Studium w londyńskiej słocie

· ·

Studium w londyńskiej słocie

·

Przez tych kretynów Mira i Wilka, przez których spłonął dom ich gospodarza w terenie badawczym [zobacz poprzedni odcinek cyklu: Rajd po Romie], rozkręciła się histeria wokół etyki badań i nie pozwolono nam wyruszyć w teren zgodnie z planem. Zaczęliśmy z rocznym opóźnieniem, bo trzeba było pozaliczać wszystkie te szkolenia i dokształty. Wreszcie spojrzano na nas, nasze twarze były okrągłe i życzliwe, a mieliśmy na nich wypisane sympatycznym atramentem: Nie podpalimy Londynu, obiecujemy! My, czyli doktoranci: Luba i Biezrząd. Nie sfajczymy średniowiecznego Londynu, bo wybierzemy się do wiktoriańskiego – dopowiedzieliśmy. – Do Londynu Oscara Wilde’a, Kuby Rozpruwacza i Sherlocka Holmesa.

Wyższa instancja zgodziła się, lecz też nie od razu zaczęliśmy nasze badania. Najpierw polecieliśmy razem z profesorem Drogodziejem, który miał nas moralnie przysposobić. Wiecie, lepiej nie rzucać się w oczy w obcej dla nas rzeczywistości. Nie mogą nas przesadnie zdziwić handlarze sztucznymi nosami dla syfilityków, ani kukiełkowe przedstawienia pokazujące małżeńskie mordobicie, ani „freak show” z udziałem nieszczęsnego Człowieka Słonia, ani wystawy „dzikusów” z dalekich krajów pokazywanych w zaimprowizowanych egzotycznych wioskach. Grunt to zachować flegmę, umiar i zimny osąd badacza. Cóż tam fryzjerzy, w ramach dodatkowej działalności wyrywający klientom zęby. Cóż tam Armia Zbawienia, pożyczająca bezdomnym „łóżka” wyglądające jak trumny. Cóż tam błagające o parę groszy bose sieroty w dzielnicach biedy. Nie możemy zmienić ich historii, to jak predestynacja. Etyka, etyka przede wszystkim!

Zwłaszcza w etycznym Londynie królowej Wiktorii, pani jednej czwartej Ziemi. Niestety, Luba zachowywała się może etycznie, ale jak furiatka. Chociaż…. Gdyby spojrzeć na to z innej perspektywy, to może raczej zachowywała się adekwatnie – bo ciekawe, jak by się czuł szanowny współdoktorant Dudu, gdyby musiał się codziennie pętać koszmarnym gorsetem i wbijać stopy we wnyki zwane w wiktoriańskich czasach trzewikami dla kobiet. I jeszcze łatwopalne krynoliny i ten arszenik, używany na policzki zamiast pudru! Dudu przyznaje, że czułby się miseravelmente.

Dlatego już po kilku próbnych dniach Drożek zabrał nas z powrotem, zarządzono naradę i ustalono, że mamy wrócić w innych rolach. Biezrząd jako artysta malarz i Luba jako jego muza. Muza może sobie chodzić bez gorsetu, ale pod warunkiem, że nie bez stanika po ulicy. Zaś artysta malarz nie musi przesiadywać na arcynudnych wieczorkach dobroczynnych dla bezgranicznie nudnej wiktoriańskiej burżuazji. Oboje odżyliśmy w naszych nowych wcieleniach. Dudu maluje okropnie, ale nikt nie zagląda mu w sztalugi, więc wystarczy natchniona poza i szalik zarzucony niedbale przez ramię. Pod pretekstem wchodzenia w rolę Luba natychmiast nauczyła się palić papierosy (ciekawe, jak szybko się oduczy). A kiedy spróbowaliśmy też absyntu i poszwendaliśmy się po ulicach ze znajomym artystą opiumistą Johnem Loverem, wpadliśmy na szalony pomysł, by równolegle do badań spróbować wytropić Kubę Rozpruwacza.

Prasa wciąż rozpisywała się o atakach przypominającym zbrodnie nieuchwytnego mordercy sprzed kilku lat. Groteskowy (i nieetyczny) pomysł pewnie wyparowałby nam z głów razem z używkami, ale nim do tego doszło, nabawiliśmy się kłopotów. W jakimś zaułku artysta John opiumista zniknął, a my, czyli Dudu i Luba, zgubiliśmy drogę. Nie trzeba było dużo, żebyśmy zaczęli się wyzywać używając sformułowań rodem z leciwego Monty Pythona. Dudu pohukiwał okrutnie, jakby miał zmienić się w doktora Hyde’a. Luba zaś, jakby chcąc na dobre wydobyć się z wiktoriańskiego konwenansu, zamarkowała kilka uderzeń starożytnego jiu-jitsu, które ćwiczyła na zajęciach z wuefu.

– Proszę się nie bać, droga pani, ten łotr nikogo już nie skrzywdzi – usłyszeliśmy głos za plecami – Holmesie, mam na muszce naszego ptaszka!

– Watsonie, nie rozpraszaj się, to elementarne. Pilnuj zbója! – odparł rzeczony Holmes.

– Tak, nikogo już nie skrzywdzisz, Rozpruwaczu – potwierdził Watson, grożąc Dudu rewolwerem.

– Ja Kubą Rozpruwaczem? – zdziwił się Dudu.

– Widzieliśmy, jak grubiańsko zaatakował pan tę damę, a ona nieporadnie próbowała się bronić – odparł Watson. – Nas pan nie zmyli.

– Na żartach się nie znacie czy co? Co z angielskim poczuciem humoru? – oburzył się Dudu.

– Ja damą wymagającą pomocy? – rozdrażniła się Luba. – I niby nieporadnie się broniłam? Mam biało-czerwony pas z sześcioma złotymi pagonami w jiu-jitsu, ty stary pierniku!

– Dżitsu? – wyszedł z mroku Sherlock Holmes. – Ja znam tylko baritsu, miła pani. Faktycznie nie wygląda pani na damę. Skłonny jestem jednak pomóc pani, jeśli wyrazi pani chęć zostania w przyszłości guwernantką albo chociaż pomocą w jakimś szanowanym domu.

– Żebyś się, k…a, nie zdziwił – odparła hardo Luba. Dudu szturchnął ją łokciem w bok. Typek zwany Watsonem szturchnął go kolbą pod żebro. Energia spadała nam drastycznie, czuliśmy jak spływa jednocześnie smętnie i gracko, niczym londyński deszcz po ulicznych kamieniach.

– Jak widzę, woli pani zostać w przyszłości awanturnicą? – łypnął Holmes.

– Już nią jestem – odpowiedziała Luba.

– Nie mamy zatem czego tu szukać, drogi doktorze – rzucił Holmes do Watsona – wracajmy na Braker Street zająć się sprawą Błękitnego Karakułu.

– Zaraz, zaraz – wtrącił Dudu – A nie na Baker Street? I nie w sprawie Błękitnego Karbunkułu?

– A, zawsze się mylę, przepraszam – zmieszał się Holmes.

– Ale przecież Holmes i Watson to postacie literackie. Wy nie istniejecie – rzuciła Luba.

– I nigdy się nie mylicie. Mimo że nie istniejecie. – dodał posępnie Dudu, rozcierając obolałe żebra.

– Ech, kolejni nie dali się nabrać – westchnął z rezygnacją Watson. – Nawet do tego się nie nadajemy, Sherlocku. Trzeba wracać do starego fachu, choć nie ma już przed nim przyszłości.

– O, to ciekawe – podchwycił Dudu – Macie panowie fach bez przyszłości? Nawet nie wiecie, jakie to powszechne w pewnych… hm… kręgach. Poprosimy o kilka szczegółów.

– Tak, bardzo chętnie posłuchamy waszej historii – podchwyciła Luba – Co takiego robiliście, zanim staliście się parą nieistniejących detektywów?

– Okropnie leje. Może chodźmy do mojego studia, mam tureckie papierosy, dostaliśmy od naszego przyjaciela Oscara. I nalewkę od przecudnej Constance… – rozmarzył się Dudu. Należy mieć na uwadze, że niby kolegował się z boskim Oscarem, ale bezczelnie podrywał jego żonę. Z drugiej strony należy też mieć na uwadze, że Oscar aniołem małżeńskim bynajmniej nie był. Co racja, to racja.

Studio było małe, jak na ówczesne standardy wręcz spartańskie. Ale było ciepło i sucho. Goście nieco się zdziwili, że gospodarz sam podaje im trunki, a jego bezczelna muza tymczasem rozpiera się w największym pluszowym fotelu z papierosem. Po służbie nie ma śladów. Wyjaśniliśmy im, że teraz w Paryżu taka moda.

Opowiedzieli nam, że pracowali w rezydencji pewnego Lorda mieszkającego na obrzeżach Londynu. Obaj zatrudnieni zostali w dużym parku. Obowiązki Watsona ograniczały się do płoszenia włóczęgów oraz dokarmiania żołędziami wiewiórek, które uwielbiały córeczki Lorda. Holmes miał bardziej prominentną posadę. Zatrudniony został jako pustelnik mieszkający w grocie na terenie parku. Musiał zapuścić długie włosy, wąsy, brodę i paznokcie. Jako odzienie dostał zgrzebny wór, zabrano mu też buty. Tak miał się prezentować, przynajmniej w godzinach wizyt gości w parku. Właściwie dopiero do snu mógł włożyć ciepłe pantofle. Dostał za to od Lorda wysłużoną Biblię, pęknięte okulary i starożytną klepsydrę. Plus tyle chleba i kości z pańskiego stołu, ile zdoła schrupać. Miał też obowiązkowo dokształcać się w chrześcijańskiej doktrynie, by udzielać gościom porad moralnych. Siedział za pniem przerobionym na stół i opowiadał kocopoły, które goście chcieli usłyszeć. Dwa weekendy w miesiącu miał wychodne – wtedy zastępował go „Watson”, aczkolwiek nie jako pobożny pustelnik, lecz mnich mający za sobą straszną historię rodem z gotyckiej powieści, który złożył śluby milczenia.

– To były całkiem godne warunki, jak na dzisiejsze czasy – stwierdził Holmes smutnym tonem. – Ale po kilku wizytach półgłówków z wyższych sfer, którzy za moje bieda-rady wciskali mi w ręce po kilkadziesiąt funtów, nabrałem ochoty na inne życie. A że do snu lubiłem czytać opowiadania o Sherlocku Holmesie, to pomyślałem, że mógłbym z moim druhem stworzyć taką trupę, grupę, jakby to nazwać…

– Aktorską? – podpowiedział Dudu.

– Raczej rekonstrukcyjną – westchnął Watson.

– Ale nie wyszło? – spytała Luba, zaciągając się papierosem, jak na paryską muzę przystało.

– Nie. Bo na co komu detektyw, który nie rozwiąże żadnej sprawy? Tułamy się po ulicach, czasem ktoś tak się uśmieje, że w zamian za naszą interwencję dostaniemy parę pensów. Ale przyjdzie mi chyba wrócić do groty pustelnika – smutno pokiwał głową Holmes. – Przynajmniej nauczyłem się fragmentów Biblii i mam przekonujący głos.

– Miałem nadzieję, że gdyby udało nam się schwytać Rozpruwacza, coś by to zmieniło, dało nam rozpoznawalność, popularność i pieniądze. Wiecie, prasa napisałaby o nas, że oto pojawili się prawdziwi Holmes i Watson. Sensacja! Ale nic z tego – głos Watsona załamał się. – A ja już mam dość tych cholernych wiewiórek. Jadły lepiej ode mnie…

– A może wasz Lord zatrudniłby was jako ogrodowych Holmesa i Watsona? – rzucił Dudu z błyskiem w oku i miną człowieka, który wpadł na genialny pomysł.

– I jakich życiowych porad mielibyśmy udzielać? Jak rozpoznawać typy błota z całej Anglii? – rozdrażnił się Holmes.

– Może goście opowiadaliby wam zmyślone zbrodnie, a wy byście je rozwiązywali? – rzucił Dudu.

– Albo chociaż dzieci Lorda lubiłyby się z wami bawić? – dodała Luba. – Lubią wiewiórki, to pewnie są miłe i ekologicznie świadome.

– Taaaaa, świadome. Ech…. Ej, a może porwiemy dzieci Lorda i potem je uwolnimy jako Holmes i Watson? – ożywił się Watson. – Nawet jak nas złapią, zdobędziemy sławę.

– To nie jest takie głupie, Watsonie – Holmes zmrużył figlarnie oko. – Zgarniemy okup jako porywacze, a potem jako bohaterowie uwolnimy dziewczęta i dostaniemy kolejną nagrodę. Po takim numerze na pewno już nie zginiemy!

Dudu i Luba dyskretnie zmienili temat na pogodę, co, jak wiadomo, zawsze wszystkich Anglików zajmuje najbardziej, czy to w archaicznych czasach królowej Wiktorii, Monty Pythona czy we współczesnej Ludowej Republice Brytyjskiej.

Lepiej w raporcie nie wspominać, jak sprowadzili na złą drogę dwóch biedaków, w tym jednego pobożnego pustelnika. Z drugiej strony taki sam był on pobożny, jak pustelnik, jak Holmes, więc nie czujemy, że zrobiliśmy coś złego. Właściwie tylko wyrównaliśmy szanse. Czyli dokonaliśmy natychmiastowej redystrybucji, na tej samej zasadzie co inny wielki Brytyjczyk, romantyczny poeta John Lennon nazywał instant karma. My tylko pojawiliśmy się na drodze życiowej tych osób jak zwierciadło redystrybucji czy karmy, i hop! część majątku bezsensownie zawłaszczanego przez Lorda z wiewiórkami przeskoczyło do poszarpanych chlebaków dwóch biedaków z ludu. Na nasze oko, biedacy chętnie rozdystrybuowali dalej co im tam wpadło, ochoczo zostawiając grosz w pubach i w kieszeniach londynianek, które nie chciały być guwernantkami.

Spędzaliśmy dalej pożytecznie i nie całkiem niemiło czas przeznaczony na projekt Londyn. Poznaliśmy troszkę obyczaje środowiska przegranych artystów i kabaretów za trzy grosze (i dla poprawienia bilansu energetycznego czasami też spotykaliśmy prawdziwych ludzi kultury). Luba nieraz miała pożytek ze swojego jiu-jitsu, bo nie były to często środowiska najlepiej wychowane ani też anty-patriarchalne. Aż, pewnego razu, wracając razem z pubu Lamb and the Flag, słabo oświetlonymi uliczkami w strugach nieuchronnego deszczu, natrafiliśmy na pościg.

– Co tu się dzieje? – spytał Dudu jednego z gapiów zgromadzonych jak zwykle tam, gdzie policja krzyczy, żeby się nie gromadzić.

– Gonią Kubę. Teraz już im nie ucieknie – z zadowoleniem pokiwał głową zaczepiony jegomość.

– O ja cię… – powiedział Dudu – ale historia. Widziałem jakąś uciekającą postać – Widzieliśmy, prawda Luba?

– Tak, pędził tam. I gadał sam do siebie.

– Ale co? Co mówił? – zainteresował się jegomość. – Trzeba powiedzieć o tym policjantom!

Luba milczała. – Chyba nie pamiętam.

Dopiero w domu zdradziła Dudu, że skłamała. Dobrze słyszała, co gadał „Kuba Rozpruwacz”.

– Co takiego? – Dudu aż podskoczył.

– Halo, katedra profesora Drogodzieja? Czy ta kontrola badań terenowych jest potrzebna? Podróże w czasie są dobre dla ambitnych świrniętych doktorantów, nie, cholera, dla recenzentów!

prof. Monika Kostera, Adam Węgłowski

Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Kev z Pixabay

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie