Etnografia przeszłości w przyszłości: Pierwsze spotkanie

·

Etnografia przeszłości w przyszłości: Pierwsze spotkanie

·

To mój pierwszy raport z badań terenowych na zajęciach z etnografii historycznej. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to będą następne – zobowiązałam się pisać i wysyłać regularnie krótkie sprawozdania z moich badań. To jest troszkę dłuższe, bo jest pierwsze. Dostaliśmy za zadanie publikować etnoreportaże w mediach szerokiego zasięgu; ja wybrałam „Supernowego Obywatela”, bo ma mnóstwo czytelników, ale i wyraźny profil i zawsze stara się mówić nowe, niebanalne rzeczy. Właśnie takie chciałabym umieć powiedzieć o epoce, którą badam – coś więcej niż to, co wszyscy o niej myślą i czują, czyli właściwie nic specjalnego, byle nie musieć się na niej zbyt długo koncentrować, zbyć banalną etykietką i móc zająć się ciekawszymi momentami w historii planety. Dla mnie ta epoka ma nabrać życia, energii i znaczenia. I chcę przekazać moim współczesnym ziomkom to, co zobaczę.

Nie zdziwi nikogo, gdy dodam, że byłam jedyną osobą, która zapisała się na tę epokę. Nasza profesor, Ania Lawendowska, po namyśle zgodziła się, żebym wybrała się na samodzielne badania. Powiedziała: „Ty, Dobromiło, zawsze jesteś taka Zosia Samosia, dasz sobie radę. I ta epoka właściwie pasuje do takiego indywidualnego podejścia. Tylko musisz być bardzo czujna i wrażliwa, żeby nie stracić energii”.

Wyjaśniła mi, że mam sprawdzać poziom energometrem codziennie, a w razie potrzeby nawet za każdym razem, gdy czuję, że coś jest nie bardzo w porządku. Jeśli zjedzie mi pod kreskę, to mam zostawić absolutnie wszystko, nie wracać po nic, tylko nastawić chronoport z powrotem na rok 2083 i fru. Notatki będę zawsze nosić przy sobie, bo nie wyobrażam sobie, żebym umiała je zostawić i wyskoczyć z powrotem do domu bez nich. Wszystko inne mogę zostawić, ale mojej pracy nie. Nie ma w tym chyba nic dziwnego; wiadomo, że utrata pracy powoduje dramatyczny spadek energii. Będę bardzo uważać, bo wiemy z historii, że ludzie wtedy to były chodzące czarne dziury (i jakie to miało skutki). Zresztą nasza Ania pamięta sama tamte czasy, studiowała wtedy socjologię, i dobrze potrafiła mi poradzić, jak mam się zabezpieczać przez zjazdem.

Najpierw było mnóstwo szkoleń BHP i z obsługi chronoportu. Zakazano nam ujawniania w jakikolwiek sposób, że pochodzimy z ich przyszłości. Słusznie – chociaż wiemy przecież, że tamci ludzie po prostu nie widzą niczego, co pochodzi z przyszłości; żyją w czasach sprzed chronoportacji i nie mają nawet specjalistów od postrzegania przybyszów z przyszłości. Widzą nas tylko o tyle, o ile odgrywamy role i zasady z ich czasów. Na dobrą sprawę można im powiewać sztandarem rewolucji 2032 roku i nie zobaczą dokładnie nic. Ale rozumiem, że muszą nam takie rzeczy dokładnie wyjaśnić, bo takie badania przeszłości to nie żadna turystyka, lecz poważne podejście i trzeba brać odpowiedzialność za to, co się robi i za to, co się myśli. Nie wiadomo jeszcze, jaki ślad tam zostawiamy, nawet jeśli nikt nas nie widzi. Nie można robić byle czego w przeszłości tylko dlatego, że oni robili byle co. Tych przygotowań i szkoleń było mnóstwo, zdążyły nas zmęczyć i znudzić. Jednak, mimo wszystko, nic nie przygotowało mnie na faktyczne stanięcie twarzą w twarz z rokiem 2022. Żadne opowieści, żadne symkursy, żadne pilotaże nie mogą się równać z bezpośrednim wrażeniem zanurzenia w zupełnie innym kosmosie. Tak jak nam wyjaśniono, najpierw jest pierwszy haust euforii, nagłe wyrównanie energii, ma się wrażenie unoszenia w powietrzu. Ale potem się zaczyna czuć przestrzeń wokół.

W moim przypadku – nie bardzo. Pierwsze uczucie: no dobrze, pojmuję, czemu ten czas nazywa się La Moche Époque. Tego wrażenia nie oddają w pełni stare klipy ani obrazy, to jest coś, co się czuje całą skórą. Jest naprawdę brzydko, wszystko jest strasznie brzydkie. Myślę sobie está bem, dawaj od razu energometr. I słusznie – wskaźnik spadał, chyba z jakiegoś zawyżonego pułapu od tego pierwszego haustu, więc nie było tragicznie – ale przestraszyłam się, bo jeszcze nigdy czegoś takiego nie miałam, tak silnego zjazdu. Wszystko wokół było jakieś jałowe, wysuszone, ale jednocześnie wiotkie, zwiędłe. Ludzie niby ubrani kolorowo, ale wszyscy tacy sami, przynajmniej wtedy takimi mi się wydali. Gesty, rytm wokół jednostajny. Na pewno też zawiniła troszkę nawigacja, bo zamiast bezpiecznie w mieszkaniu, znalazłam się w środku domu handlowego. Muszę to zgłosić, pewnie błąd w mapach programu, ale i tak dobrze, że mnie nie wylądowało na środku ulicy.

W każdym razie wrażenie było mocne i postanowiłam od razu skorzystać z rad anty-entropowych. Obrałam kurs na najbliższy park, czyli w tym przypadku Saski. To fizyczne uczucie ulgi, kiedy spotkałam pierwsze drzewo! Kochany, cudowny klon. I potem już coraz lepiej. Lipy, kasztanowce białe, inne klony. Nawet nie musiałam mierzyć energii, czułam się z każdą minutą coraz lepiej. Jak spragniony człowiek w upale, chłonęłam kontakt z jesiennymi liśćmi, cienie, jakie rzucały na alejki, cudne aromatyczne zapachy jesieni, ptaki, które czuły moje zaniepokojenie i starały się nakarmić mnie dawką dobrego konsonansu. Está bem, está bem. Było dość ciepło, usiadłam na ławce. Po jakimś czasie zaczęłam znów zwracać uwagę na ludzi. Patrzyłam na nich troszkę jakby z ukrycia, nieśmiało, gotowa, by odwrócić w każdej chwili wzrok. Już nie wydawali mi się tacy groźni, jak na samym początku. Nawet mieli swój wdzięk. Mieli jakiś taki rytm smutku, nie uśmiechali się do siebie, nie mówili przechodzącym ani dzień dobry, ani olá. Większość sunęła z łagodną melancholią, jakby nie do końca świadomie chłonąc i czerpiąc energię z drzew. Niektórzy patrzyli pod nogi, inni jakby w próżnię. Tak jak nas uczono, sporo osób chodziło z tymi ich modelami komórek, które są absolutnie identyczne i przypominają listewki do prądu. Albo trzymają to przy głowie, albo mają lokalną zdalność, ale wtedy też są na tych komórkach skoncentrowani, ich uwaga jest wyraźnie gdzieś indziej. Widziałam też osoby siedzące na ławkach z komórkami albo z książkami, takimi z papieru drzewnego, te białe kartki mocno zwracają uwagę, jest w nich coś smutnego i bardzo pięknego. Pomyśleć, że oni mogą z takimi cudami siedzieć byle gdzie i dotykać brudnymi łapami. Choć w jakiś sposób to mi pasowało, poczułam wielkie piękno tej scenki – człowiek z drzewną książką pod jesiennym kasztanowcem, drzewem…

Poczułam też, że cieszę się i jestem głęboko wdzięczna za nasz algowy papier, w tym drzewnym jest, oprócz głębokiego piękna, też głęboka przemoc, tak samo jak z pergaminem. Patrzyłam w Saskim na ówczesne dzieci, też takie odrębne, ale przynajmniej rozglądały się na boki i jedno pokazało mi ozór. Odpowiedziałam tym samym. Poczułam, że jest está bem i że mogę już iść, poszukać mojego lokum i spróbować się z nim zaprzyjaźnić. Przede mną, jak dobrze pójdzie, cały semestr w tym burym świecie.

Inaczej niż większości, mnie załatwiono indywidualne mieszkanie, bo ważniejsze niż zsocjalizowanie się z epoką jest przeżycie badania, a na higienie energetycznej mieszkańców, nawet najbardziej podstawowej, nie ma tu co polegać. Nie mogę więc obserwować, co robią rano studenci w akademiku ani jak się zachowuje rodzina gospodarzy wieczorem, czego troszkę żałuję. Z drugiej strony jednak nie zamierzam szaleć, bo nikt nie chce się obudzić pewnego dnia jako pieprzony implo.

Mieszkam na Żoliborzu, bo tam jest dużo drzew, sporo niekoszonych trawników, ptaki i inne zwierzęta. Dom jest zbudowany ze zdrowego materiału, sporo cegły, jest zachowana taka jakby intuicyjna higiena mieszkalna. Wyjaśniono mi, że to troszkę sztuczna społeczność, bo głównie bogaci ludzie, żebym się nie spodziewała organicznego życia sąsiedzkiego, i żeby, jeśli coś będzie ze mną nie tak, jednak najpierw sięgać po chronoport, a nie liczyć na pomoc sąsiada. Tu jednak moje pierwsze wrażenia były bardzo przyjemne. Dom przywitał mnie ciszą i zapachem starych murów. Wszędzie są zamki i zamknięcia, ale przynajmniej nie ma tu ogrodzeń, a wiem, że w innych osiedlach bywają.

Wnętrze cudownie velha guarda, z drewnianą klepką, która trzeszczy pod stopami, umeblowane też po staremu, bo ktoś zostawił meble i wynajął. Szafki w kuchni pełne talerzy ręcznie malowanych przez starych mistrzów z Włocławka. Gdybym była gorszym człowiekiem, to zabrałabym kilka do domu na koniec badań. (Ale nie jestem, bądźcie spokojne, drodzy Czytelnicy!) Coś przecudnego, i można jeść z tego jajecznicę i chleb z masłem. Co oczywiście robię i wcale mi się nie nudzi, czuję tę zebraną w talerzu pracę ludzką, staranność, wiedzę całych załóg zmaterializowaną w tych obiektach – i jestem ostrożna, pełna szacunku. W ogóle mieszkanie nastraja mnie w ten sposób. Nie czuję się tu sama, wszędzie są ślady czyjejś staranności i pracy. Nie zawsze jest to dobre uczucie – właściciel zostawił mi na powitanie różne rzeczy, między innymi tabliczkę czekolady, której jedzenie sprawiło mi fizyczną przyjemność, ale jednocześnie napełniło smutkiem. Mnóstwo rzeczy w tym świecie powstaje z pracy tak głęboko wyalienowanej, że ściska w dołku. Czasami zupełnie nie jest się na to przygotowanym, bo nigdzie nie ma ostrzeżeń. Nie bardzo.

Na początek postanowiłam się zmierzyć z młodzieżą jako tematem badawczym. Przeprowadziłam analizę tekstu, obserwację nieuczestniczącą i jedną rozmowę z tubylczynią. Analizowałam głównie teksty z tutejszego internetu – to rzeczywiście gąszcz pełen wnyków i miejscami zaminowany, można się wrąbać w byle co bez żadnego uprzedzenia – nikt tego nie moderuje ani nie ma ostrzeżeń dla użytkowników. Ma rację Zapatero, że to była prawdziwa machina chaosu i nic dziwnego, że poszło tak, jak poszło. Obserwację prowadziłam w wybranych miejscach pracy studentów i uczniów. Pracują też często jako gońcy, tak zwani copywriterzy, czyli pisarze reklam, opiekują się dziećmi (głównie kobiety), pracują w magazynach i jako piloci wycieczek.

Wybrałam gastronomię, bo wydała mi się najłatwiejsza do obserwowania z zewnątrz. Siedziałam w kawiarniach, gdzie pracowała młodzież i patrzyłam uważnie na to, co się dzieje. Wreszcie porozmawiałam z jedną osobą. Tu nie jest tak łatwo zacząć rozmowę z nieznajomą osobą na mieście – za to super łatwo z nieznajomym w internecie, ale na tym mi na razie nie bardzo zależy, te wymiany są strasznie płytkie i często agresywne, a chciałam mieć głębszy kontakt z tubylcem. Nie ma klubów osiedlowym, ale są pierwsze kooperatywy. Zapisałam się do jednej i tam bez żadnych problemów nawiązałam takie znajomości, na jakich mi zależało. Osoba, z którą porozmawiałam o jej sytuacji, ma na imię Karolina i pracowała razem ze mną na dyżurze. Wygląda to w zasadzie tak samo jak u nas, chociaż tu jest o wiele rzadziej spotykane – te kooperatywy to prawdziwi pionierzy spółdzielczości i trzeba poważnie poszukać, żeby na jakąś trafić.

Potem będę naprawdę spotykać się z różnymi ludźmi, rozmawiać i uczyć się, jak żyją. Będę o tym, czego się tu nauczę, pisać i wysyłać kolejne raporty. Teraz kilka słów o wstępnych badaniach młodych ludzi z brzydkiej epoki. Nie będą to miłe słowa, bo sytuacja młodych zdaje się tu być niezbyt miła. Z jednej strony teksty tych czasów pełne są komplementów wobec młodzieży. Młodzież to „przyszłość”, „jest najlepszym pokoleniem w historii” (w ogóle wymyśla się tu ciągle nowe pokolenia, to bardzo ciekawe, bo między nimi nie ma odstępu w czasie, który wystarczyłby na rodzicielstwo, no, chyba że rodzicami miałyby być dziesięcioletnie dzieci…), jest „ambitna”, „wie, czego chce”, „jest mądra, nie da się indoktrynować”. Często też spotyka się frazę „trzeba dać młodzieży szansę” albo „teraz czas na młodych”. Nie ma tu instytucji starszyzny w strukturach zarządzających organizacjami czy społecznościami.

Z jednej strony można odnieść wrażenie, że ta epoka jest przynajmniej ideowo przyjazna dla młodych. Ale z drugiej – nigdy nie słyszałam o czasach tak niesprzyjających młodym ludziom. Młodzi niby rządzą się sami, nikogo nie pytając – ale też nie mają kogo spytać. Bardzo trudno o pracę zgodną z umiejętnościami i wykształceniem. Niby deklaratywnie wpiera się osoby, które chcą się kształcić, ale nie udało mi się dowiedzieć, na czym to wsparcie konkretnie polega. Studenci zaoczni nie dostają płatnych urlopów z miejsc pracy, nawet na czas pisania prac dyplomowych. Nie dostają też nagród, gdy takie studia ukończą. Za to wisi nad nimi ciągła groźba utraty pracy i bardzo wiele osób szuka studiów niezgodnych ze swoimi zainteresowaniami, ze strachu, że zostaną bez pracy po ukończeniu nauki! W naszych czasach wydaje się śmieszne, że takie ogromne masy osób studiują zarządzanie – tylko w tym roku były w Polsce dziesiątki tysięcy kandydatów na takie studia! Czym oni potem zarządzają? Wydaje mi się, że oni wiedzą, że nie będą szefami korporacji, ale mają nadzieję, że miejsca pracy będą przychylnie patrzeć na ich dyplomy – nic innego nie odgrywa tu większej roli.

Co gorsza, młodzi nie mają gdzie mieszkać i wszyscy sprawiają wrażenie, jakby to było normalne. Prawie wszystkie mieszkania są prywatne i naprawdę strasznie drogie. Gdyby młoda osoba nawet nie wydała nic na życie przez cały rok, to taka całkowicie odłożona pensja wystarczyłaby na jakieś 3 metry kwadratowe mieszkania, może 4. Tylko młodzi z bogatymi rodzicami mają szansę na własne mieszkanie. Ale to też ma swoją cenę – rodzina mówi im, co mają studiować, w jaki sposób brać ślub, a nawet z kim i kiedy. Stosunki własności paraliżują tutaj życie. Trudno się dziwić, że nie ma bogatej kultury żywego teatru, żadnego fermentu, bezkompromisowego buntu. Naszym łatwo jest mówić – spróbowaliby tu pożyć moi koledzy kurwa wyklęci bardowie z wielkim dylematem życiowym, czy mieszkać w cichej kawalerce, czy kolektywnie.

Młodzi ludzie pracują w warunkach kompletnej alienacji pracy. Są cały czas obserwowani i nagrywani przez kamery, zazwyczaj nie mają umowy o pracę ani nawet wzajemnych zobowiązań świadczenia z zakładem pracy. W ich miejscach pracy bardzo często nie ma w ogóle związków zawodowych. Widziałam szefów besztających pracowników na oczach całej sali pełnej klientów – nikt nie reagował (miałam wielki problem, żeby powstrzymać się przed wstaniem i strzeleniem we wrzeszczący pysk). Widziałam, jak pracownik musiał robić za kilka osób, dwoił się i troił, bez przerw, bez możliwości pogadania z innymi ludźmi. Widziałam, jak pracownicy gastro zmuszeni byli do recytowania odrażających formułek marketingowych i wpychania klientom jakichś rzeczy, których oni wcale nie chcieli – to skutecznie zabijało jakiekolwiek możliwości nawiązania więzi między nimi, rzecz jasna, bo klient myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej odejść od lady, a pracownik nie widział w kliencie w ogóle człowieka, lecz obiekt do molestowania tymi ofertami. Dowiedziałam się, że młodzi pracują na zmianach po 10 godzin w cateringu – a bywa, że dłużej. Nie mają do kogo iść na skargę, bo jest to uważane za normalne, jeszcze usłyszeliby od przełożonych i rodziców, że mają za dobrze. Podobno to normalna odzywka w tej epoce, muszę kiedyś spróbować zrozumieć, skąd się bierze – sprawia wrażenie okrutnego absurdu. Natomiast fakt, że polscy studenci i tak mają nieskończenie lepiej, niż rówieśnicy z Anglii czy USA (którym wszyscy zdają się zazdrościć), bo przynajmniej nie muszą na ogół płacić za naukę ani zadłużać się na dziesięciolecia do przodu.

Te obserwacje pochłonęły sporo czasu i energii, zabierałam zawsze ze sobą awaryjny tomik poezji, Nâzım Hikmet uratował mnie przed niejednym zjazdem. Czułam, że zaczynam widzieć problem, ale patrzyłam ze zbyt wielkiego dystansu, aby naprawdę go rozumieć. Wtedy właśnie zapisałam się do kooperatywy i zaczęłam regularnie przychodzić na dyżury. Zaprzyjaźniłam się z Karoliną i zadawałam jej wiele pytań, a ona odpowiadała i czasami też mnie pytała. Staram się zawsze odpowiadać szczerze, ale bez przyszłościowych rewelacji, więc siłą rzeczy to, co o sobie mówię, jest skrótowe i zniekształcone. Czasami tłumaczę, że jestem introwertyczką, co jest po części prawdziwe. W każdym razie dzięki Karo zobaczyłam ten świat troszkę bardziej od środka. Opowiedziała mi, jak wcześniej pracowała w gastro, potwierdzając z naddatkiem moje ponure obserwacje. Nadal musi zasuwać, bo jej kooperatywa nie płaci, tylko daje możliwość kupowania warzyw i owoców ze zniżką. Ja mam zresztą tak samo, też nie dostaję wypłaty i nie jestem pracowniczką. Mnie to nie robi problemu, bo mam stypendium i mogę się skoncentrować na studiowaniu. Tego oczywiście Karo nie powiedziałam, bo to zupełnie przyszłościowy kosmos. Ale bardzo nam się dobrze pracuje razem, Karo też mówi, że w kooperatywie jest cudownie. Dostosowujemy się do siebie z tempem, pomagamy sobie wzajemnie nosić kraty z warzywami. Siedzimy, przebieramy marchewkę razem i rozmawiamy.

„Ty, dlaczego nikt nie wpadł na to, że taka praca jak tu jest sensowniejsza i lepsza niż to, co na ogół?” – spytała mnie Karo, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć, więc tylko kiwałam głową. „W gastro jest spinka, wszyscy z agresją, często nienawidzi się tych klientów, bo to jedyne, co daje moc, żeby przetrwać jeszcze kilka godzin. I się bierze, co się da, bo nie wolno, szef każe wyrzucać do śmieci dobre jedzenie. Więc jak się trafi okazja, to bierze się, co się da. A przecież tu – nigdy, za nic. Tu jest inaczej. Nie wiem, jak to wytłumaczyć”.

Ja wiem, ale nie mogę jej tego powiedzieć. Pocieszam się, że już za 10 lat oni też to będą wiedzieć i że dzięki temu tacy jak ja będą mogli sobie odgrywać święty teatr po nocach i mieć bezkompromisowe zdanie o świecie i o czasie odkupienia. Na widok wrzeszczącego w miejscu pracy sadysty świerzbi nas ręka, a nie zaokrąglają się ramiona. Własne mieszkanie kojarzy nam się z introwertyzmem i ekstrawertyzmem, a nie z długiem do końca życia. Dziękuję, Karo. Nie mogę ci tego powiedzieć tam w świecie, który badam, ale powiem tu, w moim reportażu.

Karo powiedziała mi, że mieszka „za miastem” i dodała, że w Konstancinie. Zaciekawiło mnie, jakie mają przedmieścia w tych czasach, więc bezczelnie się do niej wprosiłam. Chyba była troszkę zdziwiona, zdaje się, że nie jest to normalnie praktykowane, żeby tak szybko i tak bezstresowo się wpraszać do znajomych. Przywitała mnie jakimś fajnym warzywnym daniem, nie spodziewałam się, że zada sobie trud gotowania dla mnie obiadu i zrobiło mi się głupio. Wynajmuje pokój u jakiejś rodziny, ma własny kąt kuchenny i całkiem przyjemny widok z okna na piękne jesiony i olchy. Zdziwiła się, że tak dużo wiem o drzewach i ptakach, a ja zdziwiłam się, że oni mówią po prostu „drzewo”. To tak jakby mówić „zwierzę” zamiast kot, pies, dzik. Ale – co kraj to obyczaj i co epoka w sumie też. Ciekawe, kiedy zaczną powstawać nowe przysłowia, gdy chronoporty się staną bardziej powszechne. Oczywiście nic z tego nie powiedziałam Karolinie, tylko pomogłam jej zmywać i ucieszyłyśmy się obie, że się niedługo znów zobaczymy.

W drodze powrotnej miałam zabawną przygodę w tramwaju. Automat biletowy pożarł mi monetę i nie chciał wydać biletu. Spojrzałam na niego i powiedziałam wyraźnym i spokojnym tonem: oddaj, ty skurwysynu. Oczywiście wiem, że tutejsze biletomaty nie reagują na zaczepki, ale nie mogłam się powstrzymać. Pomyślałam nawet „nie zauważą i już”. Nieoczekiwanie dla mnie stały się dwie rzeczy. Automat pomielił i wypluł bilet. Odchodząc natrafiłam na wpatrzone we mnie z zachwytem oczy chyba dziesięcioletniego chłopca. „Szacunek” powiedział, gdy zobaczył, że na niego patrzę. Wzajemnie, nieznajomy chłopaku, wzajemnie.

Śniłam dzisiaj, że w moim tutejszym mieszkaniu zamknięte były koty, wychudzone, smutne. Wypuściłam je na wolność – z taką niesamowitą ulgą wybiegły. Myślę, że będzie dobrze. Ta epoka jest brzydka, ale nie może być aż tak zła, skoro już niedługo wybuchnie tu najpiękniejsza rewolucja 2032 roku i bardzo duża część osób, które teraz obserwuję, weźmie w niej udział, walcząc o piękniejszy, pełen życia świat. Está bem.

prof. dr hab. Monika Kostera

Zdjęcie w nagłówku tekstu: Silvia from Pixabay.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie