To było latem. Wioska po polskiej stronie, przy granicy ze Słowacją. Niedziela, lato, góry i górale. Przystanek busów, bez wiaty, ale z tablicą kursów. Na rozkładzie wywieszka kilku przewoźników. Sprawdziłem wcześniej – coś będzie jechało do Nowego Targu. Zdejmuję plecak, czekam. Trochę drepczę w miejscu. Zapalam papierosa, czekam. Przechodzą góralki w strojach ludowych, w dresach znaczy. Patrzę na góralki, czekam. Biegnie pies. A może to był kot. (W każdym razie coś biegło, z całą pewnością – biegł czas, czasokot taki, albo czasopies, ten pierwszy biegnie ciszej, ten drugi głośniej. Ten mój biegł coraz głośniej, bo busa nie było). Patrzę na zegarek, czekam. Patrzę w kierunku Tatr – z miejsca, gdzie stoję, dziwnym trafem nie zasłania ich żadna szmata reklamowa, góry nade mną jak niebo, niebo nade mną jak góry, robię się refleksyjny, ale bardziej jednak czekam. Jest już po czasie. Nic nie jedzie. Znów przechodzą góralki – tym razem w drugą stronę, znaczy wracają ze sklepu. Owszem, w niedzielę też czynny, jak Pan Bóg przykazał. Młody góral jedzie na rowerze. Ba, chyba nawet na ostrym kole, bo kilka metrów ode mnie źle wchodzi w zakręt, z górki na pazurki, i upada. Ale z upadku się podnosi – bardzo to ludzkie. Czas płynie, busa nie ma. Baba z wozu, koniom lżej. Przepraszam, chciałem napisać, że baba z wozu wysiada. Dużego wozu, to chyba SUV. Za kierownicą chłop. Patrzy na mnie wzrokiem ludu. Czuję się winny, gdy lud tak na mnie dziwnie patrzy, patrzy podejrzliwie – jesteś dłużnikiem, wielkim dłużnikiem ludu pracującego. Ale zasadniczo wciąż czekam, a czasopies biegnie i głośno już ujada. Wyciągam telefon. Chmury niebem emigrują na Słowację.
Jako się rzekło – czas płynie, busa nie ma, wyciągam telefon. Dzwonię do przewoźnika (numer widnieje na rozkładzie), że miał być bus do Nowego Targu. Przewoźnik mówi, że miał być, ale żebym zadzwonił do jego brata, brata jego rodzonego, że czemu nie ma. Co robić, zapisuję telefon do brata. Dzwonię, że czemu nie ma. Brat przewoźnika jest wyraźnie obrażony, że dzwonię. Pyta, skąd mam telefon. Grzecznie odpowiadam, że od brata jego rodzonego. To go nie wzrusza. Może się nie lubią, może się kiedyś ciupagami, hej, za owiecki, za barany. Kursu nie będzie. Klient nasz pan, ale kursu dziś nie będzie. Jestem zasadniczo wku…ny. Cóż, takimi będą drogi wasze. Stoję na przystanku. Chmury nadal emigrują, za chlebem, panie, za chlebem.
Stoję. Wedle rozkładu nic już nie pojedzie w czasie, w którym oczekiwanie nosiłoby chociaż pozór racjonalności. Drepczę w miejscu. Szczęśliwie mogę otworzyć furtkę, zza której przyszedłem, nie wyrzucą mnie. A jednak chciałbym jechać, żeby później jechać jeszcze dalej. Nie mam samochodu, Polak naprawdę gorszego sortu, człowiek nieodpowiedzialny, jak powiadają ostatnio w mediach prawicy miłującej ojczyznę i motoryzację. Zresztą, dlaczego miałbym jechać w góry samochodem, dokładać górom jeszcze więcej spalin i hałasu? Przepraszam, głupio pytam.
