 1 a 2%. Innymi słowy: gdy następuje spowolnienie wzrostu wydajności, eksploduje bezrobocie.
Paradoks ten znika, gdy przypomnimy sobie, że zatrudnienie zależy nie tylko od ogólnego poziomu produkcji i wydajności pracy, lecz także od czasu jej poświęconego. W uśrednionym czasie – i okazuje się to prawdą dla obu wymienionych okresów – wydajność wzrasta w takim samym tempie jak produkcja, a więc przyrost nowych miejsc pracy netto zależy głównie od skrócenia czasu pracy.
Można zilustrować ten proces, rozszerzając perspektywę na cały XX wiek: w tym okresie godzinowa wydajność pracy wzrosła o współczynnik 13,6. Jak te zwyżki wydajności zostały rozdystrybuowane? Poprzez podniesienie poziomu życia (PKB pomnożone przez 9,7) i zredukowanie godzin pracy, których liczba zmniejszyła się o 44%. Zatrudnienie w międzyczasie wzrosło jedynie o 26%, a całkowita liczba przepracowanych godzin spadła o 30%. Krótko mówiąc – w porównaniu z naszymi pradziadami pracujemy tylko na część etatu i gdyby nie to, bezrobocie wzrosłoby do niewyobrażalnych rozmiarów. Jednak nie dzieje się to w sposób „naturalny”: walki pracownicze i ich efekty przekonują, że nadwyżki wydajności są dystrybuowane także w formie mniejszej liczby godzin do przepracowania, a nie tylko wzrostu wynagrodzeń. Historia ruchów społecznych i ich zmagań przeniknięta jest konfliktami na tle kwestii czasu pracy.
Drugi przykład to nasze doświadczenia związane z 35-godzinnym tygodniem pracy we Francji. Jego założenia rozwinęły się w niesatysfakcjonujących społecznie warunkach, ale byłoby absurdem zrezygnować z niego jako z „wroga gospodarki”. Prawdą jest, że na przestrzeni ostatnich dwóch dekad przyrost nowych miejsc pracy netto w sektorze prywatnym odbywał się w warunkach przechodzenia z dłuższego tygodnia pracy na tydzień 35-godzinny. Obala to powszechne przekonania na temat dynamiki zatrudnienia.
Przez dwie dekady poprzedzające wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy dobre i złe gospodarczo lata równoważyły się: zatrudnienie w roku 1997 było na tym samym poziomie, co w 1978. Pomiędzy 1997 a 2002 możemy zaobserwować spektakularną zwyżkę – powstają prawie 2 mln nowych miejsc pracy. Potem zatrudnienie osiąga swój pułap, odrobinę się wznosi i opada wraz z kryzysem. Oto rezultaty: w drugim kwartale 2013 roku w prywatnym sektorze było zatrudnionych 15,93 mln osób, podczas gdy w tym samym okresie roku 2002 – 15,9 mln. Gdyby nie wprowadzono 35-godzinnego tygodnia pracy, to po kryzysie ekonomicznym zatrudnionych byłoby dużo mniej osób, a tak różnicy prawie nie ma.
Przez trzydzieści lat, wyłączając tę przerwę, praca była dystrybuowana „liberalnie” i nierówno, głównie jako zatrudnienie na część etatu, którego podjęcie było wymuszane na kobietach. Przypomnijmy, że we Francji kobiety weszły na rynek pracy jako pracownice pełnoetatowe, praca na część etatu nigdy zaś nie była bramą do pełnego zatrudnienia, tak jak w niektórych krajach Europy Północnej. Przed latami 80. prawie nie istniała jako opcja zatrudnieniowa, a znaczenie zyskała jako bezpośredni wynik polityki publicznej (głównie dzięki zwalnianiu pracodawców ze składek na ubezpieczenie społeczne). Obecnie 30% kobiet pracuje na część etatu, większość z nich wbrew własnym chęciom, a 80% posad niepełnoetatowych obsadzonych jest właśnie przez nie. W niektórych sektorach gospodarki (handel detaliczny, gastronomia, sprzątanie) wszystkie nowo tworzone miejsca pracy obejmują część etatu i charakteryzują się ekstremalnie elastycznymi godzinami pracy oraz bardzo niskimi płacami. „Część etatu” oznacza w efekcie tylko część wypłaty (nawet jeśli większość z pracowników tych zawodów jest już wynagradzanych pensją minimalną) oraz część składki emerytalnej. Jak wykażemy, wzrost sektora pracy na część etatu wzmacnia podział zatrudnienia ze względu na płeć.
