Gdy po raz pierwszy zaczęłam studiować zarządzanie – przez graniczący z absurdem przypadek, bo ani mi się wtedy śniło zajmować czymś podobnym – było nas wszystkich zaledwie dwadzieścia kilka osób na roku. Program, na który się dostałam, był wspólnym projektem kilku wydziałów Uniwersytetu w Lund i miał na celu „poszerzenie” idei organizacji i zarządzania, zbliżenie jej do faktycznych potrzeb i zainteresowań maturzystów. Nie tylko nasz eksperyment, ale i bardziej tradycyjne kierunki zarządzania nie były bynajmniej przeludnione. Był to raczej wąski program nauczania, skierowany do osób, które z różnych powodów miały być kierownikami, na przykład dlatego, że ktoś musi przejąć firmę rodziców. Nie trafiało się tam z powodu zainteresowań szerokich i niemieszczących się w tradycyjnych przegródkach. Wręcz przeciwnie, na ogół studiowały tam dzieci z bogatych rodzin, od małego predestynowane do szefostwa.
Gdy, po skończeniu szwedzkich studiów, przez kolejny przypadek znalazłam się znów na studiach zarządzania, tym razem w Polsce – żaden inny wydział mnie nie chciał, bo nie miałam polskiej matury. Na zarządzaniu, gdzie udałam się na samiusieńkim końcu mojej żebraczej drogi akademickiej, okazałam się nie być dziwolągiem, który powinien być tak miły i sam zniknąć z oczu władz, bo nie wiadomo, co z nim zrobić. Ówczesny dziekan do spraw studenckich przyjął mnie warunkowo, twierdząc, że tacy jak ja tam się zdarzają, więc nie widzi problemu – wszak byli Węgier, Ekwadorczyk, Kubańczyk i Nigeryjczyk. Może być więc i dziwna Polka-Szwedka. Był to wydział bardziej światowy, ale też nie był, w żadnym razie, super popularny. Na całym roku było nas około 120 osób. W naszej grupie ćwiczeniowej – kilkanaście. Wykładowcy świetnie nas znali i doskonale wiedzieli, kogo na co stać. Trudno się było schować w tłumie. Tak było jeszcze przez jakiś czas, gdy skończyłam drugie studia i zaczęłam na moim wydziale pracować (w sumie przepracowałam tam 25 lat).
I nagle roczniki zaczęły rosnąć. Jak grzyby po deszczu. Nie, co tam grzyby – jak świeża rzeżucha pod zraszaczem – zaczęły się pojawiać wydziały i szkoły zarządzania. Tak działo się w Polsce i na całym świecie. W niektórych krajach, przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, ten rozwój odbywał się kosztem innych dyscyplin i wydziałów. W latach 80. brytyjski rząd zaczął likwidować wydziały socjologii i kto żyw przenosił się na coraz bardziej rozbuchane zarządzanie. Kiedy opuszczałam moją macierzystą warszawską uczelnię, miałam na roku kilkuset studentów, a koledzy i koleżanki uczący na zaocznych liczyli ich w tysiącach. Jeden rocznik studentów zarządzania był tak liczny, jak za czasów moich studiów była cała studencka populacja, łącznie z różnymi wieczorowymi i zaocznymi. Miewałam grupy ćwiczeniowe składające się z ponad 80 osób. Czy taki sposób nauczania ma sens, to temat na odrębny felieton.
To, co teraz chciałam powiedzieć, dotyczy eksplozji popularności zarządzania, która miała miejsce dosłownie na moich oczach. Od kilku dziesięcioleci jest tak, że co roku na świecie miliony osób uczą się zarządzania na studiach ekonomii i biznesu lub na tematycznych kursach. Są to bardzo zróżnicowani ludzie, tylko mniejszość stanowią kierownicy i właściciele. Studiują zarządzanie młodzi ludzie, marzący o jakiejkolwiek pracy gdziekolwiek i na jakichkolwiek zasadach, tacy, jakich uczyłam niedawno na Uniwersytecie w Durham. Studiują szefowie średniego szczebla, urzędnicy, ludzie prowadzący własne firmy z potrzeby ducha, ale dużo częściej – z życiowej konieczności, pielęgniarki, dziennikarze, aktorzy, inżynierowie, duchowni, artyści… Właściwie przekrój całego wykształconego społeczeństwa.
Edukacja zarządzania przypomina mi triumfalny pochód starożytnego Rzymu przez ówczesny świat, kolonizację wszystkiego, co skolonizować się dało. Język zarządzania stał się współczesną łaciną, lingua franca, wszyscy go znają i wszyscy w jakimś tam zakresie używają, często nie do końca świadomie, w przekonaniu, że jest to normalny sposób mówienia o świecie, zawierający kategorie takie jak „sprzedać”, „marketing”, „strategia” czy „inwestycja”. Jak każdy kolonizator, zarządzanie dokonało sporo zniszczeń w naszym systemie wartości, języku, stylu życia.
Jednak, tak samo jak starożytny Rzym, zarządzanie okazało się bardzo otwarte i eklektyczne. Wkraczając na nowe obszary, gdzie dotąd było niepotrzebne lub wręcz niedopuszczalne (jak sztuka czy religia), nie tylko narzucało własne standardy, ale też po prostu intensywnie się od nich uczyło. Brytyjscy socjologowie wnieśli w nauki zarządzania ogromną wiedzę i wrażliwość społeczną. Artyści rozwinęli kierunek art of management, który ma niesamowicie ciekawy dorobek. Językoznawcy i antropolodzy solidnie podbudowali metodologicznie badania jakościowe w naukach zarządzania. Nauki zarządzania, które od zawsze szczyciły się swoimi interdyscyplinarnymi aspiracjami, rzeczywiście stały się interdyscyplinarne i to w czasie, gdy inne dyscypliny nauki poszły w odwrotnym kierunku, ku fragmentaryzacji i specjalizacji. Właściwie każdy zagubiony doktorant, jakim i ja kiedyś byłam, może dziś znaleźć coś dla siebie, jeśli tylko starczy jej czy jemu cierpliwości, żeby przejrzeć obszerny biblioteczny katalog.
Jednocześnie ten rozkwit treści w nauce ma się nijak do treści edukacyjnych. Szkoły biznesu, zwłaszcza w Polsce, uczą wersji świata, która jest aż do bólu zawężona, wyretuszowana, odarta z wszelkich znamion rzeczywistości. Brytyjski profesor zarządzania, Martin Parker, tak oto pisał o tym zakłamywaniu rzeczywistości w „The Guardian” już w 2008 roku: „Czy możecie sobie wyobrazić studiowanie na Wydziale Biologii, gdzie uczą was tylko o zwierzętach czworonożnych, a pomijają milczeniem wszystkie pozostałe? Albo zostanie magistrem historii jako zwieńczenie studiów dziejów Staffordshire w XVII wieku? To właśnie robią szkoły biznesu”.
Jeśli to robią brytyjskie szkoły biznesu, to polskie ograniczają się do uczenia o psach rasowych i rodach szlacheckich ze Staffordshire. Przeciętny polski student zarządzania nie ma pojęcia o istnieniu art of management i boi się pomyśleć, że nie wszystko musi przynosić zysk. Nawet jeśli nie ma na to szans ani ku temu najmniejszego przekonania, wyrwany do odpowiedzi mówi, że chce zostać menedżerem lub przedsiębiorcą (dopiero w głębszej rozmowie opowiada o sobie więcej, także o swoich obawach i problemach z niedostosowaniem do tego, co mówić „należy”). Uniwersytet ma otwierać horyzonty, uczyć odwagi myślenia i czytania ze zrozumieniem. Szkoły zarządzania, mimo tak świetnych warunków, robią coś dokładnie odwrotnego.
