Rajd po Romie

· ·

Rajd po Romie

·

W podróż do starożytnego Rzymu przygotowaliśmy się – my, czyli doktoranci Będzimir i Wilkomir – bardzo solidnie. Tak przynajmniej sądziliśmy. Wkuwaliśmy łacinę i ćwiczyliśmy wymowę, wcielając się a to w Cezara, a to Cycerona, a to w Piłata. Bazowaliśmy na wymowie podsłuchanej przez pierwsze tempochody jeszcze z początków chrononautyki. Mimo to w przeddzień podroży wstecz nasza opiekunka z Akademii zdecydowała o opóźnieniu misji. Postanowiła zapobiegliwie najpierw wrzucić w chronoport roboty lingwistyczne najnowszej generacji, aby zarejestrowały wszelkie możliwe odmiany łaciny w Wielkim Mieście i nas dokształciły, abyśmy nie wrócili na tarczy po jednym dniu badań. Co, zważywszy do czego służą tarcze tam, gdzie się wybieraliśmy, mogłoby być dla nas doświadczenie naprawdę chudym, żeby nie powiedzieć mizernym.

Efekt robozwiadu był porażający. Od wielości wariantów, w zależności od miejsca i klasy społecznej, zagotowały się robosom twarde dyski. Sztuczna Inteligencja wciąż nie radziła sobie z wmieszanymi wedle uznania niegramatycznymi wstawkami, wtrętami z greki, rozmaitych języków italskich, bliskowschodnich, celtyckich i Jowisz jeden wie, jakich jeszcze. Im bardziej chciała, tym bardziej się nagrzewała. Aby dojść z tym do ładu, musielibyśmy opóźnić misję o rok. Tu wstaw: stres, stres, każdy dzionek z energometrami zaciśniętymi w garści, obaj czujemy jak zmieniamy się w meduzy, co z naszym doktoratem, z latającym seminarium, z zaplanowanymi konferencjami? Wyglądało więc na to, że polecimy z podręcznymi translatorami zakamuflowanymi jako naszyjniki (bo przecież nie możemy się obnosić z rzeczami z przyszłości). Mówić językiem literackim jeszcze mogliśmy, trudno było się jednak spodziewać, że usłyszymy odpowiedzi w tak czystej łacinie, że bez problemu ją zrozumiemy.

Plan wypalił. Przynajmniej w tej mierze. Wylądowaliśmy jako przybysze z jakiegoś tam wschodu, cali w tanich paciorkach i naszyjnikach, dzięki którym od razu było widać, że nie mówimy uliczną łaciną. Nie przewidzieliśmy jednak kolejnych trudności. Pierwszego dnia w okolicach Forum Romanum dostaliśmy mdłości, czując smród ofiar składanych ze zwierząt. Reszta dnia minęła nam na spacerach po lasku, żeby uzupełnić energię. Niestety, mdlejący Będzimir zaraz padł ofiarą małego ulicznika, który ukradł mu nieodzowny naszyjnik. Nie zaryzykowałem pogoni: w pobliżu kręciło się jeszcze kilka osób, które dziwnie nam się przyglądały. Ani chybi kolejni rabusie. Pod wieczór zabrałem nadal słabującego kolegę do naszego wehikułu, kryjącego się pod postacią poczciwego osiołka. Potem daliśmy z kopyta i wróciliśmy w nasz alegre, tłusty wiek XXI.

Śledząc nagranie z naszej misji profesor stwierdziła, że wie już, dlaczego tyle osób dziwnie nam się przyglądało. Nasze dalekowschodnie rysy i prawie dwa metry wzrostu, a przy tym tandetny strój, nie mogły pozostać niezauważone w basenie Morza Śródziemnego w czasach Spartakusa – i to niekoniecznie w wyrozumiały sposób, w jaki patrzysz na turystę z pipidówka, niemającego pojęcia, że jeśli jesteś w Rzymie, to powinien zachowywać się jak Rzymianin. Byliśmy po prostu podejrzani. Mogli nas nawet wziąć za jakichś uciekinierów ze szkoły gladiatorów i kłopoty gotowe. Nie chcielibyśmy skończyć, walcząc przeciw sobie z siecią, trójzębem i innym żelastwem. Musieliśmy więc zmodyfikować plany. Mirek dostał nowy naszyjnik i wróciliśmy do późnorepublikańskiego Rzymu, siedemdziesiąt lat przed Chrystusem, ucharakteryzowani na zamożnych, ale nudnych podróżnych.