Najważniejszym zagadnieniem nie jest to, czy zmniejszy się liczba godzin pracy, ale jak tego dokonać. Redukcja może być ogólna, z zachowaniem miesięcznego wynagrodzenia lub bez niego oraz z zatrudnieniem wyrównawczym lub bez niego; może być także ukierunkowana (na prace prekaryjne i niepełnoetatowe) lub ekstremalna (bezrobocie). Kolektywna i wprowadzona przez prawo redukcja czasu pracy jest alternatywą dla ekspansji zatrudnienia na część etatu, ponieważ nawzajem się one wykluczają.
Między ograniczeniem czasu pracy a dystrybucją dochodu istnieje bliski związek. Jest wiele sposobów na skrócenie pracy, a każdy z nich ma w sposób oczywisty inny wpływ na podział bogactwa. 35-godzinny tydzień pracy pozostawił wynagrodzenia na niezmienionym poziomie, pomimo narzekań pracodawców, którzy obawiali się wzrostu kosztów pracy. Rezultat ten osiągnięto dwiema drogami: redukując składki na ubezpieczenie społeczne oraz zwiększając intensywność pracy, co doprowadziło do zmniejszenia potencjału tej polityki w kwestii tworzenia nowych miejsc pracy.
Innymi słowy – pracodawcy nigdy nie zaprzestali zbierać śmietanki ze wzrostu wydajności, a skutkiem było utrzymanie lub nawet podniesienie ich marż. Dochody z tego źródła nie były używane jako podstawa nowych inwestycji, lecz wypłacano z ich pomocą większe dywidendy. W 2012 r. pracownik średnio przepracowywał na rzecz akcjonariuszy 26 dni w roku, podczas gdy w 1980 – 9. To, co nie zostanie wypłacone pracownikom w formie wzrostu wynagrodzeń lub nie posłuży stworzeniu nowych miejsc pracy za pomocą redukcji jej czasu, jest bezpośrednio przywłaszczane przez akcjonariuszy. Dlatego właśnie wzrost i umocnienie się masowego bezrobocia oraz taka forma przejęcia zysku przez akcjonariuszy (dobry wskaźnik finansjeryzacji) to dwie strony tego samego medalu. Z tego też powodu każda propozycja redukcji bezrobocia bez dotknięcia kwestii dystrybucji dochodu jest iluzją. To tutaj kryzys odsłania przemoc w relacjach społecznych: podczas gdy pracownicy są zwalniani, a 90% nowo zatrudnionych ma ściśle ograniczone czasowo umowy na mniej niż miesiąc, wzrost dywidendy, zakłócony w 2010 r. u szczytu kryzysu, powraca, by dokonać zemsty.
Neoliberalne czy socjalno-liberalne założenia na temat tego, czym jest pełne zatrudnienie, nie pokrywają się z naszymi – bronimy właściwie pewnego typu pełnego zatrudnienia, połączonego z niską inflacją, któremu towarzyszy cykliczny brak zatrudnienia (zwany w dominującej teorii „bezrobociem w stanie naturalnym”). Oto słynne NAIRU [Non-Accelerating Inflation Rate of Unemployment – dop. red. NO], czyli stopa bezrobocia stabilizująca poziom inflacji. Produktem takiej rzeczywistości jest cała rezerwowa armia pracy, która w dzisiejszych czasach istnieje nie tylko jako niezatrudniona siła robocza, lecz także ma udział w bezrobociu cyklicznym: pracach dorywczych, zatrudnieniu prekaryjnym itp. Takie wyobrażenie „pełnego zatrudnienia” jest przyczyną tak zwanej polityki „workfare” [„welfare”, czyli obligatoryjna opieka, pomoc społeczna dla bezrobotnych zastąpiona przez „workfare” – wymaganie, by pobierający zasiłki wykonywali pracę od czasu do czasu lub brali udział w szkoleniach zawodowych – przyp. tłum.], zmuszającej bezrobotnych do zaakceptowania każdej oferty pracy, w każdych warunkach i za każdą kwotę. Musimy zdystansować się od takiego pojmowania pełnego zatrudnienia, by uniknąć nieporozumień oraz stworzyć sojusz między niezatrudnionymi, prekariuszami i pracującymi.