Martin Parker uważa, że szkoły biznesu bardziej szkodzą niż pomagają, zwłaszcza w obecnych czasach, gdy wokół nas upada system polityczno-ekonomiczny i sytuacja domaga się nowych idei, rozwiązań i pomysłów, coraz bardziej w trybie alarmowym. Tymczasem szkoły biznesu upajają i usypiają całkowicie zideologizowanym przesłaniem, przekazywaniem wersji świata, której nie potwierdza żadna z teorii naukowych, bywa, że współtworzonych przez te same osoby, które wykładają treści niezgodne z nauką. Szkoły zarządzania pełne są małych Galileuszów. Wkrótce ma się ukazać książka Martina Parkera „Shut down the business schools” (nakładem Pluto Press), która przedstawia powagę sytuacji. To nie jest tylko kwestia produkowania wiedzy niestosowanej i wykładania wiedzy niepotrzebnej, ale problem znacznie poważniejszy – zachęcania ludzi do przyjmowania postaw szkodliwych społecznie. Jakiś czas temu recenzowałam pracę doktorską młodej badaczki z UW, Anny Kuźmińskiej, która przekonująco zademonstrowała, że pewien rodzaj edukacji ekonomicznej rozwija postawy aspołeczne, egocentryczne, pozbawione empatii.
Wracając do Martina Parkera, to radzi on likwidację edukacji biznesowej, ale nie nauk zarządzania. Wielokrotnie i w wypowiedziach publicznych i prywatnych wyrażał przekonanie, które i ja bardzo popieram, że należałoby przekształcić uniwersyteckie wydziały zarządzania w wydziały nauk organizacji. Nie jest to żadna wielka rewolucja – gdy studiowałam zarządzanie w Polsce, kończyłam studia organizacji i zarządzania i taki tytuł mam w dyplomie. Ale co z pozostałymi szkołami, niepublicznymi, wydziałami politechnik, uczelni artystycznych, instytutami? Czy mają zniknąć?
W Wielkiej Brytanii chyba szczególnie powszechna jest wśród akademików świadomość, że kończy się pewna epoka. Dlatego jest sporo rozmów o przyszłości. Słyszałam niedawno pomysł, który bardzo mi się spodobał. Szkoły zarządzania mogłyby z pożytkiem dla wszystkich przestawić się na edukację obywatelską, stać się szkołami społeczeństwa obywatelskiego. Takie szkoły są bardzo potrzebne, dokładnie w takim zakresie, w jakim obecnie funkcjonują szkoły biznesu. Koniecznie trzeba edukować wyborców, posłów, aktywistów partyjnych, dziennikarzy, kandydatów na reprezentantów władz, właściwie wszystkich pragnących aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym, żeby nie pogrążała nas pasywność, nieświadomość konsekwencji, fałszywe wiadomości, zastępowanie kampanii politycznych marketingowymi, żeby nie zdarzały się naszym posłom takie wpadki, jak ostatnio polskiej opozycji, której postępowanie doprowadziło do odrzucenia w pierwszym czytaniu obywatelskiego projektu ustawy. Z płynnością, jaką teraz posługujemy się hasłami takimi jak „zysk” czy „reklama”, moglibyśmy już w ciągu kilku lat zaczynać używać pojęć takich jak „trójpodział władzy” czy „prawa obywatelskie”. Co więcej, my od zarządzania sporo na te tematy faktycznie wiemy i moglibyśmy z marszu o nich wykładać.
Bańka edukacji menedżerskiej jest bardzo długotrwała, ale na pewno kiedyś pęknie, być może niedługo. I nie będzie to zła wiadomość. Oczywiście, jeśli będziemy bardziej jak roztropni Jezuici, niż jak nierozsądni wyznawcy Świątyni Ludu, którzy popełnili zbiorowe samobójstwo w 1978 roku w Gujanie.
prof. Monika Kostera