Stoję dalej. Właściwie trochę magicznie – skoro stoję, to coś przyjechać musi. Ale w gruncie rzeczy wszystko jedno, gdzie obmyślę, co czynić, więc stoję tu, tu, tu, tu. I wtedy, gdy czas już naprawdę dawno uciekł daleko, jak wiejski Burek zerwany z łańcucha, nadjeżdża bus. Okazuje się, że to inny bus, że nie do Nowego Targu, ale do Zakopanego, że przez Czarną Górę, Bukowinę Tatrzańską i Poronin. Macie wy odwagę Lenina? Mam, niech będzie, że przez Poronin. Wsiadam, kupuję bilet. Mówię kierowcy, że nie ma tego kursu na rozkładzie. On inkasuje pieniądze, potakuje mi głową zdawkowo, nie dziwi się, że kursu nie ma na rozkładzie, ja też się właściwie nie dziwię, ale się cieszę. Gdyż wszystkie znaki na ziemi i niebie mówiły, że czekam nadaremno, a wiara moja, mniejsza niż ziarnko gorczycy, busa mi przecież przyniosła. Moja Polska – czysta wiara i busy, które w planie są, a ich nie było. I te, których w planie nie było, a są! Oto wielka tajemnica polskości: jak lekko to wszystko jest przyszyte do rzeczywistości i jak ładnie łopocze chorągiewkami na wietrze… w którą stronę powieje.
A w Zakopanem wysiadam przy dworcu PKS, idę na cmentarz na Pęksowym Brzyzku. Wita mnie niezmiennie czarna tablica z wyrytymi literami: Ojczyzna to ziemia i groby. Narody, które tracą pamięć, tracą życie. Ściągam plecak, patrzę na w drewnie rzezane litery, zgadzam się co do joty, ale myślę kąśliwie, że ojczyzna to też sprawna infrastruktura publiczna, jakaś elementarna niebylejakość rzeczywistości w jej strukturach społecznych i materialnych. Ale wiem, że jestem tu, tu, tu, tu, więc kończę z tym lewackim malkontenctwem, zakładam plecak i wchodzę na cmentarz, na którym Zakopane przypomina jeszcze coś cennego, prawdziwego, zżytego z ziemią, krajobrazami, historią i kulturą. Przegniłe kości są prawdziwsze od miśka w markowych sportowych ciuchach i obuwiu, ciężko drepczącego przez Krupówki z wielkim hamburgerem w dłoni. Później idę na autobus. Jest tłoczno wewnątrz i tłoczno na drodze do Krakowa, bo pokolenie wychowane na Starym Dobrym Małżeństwie dobrze wie, że skoro dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba, to i do Zakopanego da się jakoś wcisnąć na czterech kołach naszych powszednich.
Przypomniało mi się to zdarzenie, gdy niedawno przeczytałem informację o turystach w Zakopanem, którzy zadzwonili na policję i dobijali się do TOPR, gdyż „utknęli” na asfaltowej drodze do Morskiego Oka. Zapewne część z państwa zna tę historię, ale pozwolę sobie ją przytoczyć w całości za portalem Polskiego Radia, tak jest pyszna: Zgłoszenie mówiło o kilkudziesięciu osobach, które utknęły na asfaltowej drodze do Morskiego Oka. Turyści schodząc w dół od strony schroniska liczyli, że zostaną zwiezieni w dół fasiągami. Jak powiedział rzecznik zakopiańskiej policji, aspirant Roman Wieczorek, gdy okazało się, że wozów już nie ma, turyści zaalarmowali między innymi policję twierdząc, że są w dramatycznej sytuacji. Zażądali, by ktoś ich zwiózł na dół. Policjant zaznaczył, że turystom nic nie groziło, pomocy udzielono tylko tym, którzy byli z małymi dziećmi. Reszta musiała zejść do Palenicy Białczańskiej na piechotę. […] Turyści, których na drodze z Morskiego Oka w stronę parkingu na Palenicy Białczańskiej zaskoczył brak transportu i zmrok, wykazali się wyjątkową lekkomyślnością.
Jeśli odłożyć anegdotyczny wymiar tego zdarzenia, zobaczymy rzecz arcyinteresującą. Mamy oto kilkudziesięciu turystów i mamy wolny rynek usług góralskich, czyli fasiągi: czterokołowe wozy zaprzęgnięte w konie. Ponieważ górale uwielbiają wartości, ale i dudkami nie pogardzą, te konie czasem padają na asfalcie do Morskiego Oka i wtedy turyści odwracają głowy i udają, że nic nie widzą, żeby sobie nie psuć wrażeń i pięknych widoków, albo cicho szemrają przeciw góralom, jakby nie mieli z tym nic wspólnego, albo jest im wszystko jedno. A w mediach podnosi się okolicznościowy zgiełk, który zwyczajowo zamiera po dniu czy dwóch.
Ale nie o tych szkapach konających dla ludzkiej rozrywki i dla ludzkiego zarobku chciałem pisać. Powtórzę – mamy wolny rynek fasiągów, mamy kilkudziesięciu turystów i mamy górali, którym nie chciało się już na tych turystów czekać, więc pojechali sobie do domu. Ta przykra niespodzianka okazała się ponad siły turystów, więc zadzwonili na policję i TOPR. Rynek ich zawiódł, pozostały służby publiczne, które musiały się zaangażować, co właściwie podpada – jako że mieliśmy do czynienia z fałszywym alarmem o zagrożeniu życia – pod prywatyzowanie zysków i upublicznianie strat. Nie wiem, ilu z tych turystów, którzy zostali „na asfalcie”, wyznaje na co dzień lumpenliberalizm (rachunek prawdopodobieństwa podpowiada, że spora ich część), ale w każdym razie musieli szukać ratunku w socjalizmie, gdyż jak w Polsce wiemy, państwo i jego jakiekolwiek struktury publiczne to socjalizm, względnie już neokomuna.
W tej historyjce jest jeszcze jeden smaczek, wynikły z rozziewu między liberalnymi fantasmagoriami a rzeczywistością. Widać wyraźnie napięcie między sloganem „klient nasz pan” (na który lubili się powoływać liberałowie w Polsce jeszcze w latach 90. XX w., wskazując, że to właśnie jest treść kapitalizmu i ona się nam zaraz spełni) a stwierdzeniem, że „rynek ma zawsze rację”. To drugie hasło, zaczynając od realiów kredytowych, a kończąc na fasiągach, które sobie pojechały nie czekając na turystów i ich małe dzieci, okazuje się jednak prawdziwsze. Ktoś przy okazji zapytał w internecie, czemu w Zakopanem nie kursują autobusy miejskie, które – jak to komunikacja publiczna w cywilizowanym świecie ma w zwyczaju – za sprawą regularności/racjonalności kursów mogłyby zapobiegać takim sytuacjom. Ale to pytanie zawisło w próżni. Było zbyt mało, że tak powiem, polskie. Choć, owszem, Zakopane zastanawia się nad zakupem autobusów i lokalną komunikacją publiczną. Być może to jeden z ciekawszych w skali kraju symptomów zmęczenia skutkami realnego liberalizmu i dostrzeżenia, że prywatne bogacenie w żaden sposób nie rozwiązuje wielu problemów o charakterze masowym/publicznym.
Niech ktoś po nas przyjedzie! Jest ciemno! – wołali turyści z asfaltowej drogi do Morskiego Oka. Ale wolny rynek ich nie usłyszał – miał wolne. Usłyszeli ich policja i TOPR. Nie wiem, czy liberałowie coś z tego zrozumieją, nie wiem, czy coś z tego zrozumieli turyści – ale kto ma oczy do patrzenia, niechaj patrzy, jak się kończy w praktyce, w licznych życiowych drobiazgach, ideologia, która tak lubi deprecjonować i niszczyć państwo. A kto ma uszy do słyszenia, niech usłyszy, kto naprawdę pozostaje głuchy na ludzkie wołanie, gdy robi się źle.