Wynajęliśmy pokój w wysokim budynku nieopodal Palatynu. Świetna lokalizacja, blisko do łaźni i do nie całkiem ohydnej toalety publicznej. Nasz gospodarz, niejaki Caius, okazał się tak towarzyskim człekiem, że nie musieliśmy się za bardzo wysilać, żeby znaleźć lokalne osoby służące nam za informantów. Właził prawie bez pukania, a już na pewno bez skrępowania rano, po południu i wieczorem. Po czym zaczynał rozmowy – a właściwie monologi, z których dowiedzieliśmy się wszystkiego o jego życiu seksualnym, prawdziwym lub wyobrażonym. A przy okazji też trochę o rzeczach, które nas interesowały, czyli o obyczajach wtedybylców i tubylców. Kto w sąsiedztwie robi najlepsze garum, gdzie można dostać za bezcen szparagi, gdzie pod cmentarzem można spotkać całkiem zacne kurtyzany albo u kogo najlepiej obstawiać walki gladiatorów. Wilkomir próbował traktować poważnie wszystko, co Caius nam opowiadał, tak jak uczyliśmy się na seminarium z etnografii. Jednak gdy pojawiły się w opowieściach uganiające się po ulicach za naszym gawędziarzem oszalałe z miłości nimfy wieczornice, to postanowił jednak troszkę odpuścić. Caius nie wyglądał bynajmniej jak Apollo ani nie wysławiał się jak takowy. Jak widać, niepotrzebna nowoczesna technologia i mass media, żeby ludzie byli wprawnymi mitomanami.

Cały czas mieliśmy problemy z poziomem energii. Trudno nam było nie tracić rezonu i spokojnie chadzać po ulicach, na których tyle było osób otwarcie się prostytuujących lub ewidentnie cierpiących na rozmaite choroby, a pozbawionych jakiejkolwiek opieki zdrowotnej. Na szczęście łatwo było się doenergetyzować – nie brakło zakątków uroczych przyrodniczo, poza tym całkiem korzystnie działały na nas termy i wieczorki poetyckie. Niestety, kiedy zbyt często kierowaliśmy kroki do łaźni, to od nadmiaru pary i skoków temperatur zaczęły szwankować nasze naszyjniki. Musieliśmy więc mocno podkreślać naszą cudoziemskość z jednej strony, a z drugiej wytężać uwagę, żeby zrozumieć, o czym się mówi. Warto było, bo tu ludzie rozmawiali naprawdę o ciekawych rzeczach. Udało nam się w łaźni zaprzyjaźnić z kilkoma amigami, którzy nas zabierali w ciekawe miejsca, między innymi właśnie na spotkania z niespełnionymi literatami. Z poezji, mimo naszyjników, rozumieliśmy zero z wykrzyknikiem, ale to było cudne zero. Jeszcze cudniejsze były wino i muzyka. Jeden taki wieczór i zapas energii na tydzień. Nawet z Caiusem w środku, budzącym nas o śmierdzącym świcie, żeby poopowiadać o tym, jak łapała go lubieżnie za poślad Salacia. Nic to. Zdobywaliśmy wiedzę i układaliśmy nasze mapy społecznych sensów.

Wilku zaczął zakochiwać się w jakiejś Egipcjance, która układała naprawdę mało ambitne rymy (nieprawda, to była ciekawa aliteracja). Miru odróżniał już bez pudła kilka rodzajów cienkiego wina, mimo że rozwodnione smakuje głównie, jak wiadomo, wodą (są różne zdania na ten temat). I wtedy z nieba spadł nam pożar miasta. Zobaczyliśmy w akcji osławioną „straż pożarną” Marka Licyniusza Krassusa. Tego pogromcę Spartakusa i członka triumwiratu, który zachwiał republiką i którego moglibyśmy nazwać – wedle dawnej przestarzałej nomenklatury – milionerem. Zainteresował nas przede wszystkim jego biznesowy modus operandi. Okazało się, że faktycznie po wybuchu pożaru do płonących domów przyjeżdżali jego strażacy, aczkolwiek w nieodłącznym towarzystwie skryby. Ów szybko sporządzał akt sprzedaży płonącego budynku – nieszczęśnicy dotknięci pożarem godzili się sprzedać ją za bezcen Krassusowi – a dopiero wtedy straż pożarna przystępowała do działania.