Jak wykazano, Prawa Aubry stworzyły możliwość stałego zatrudnienia, ale prawie nikt, przynajmniej w Partii Socjalistycznej, nie broni tych zapisów. W dodatku zasady wtedy przyjęte pogorszyły warunki bytowe szerokich rzesz klasy robotniczej.
Kluczowy jest fakt, że obniżeniu składek na ubezpieczenie społeczne nie towarzyszył żaden postulat zatrudnienia wyrównawczego. Prawo Robiena żądało go na zasadzie: „Skrócenie czasu pracy o 10% = 10% nowych zatrudnionych”, choć na jego mocy było to opcjonalne, a nie obowiązkowe; I Prawo Aubry żądało tylko 6%, a II Prawo Aubry – niczego.
Krytycy skrócenia czasu pracy mówią, że to uproszczona arytmetyka, ale łatwo wykazać, że obliczenia się sprawdziły – i że pracodawcy potrafią użyć kalkulatora. Przejście ze 100 pracowników pracujących po 39 godzin (3900 godzin) do 106 pracowników po 35 godzin (3710 godzin) skraca całościową liczbę godzin o 5,1%. Aby uniknąć zatrudnienia większej liczby pracowników, „wystarczające” jest zintensyfikowanie tempa pracy i podniesienie godzinowej wydajności. I dokładnie tak się stało: godzinowa wydajność wzrosła o 5,1%. Ale ponieważ pensja miesięczna była ustabilizowana na jednym poziomie, łączna lista płac wciąż rosła. W zamian więc pracodawcy zamrozili płace względne i otrzymali zwolnienia z płacenia składek.
Diabeł często tkwi w szczegółach. Można podawać przykłady innych mechanizmów, które obniżyły wpływ 35-godzinnego tygodnia pracy na siłę roboczą, szczególnie zwolnienia z różnych opłat dla małych przedsiębiorstw oraz nadgodziny. Wiemy, że gdy prawica powróciła do władzy, nie udało jej się „odkręcić” istnienia 35-godzinnego tygodnia pracy, który – pomimo wszystko – większość Francuzów przyjmuje za coś ustanowionego na stałe – zaczęła więc podejmować próby obejścia samego pojęcia ustawowego czasu pracy.
Powyższa analiza pozwala nam lepiej zdefiniować warunki konieczne do spełnienia, by skrócenie czasu pracy mogło w pełni ujawnić swój potencjał. Stabilizacja pensji miesięcznej jest oczywista, ale istotne jest także tworzenie nowych miejsc pracy proporcjonalnie do spadku liczby jej godzin. Taka sytuacja w sposób ewidentny zwiększy całkowite wydatki płacowe.
Reakcją na taki stan nie powinny być jednak nowe ograniczenia „obciążeń”, które stopniowo zduszą budżet przeznaczony na bezpieczeństwo socjalne, lecz proporcjonalna redukcja kosztów kapitału, np. wypłat dywidendowych i odsetek. Oznacza to dwutorową realokację zysków: po pierwsze, z sektorów kapitałochłonnych do tych, gdzie ważniejszą składową jest sama praca, a po drugie – z wielkich korporacji do małych i średnich przedsiębiorstw.
Ograniczenie czasu pracy otwiera przed człowiekiem i społeczeństwem rozmaite perspektywy emancypacyjne. Możliwość wyzwolenia się spod jarzma pracy przymusowej nie może być oddzielana od możliwości zmniejszenia wyzysku. Taki jest właśnie sens cytatu z Simone Weil: Nikt nie zaakceptowałby bycia niewolnikiem przez dwie godziny dziennie; codzienne niewolnictwo, aby zostało zaakceptowane, musi trwać tak długo, by złamało coś w człowieku.
Presja bezrobocia gwarantuje również to, że pracodawcy zintensyfikują wymagania do tego stopnia, że niemożliwe wyda się ich zakwestionowanie. Tymczasem prawdziwe ograniczenie czasu pracy można osiągnąć tylko pod kontrolą wykonujących ją pracowników. Należy zweryfikować, czy tworzone posady naprawdę istnieją – musi zostać ustanowiony nowy plan zatrudniania, który będzie nie tylko zwykłą kopią liczby wyjściowych miejsc pracy, ale weźmie też pod uwagę realne potrzeby, relatywne trudności i konieczność ograniczenia zatrudnienia o charakterze prekaryjnym.
Praca na część etatu wzmacnia nierówny podział obowiązków domowych i rodzicielskich oraz społeczne wrażenie, że pensje kobiet są dla finansów rodziny tylko dodatkowym dochodem. Badania socjologiczne wykazały, że kobiety przechodzące z całego etatu na jego część zmniejszają tym samym (już niski) udział mężczyzn w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Nawet jeśli nazwiemy to „wyborem”, praca na część etatu pozostaje decyzją wymuszoną przez niedostateczną liczbę placówek opiekujących się dziećmi i publiczne piętnowanie pracujących kobiet. Cel, któremu rzekomo służy (więcej czasu na odpoczynek, inne aktywności, spędzanie czasu z rodziną), może i powinien zostać osiągnięty za pomocą zbiorowego skrócenia czasu pracy – dla każdego i bez redukcji poziomu płac.
Ale nawet jeśli takie zbiorowe skrócenie pracy jest warunkiem rzucenia wyzwania społecznym rolom i podziałowi pracy ze względu na płeć (a także zapewnienia kobietom możliwości większej aktywności politycznej), to oczywiście nie daje ono żadnej gwarancji, że te zmiany nastąpią. Nawyki i zbiorowa percepcja społeczna nie znikają w sposób automatyczny: w przypadkach, gdy pracownicy najemni mają trochę więcej wolnego czasu, podział w ramach 35-godzinnego tygodnia pracy wygląda tak, że jest on dzielony wzdłuż linii płciowych. Mężczyźni spędzają więcej czasu na odpoczynku lub „zabawowym” i edukacyjnym rodzicielstwie, podczas gdy kobiety poświęcają go obowiązkom domowym i pracy reprodukcyjnej [praca reprodukcyjna dotyczy prowadzenia gospodarstwa domowego, co zapewnia mężczyznom łatwiejsze wykonywanie ich pracy zawodowej – przyp. tłum.]. Zatem, aby nasze działania odniosły jakikolwiek skutek, musimy rzucić wyzwanie szkolnictwu dyskryminującemu ze względu na płeć oraz rozwinąć usługi publiczne. Egalitarna redukcja czasu pracy wraz z zakazem wymuszania pracy na część etatu to tylko warunki wstępne.
Wbrew temu, co twierdzą niektóre środowiska, szczególnie ruch de-growth [polityczny, ekonomiczny i społeczny ruch oparty na gospodarce proekologicznej oraz hasłach antykonsumerystycznych – przyp. tłum.], mówienie o wzroście wydajności nie oznacza posłuszeństwa produktywizmowi, lecz jego porzucenie. Są ku temu dwa powody: po pierwsze, wzrost wydajności nie powinien być mylony ze zwiększeniem intensywności pracy. W perspektywie historycznej ten pierwszy, umożliwiony przez innowacje techniczne, ma na celu wyzwolenie ludzi od obciążeń, podczas gdy drugi oznacza cięższą i potencjalnie dłuższą pracę. Oba w praktyce często się na siebie nakładają: innowacjom technologicznym towarzyszą reorganizacja i intensyfikacja pracy. Postęp techniczny służy także zwiększeniu wartości dodanej, a nie wyzwoleniu ludzi od pracy – jak mógłby czynić, gdyby jego celem była redukcja czasu pracy.
Po drugie, oprócz tej kwestii politycznej istnieje także zagadnienie teoretyczne: pogląd mówiący, że praca ludzka jako jedyna wytwarza wartość i jest ona jedynym źródłem zysku dla kapitalisty (pracodawcy nigdy tego nie pomijają w swoich kampaniach na rzecz wydłużenia czasu pracy). Ani kapitał, ani natura jako taka nie są wytwórcami wartości, choć poglądy takie wysnuwają zarówno ekonomia głównego nurtu, jak i niektóre nurty radykalnej ekologii.
Skrócenie czasu pracy jest środkiem do uzyskania masowego zatrudnienia i spełnienia potrzeb społecznych bez konieczności dalszego wzrostu PKB. W każdym przypadku jest ono warunkiem kontroli nad dobrami i usługami, których rozwój jest konieczny (placówki opieki nad dziećmi, szkoły, szpitale, budownictwo socjalne, transport publiczny, energia odnawialna itp.) oraz tymi, które powinny być ograniczane (reklama, produkcja opakowań, broni), czyli kontroli nad jakością tego wzrostu. Dla walki o emancypację w wielu jej aspektach jest to kluczowe.