Wiem, co środowiska lewicowe w Polsce myślą o kapitalizmie, miejskim aktywizmie, mniejszościach seksualnych, zmianie klimatu, Kościele katolickim, ksenofobii, eksmisjach, marksizmie, Antonim Macierewiczu, prekariacie, weganizmie, skłotersach, a nawet o piłce nożnej. To dobrze. Nie wiem za to, co wiedzą o instytucjach publicznych i jak je rozumieją. I dostrzegam w tym pewien problem.
Pozwólmy sobie na śmiałe ćwiczenie wyobraźni. Za osiem, może dwanaście lat lewicowa partia wygrywa wybory parlamentarne i dochodzi do władzy. Do obsadzenia są nie tylko najwyższe urzędy ministerialne i miękkie fotele prezesów/prezesek spółek skarbu państwa. Okazuje się, że trzeba zarządzać całym aparatem administracyjnym III Rzeczpospolitej po plus/minus dwudziestu latach sterowania nim przez ugrupowania prawicowe. Trzeba zająć się nie tylko ministerstwem pracy i polityki społecznej, ochroną zdrowia i mieszkalnictwem, nie tylko resortami siłowymi, ale również Instytutem Pamięci Narodowej. Dodajmy do tego, że zwycięska lewica będzie musiała także spróbować zyskać choć częściową kontrolę nad agencjami obsługującymi wieś, przeniknąć mechanizmy działania tego, co zostanie ze służby cywilnej i licznych instytucji, takich jak terenowe oddziały Sanepidu, które dzisiaj właściwie dla nikogo nie istnieją. Wtedy przyjdzie także układać sobie relacje z sądownictwem i prokuratorami, z publicznymi mediami, celnikami.
W publicystycznym skrócie: wyobraźmy sobie zatem moment, gdy lewica znów odpowiada za kształt rodzimej rzeczywistości. I do listy lektur koniecznie musi dodać pozycję Maxa Webera o biurokracji. To już nie miejski aktywizm, nie polityka na szczeblu samorządowo-lokalnym, już nie ruchy protestu, panele dyskusyjne, pikiety i marsze, skłoty, prekariacki/inteligencki żywot, już nie debata akademicka. To już nie tylko związki zawodowe jako ewentualny partner do dyskusji – ale również świat biznesu i ambasad obcych państw, świat giełdy, agencji ratingowych i tajnych służb, które skrupulatnie zbierają materiały na polityków i polityczki krajów sojuszniczych, neutralnych i wrogich. To również pytanie o to, czy – pozwolę sobie na metaforę – rządząca lewica znajdzie współpracowników i kadry, którzy pomogą kłaść i remontować szyny, otwierać dawno zamknięte dworce kolejowe, a może nawet zrobi deglomerację. Właściwie podjęcie już tylko tego jednego zadania byłoby czynem iście rewolucyjnym.
Wiem, stawianie takich pytań latem 2016 roku, gdy debatą publiczną rządzą inne emocje, a nawet najkorzystniejsze dla lewicy słupki sondażowe są warte tyle, co fusy od kawy, zakrawa na ekstrawagancję. Ale naprawdę nigdy dość ćwiczeń z wyobraźni i odrobiny futurologii. Gdy mowa o przewinach Sojuszu, to jednym z ciekawszych, a chyba rzadko poruszanych wątków jest to, że upadek SLD zablokował środowiskom lewicowym kontakt z państwem jako rzeczywistością (bez)rozumną. Obecnie wiedza o państwie polskim, ta wiedza rzeczywista, czyli w większości kuluarowo-towarzysko-strukturalna, jest właściwie w depozycie prawicy (w jej nurcie są w zasadzie także po-PRL-owscy ludowcy czyli PSL) i coraz mniej licznych reprezentantów „starej lewicy”. Przypomnę, że premier Belka przestał pełnić swój urząd w październiku 2005 roku. Od ponad dekady coraz mniejsze grono ludzi w jakikolwiek sposób związanych z lewicą ma pogłębiony kontakt z tym, co dzieje się wewnątrz polskich instytucji, z panującymi tam nastrojami, wizjami własnej pracy i państwa, któremu się służy czy też powinno służyć, z realiami pracy wysoko, ale też nisko postawionych i źle opłacanych pracowników.
Po lewej stronie nie ma i właściwie nie może być obecnie żadnego odpowiednika choćby Klubu Jagiellońskiego, czyli instytucji działającej na przecięciu idei, instytucjonalnej praktyki i politycznych znajomości i możliwości – nie ma żadnych wind do strefy realnych politycznych oddziaływań.
Pewien kontakt z instytucjami publicznymi gwarantują młodszym pokoleniom działaczy lewicy związki zawodowe, choć sytuacja jest daleka od doskonałości: ani ZNP, ani OPZZ nie mają dziś przecież w partii Razem silnego partnera politycznego, z którym da się planować jakąkolwiek wiążącą wspólną przyszłość, a z SLD załatwiają swoje interesy od lat własnym sumptem. Póki co jednak świat pracy najemnej zależy w naszej rzeczywistości od woli politycznej tej lub innej opcji centroprawicowej. A choć np. Zieloni czy współczesny PPS nazywają się partiami, to o wiele bliżej im przecież do środowisk społeczeństwa obywatelskiego, klubów polityki nierealnej, niż do świata twardego instytucjonalno-administracyjnego oddziaływania.
Nie piszę tego wszystkiego w tonie protekcjonalnym – uważam to za poważne wyzwanie i ogromne zagrożenie: lewicy grozi swoisty „trend anarchistyczny”, wymuszona bezpaństwowość, instytucjonalny analfabetyzm. W dodatku jest faktem, że instytucjonalnie/organizacyjnie najsilniejszymi reprezentacjami lewicy są dziś związki zawodowe – czyli organizacje i tak przecież słabe jak na standardy ogólnoeuropejskie. Poza tym lewica organizacyjnie to właściwie partyzantka. I to raczej miejska niż wiejska. A Razem jest partią w budowie, która zanim w ogóle wejdzie w przestrzeń zarządzania instytucjami i zawierania z nimi realnych kompromisów czy wymuszania na nich jakiegokolwiek działania, musi dla siebie zdobyć jeszcze dużą część prowincjonalno-pracowniczego elektoratu i trwalsze zaufanie zadłużonej po uszy warstwy aspirującej do klasy średniej. Co gorsza, duża część polskiego społeczeństwa, wraz z przemianami pokoleniowymi, wciąż dryfuje w stronę hybrydy poglądów darwinistyczno-liberalnych i szowinistyczno-wsobnych. A to może blokować lewicowy realny marsz przez instytucje na dłużej niż kolejną dekadę z hakiem. Spójrzmy zresztą prawdzie w oczy: najbardziej opiniotwórcze środowisko młodszej lewicy w Polsce, czyli „Krytyka Polityczna”, nie miało nigdy okazji wystawić własnego kandydata na minister/ministra kultury. A co dopiero mówić o resortach o wiele bardziej upragnionych przez grupy wpływów takich czy innych.
Póki co możemy czytać książki, pisać raporty, uprawiać publicystykę, walczyć o miasta dla mieszkańców, dopominać się o prawa pracownicze, kibicować albo pomstować na 500+. Jest środek lata. Wakacje. Niestety, wakacje lewicy od rzeczywistości w jej twardej instytucjonalnej osnowie potrwają jeszcze długo. Nie wiem co z tym fantem zrobić, zagajam temat.