W toku naszych badań ustaliliśmy jednak, że niektóre pożary były także wywoływane na zlecenie Krassusa. Organizacja owej „straży pożarnej” bardzo nas zainteresowała. Ciekawe, jakie przemiany przeszła po roku 53 p.n.e., gdy Krassus zginął podczas wyprawy wojennej przeciw Partom, gdy schwytali go i wlali mu do gardła płynne złoto, którego tak pożądał. Czy jakiś utalentowany przedsiębiorca go zastąpił? Radzi bylibyśmy sprawdzić, tyle że nie to było celem naszych badań. My chcieliśmy poznać proces nadawania sensu – i naprawdę fascynująca okazała się dla nas reakcja ludzi na to, co się działo. Skoncentrowaliśmy się na tym, jak doszło do tego, że ludzie zaakceptowali Krassusową „straż pożarną” na długo przed zorganizowaniem prawdziwych rzymskich brygad strażackich (czyli wigilów, powołanych do pomp za cesarza Augusta, którzy faktycznie walczyli z ogniem, a nie na nim zarabiali).

Przez lata badacze myśleli, że Rzymianie akceptowali strażaków-piromanów Krassusa właśnie dlatego, że nie było takich służb wcześniej. Jednak dziś już wiemy, że to nieprawda: w starożytnym Egipcie istniały zorganizowane grupy strażackie z prawdziwego zdarzenia, gaszące pożary. Możliwe było jednak, że ludność Wiecznego Miasta nie wiedziała o tym, bo gdzie Rzym, gdzie Egipt. I to właśnie nas interesowało, a także: jak na to wszystko reagowali zwykli ludzie.

Na samym początku miejscowi byli oburzeni działaniami Krassusa. Caius wparadował nam do pokoju cały spieniony i perorował długo o upadku Rzymu i smutnym końcu cnoty. Gdzie wyznaczanie granic i umiaru pragnieniom? Pytał retorycznie zarzucając nieistniejący róg nieistniejącej togi na bardzo istniejące pulchne ramię. Tak samo w łaźni – wszyscy potępiali działania niegodne rzymskiego męża. Gdzie virtus, gdzie fides? Ale potem reakcje łagodniały, zmieniły się w lekkie narzekanie. I pewnego dnia po pożarze już nikt nie dziwił się temu, że straż pożarna zajmuje się napychaniem portfela swojemu szefowi – i tak już zostało. Gdy pytaliśmy o to ludzi, reagowali nerwowo, ale w stosunku do nas, nie do Krassusa. „Człowiek sukcesu, dba o porządek, organizuje igrzyska, a wy się czepiacie?!”. Czy człowiek naprawdę jest w stanie znormalizować wszystko? Tak, widzieliśmy na własne oczy, jak to się odbywało. Czy jest to nieuchronne? Tego nie wiemy, nie umieliśmy bowiem zaobserwować tego momentu, gdy z niedopuszczalnego zmieniło się w normalne. Nie wiemy, kiedy dokładnie to się stało. Nie wiemy, czy coś mogło to powstrzymać, zmienić. Na pewno nie nasze pytania.

Zaczęliśmy bowiem włóczyć się po nocy i zaczepiać ludzi na ulicy. W sumie niezbyt mądrze, ale myśleliśmy, że czegoś się w ten sposób dowiemy, złapiemy jakiś ważny moment. Złapaliśmy jednak głównie guzy i siniaki. Wyglądaliśmy na zamożnych, a poruszaliśmy się bez choćby jednego człowieka obstawy i bez żadnego niewolnika. Sama myśl o niewolniku zbijała nam energię do poziomu meduzy, więc radziliśmy sobie, jak umieliśmy. I tak, nasze intensywne rozpytywanie na ulicach Wiecznego Miasta zakończyło się w efekcie kilkoma srogimi laniami. „Wiecie, co, Wilkomirze i Będzimirze – powiedziała nasza profesor – cieszmy się, że skończyło się tylko na guzach. Mogli wziąć was za szpiegów, torturować albo zakopać żywcem”. Cóż, praca antropologa ma swoje blaski i cienie.

Ostatnim naszym wspomnieniem z Rzymu był widok płonącego budynku, w którym mieszkaliśmy u Caiusa. Czasem zastanawiamy się, czy to nie my węszeniem dookoła sprowadziliśmy nieszczęście na erotomana gawędziarza i jego sąsiadów. Lecz to musi przebadać już kto inny, w ramach innego grantu.

prof. Monika Kostera, Adam Węgłowski

Poprzedni odcinek cyklu można przeczytać tutaj: Etnografia przeszłości w przyszłości: Pierwsze spotkanie 

Zdjęcie w nagłówku tekstu: Николай Егошин z Pixabay

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie