Komentarz do raportu „Dobra zmiana w Miastku. Neoautorytaryzm w polskiej polityce z perspektywy małego miasta”
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że zawarta w niniejszym tekście krytyka dotyczy przede wszystkim nie samej części sprawozdawczej raportu (wyniki wywiadów), a konceptualnych ram, w które zostały one ujęte. Część opisową czytałem z zaciekawieniem, natomiast problematyczne są dla mnie przesłanki i wnioski z raportu, w szczególności diagnoza neoautorytaryzmu wyborców i wyborczyń PiS z małego miasteczka, gdzie prowadzono badania. Moje zaniepokojenie wzbudził także tekst współautora raportu, Kamila Trepki „Stwórzmy koalicję nadziei!”, który ukazał się niedługo po samym raporcie. Tekst nawołuje do stworzenia dwusegmentowego (dwie listy wyborcze) bloku koalicyjnego lewica + konserwatywni liberałowie (PO+Nowoczesna+PSL) i podpiera się raportem zespołu Gduli jako „dowodem” na „betonowy” charakter wyborców PiS. O ile nie wiem, jaka jest odpowiedź na pytanie „czy warto ubiegać się o elektorat PiS-u?”, o tyle wiem już teraz, że logika stojąca za diagnozą zarówno Trepki, jak i całego zespołu Gduli – jest błędna. Nie mam ambicji diagnozowania i proponowania tu „strategii lewicy”, w szczególności rozumianej jako „wygrywanie elektoratu”. Dlatego ograniczę moje dywagacje na ten temat do minimum, czyli nakreślenia w końcowej części tego, czym jest interes klasy pracującej. W niniejszym tekście skupię się na krytyce założeń i wniosków z raportu.
Założenia
Sam uznaję połączenie analiz klasowych (najchętniej marksistowskich) z badaniami socjologicznymi za bardzo dobry kierunek rozwoju badań społecznych. Dzieje się tak, ponieważ pozwala ono wyjść poza marksistowską tendencję do abstrakcyjnego rozumienia klasy i przyjrzeć się jej strukturze czy składowi, różnym interesom i warstwom w ich obrębie. Zwykle zrozumienie funkcjonowania sojuszów i konfliktów części klasy pracującej z częścią elit czy kapitalistów czy też różnych frakcji pracowników, pozwala zrozumieć, na czym polegają te „duże” konflikty i nie błąkać się po pustyni abstrakcji. W przypadku metodologii badań Gduli istnieje jednak pewien bardzo poważny problem z rozumieniem klas oraz ze sposobem ich opisu.
Raport ten, zgodnie z metodologią socjologii Pierre’a Bourdieu, bada poglądy i postawy mieszkańców małego miasta. Jego celem jest odnalezienie przyczyny utrzymującego się po dwóch latach wysokiego poparcia dla PiS-u. Założenia badania można podzielić na metodologiczne i tematyczne. Metodologiczne można sprowadzić do użycia teorii form kapitału Bourdieu (ekonomicznego, kulturowego i społecznego) oraz zanegowania jako punktu wyjścia teorii populizmu (nie wchodzę w szczegóły metodologii przeprowadzenia wywiadów, nie jestem tu kompetentny). Założenia tematyczne dotyczą wyboru tematów naświetlających poglądy i postawy polityczne badanych: sposób pozyskiwania informacji i zainteresowanie polityką, ocena rządów PO, 500+, trybunał konstytucyjny, całkowity zakaz aborcji, uchodźcy i ruchy społeczne.
Już na początku raportu (Gdula i in. 2017, s. 5) stwierdza się, że raport weryfikuje, jak się okazuje, błędne w kontekście obecnych rządów PiS, wyjaśnienie dojścia do władzy prawicy w ostatnich latach, odwołujące się do pojęcia „populizmu”. Populizm ma tutaj oznaczać formę polityki, w której zagospodarowuje się „prekarną” kondycję części społeczeństwa (wykluczenie, brak bezpieczeństwa, niskie zarobki, niski standard życia itd.), by sformułować wielkie „oskarżam!” wymierzone w establishment. Wyjaśnienie to, choć zdaniem autorek i autorów raportu trafnie opisywało sytuację dekadę temu (a i dziś także w niektórych regionach Europy), w chwili obecnej w Polsce jest nieprawidłowe. Dzieje się tak, ponieważ przyczyną poparcia PiS nie jest prekarny stan, sprowadzający się zasadniczo do złego statusu ekonomicznego. W rzeczywistości, według autorów raportu, ulega on stałej poprawie. To jakiś inny czynnik czy postawa motywuje Polki i Polaków do głosowania na PiS.
Zanim przyjrzę się wyjaśnieniu zespołu Gduli warto zaznaczyć, że pojęcie „populizmu” było z powodzeniem stosowane przez liberalne centrum (i nadal jest) do odsuwania roszczeń pracowniczych czy niwelowania wpływów nowych partii i ruchów oraz generalnie do pacyfikowania opozycji. Mówiąc prosto, zgodnie z tą teorią populistyczni liderzy, zwykle odwołując się do emocji, obiecując wiele i nie mając realnych sił, by podjęte postulaty zrealizować, kompromitują razem ze sobą postulaty grup wykluczonych, przez co „psują politykę”. Populizm porusza się w świecie opinii, karierowiczostwa, spektaklu społecznego i pozorów. Jak pouczają nas intelektualiści liberalni, populistom trzeba dać odpór (bronić „prawdziwej” demokracji). Teoria populizmu, nawet gdyby odjąć powyższy aspekt, jest nie tyle błędna, co zdaje sprawę z dość banalnej prawdy: żądania zmarginalizowanych grup mogły w ostatnich latach przebić się tylko w sojuszu ze zmarginalizowanymi radykałami (czy często pseudo-radykałami). W tym sensie ma ona oczywiście zastosowanie do pewnych aspektów utworzonej przez PiS hegemonii, choć prawdopodobnie nie są to najlepsze konceptualne ramy do analizy tego zjawiska. Teoria populizmu z całą swoją ambiwalencją zostaje jednak przez zespół Gduli odrzucona i to jest punkt wyjścia.
Analizowanie takich banałów wydawać się może stratą czasu. To, co jest tutaj istotne, to użycie tej teorii, by unieważnić problem ugruntowania poglądów i postaw w społeczno-ekonomicznych warunkach życia badanych. Odrzucenie wyjaśnienia wysokiego poparcia dla PiS w kategoriach teorii „populizmu” nie równa się rozwiązaniu problemu zgodności poglądów i postaw wyborców z ich sytuacją materialną. Zanegowanie banalnego rozwiązania problemu o fundamentalnej wadze nie równa się rozwiązaniu czy zanegowaniu samego problemu. Aby przekonać nas, że jednak problem jest rozwiązany, jeszcze na tej samej stronie, na której odrzucono teorię populizmu (Gdula i in. 2017, s. 5), podane są dane dotyczące spadku bezrobocia, wzrostu płac realnych oraz współczynnika Giniego, świadczące o tym, że pozycja społeczna i status ekonomiczny nie grają roli w poparciu PiS. Nie negując oczywiście prawdziwości tych danych należy jednak stwierdzić, że i one z pewnością nie rozwiązują tego problemu. Niezależnie od naszej oceny, na ile te dane dowodzą, że „Polacy biedni nie są” (a jest to moim zdaniem teza błędna, gdyż pomija szereg form nierówności), trzeba stwierdzić, że niezależnie od oceny badanych, czy ich sytuacja ekonomiczna jest „dobra” czy „zła”, stanowi ona i zawsze będzie stanowić podstawę (nie jedyną, ale ważną) zarówno dla formułowania poglądów i postaw, jak i wyrażania interesów. Dotyczy to zarówno poszczególnych ludzi, jak i klas (o interesie więcej na końcu tekstu). Na pewno warto rozważyć hipotezę zaproponowaną przez Michała Bilewicza w jego krytycznym wobec raportu tekście. Zgodnie z nią to nie zła sytuacja ekonomiczna, lecz powolne tempo zmian dla sporej części społeczeństwa powoduje niezadowolenie. Można by powiedzieć, że chodzi o dynamikę wzrostu gospodarczego i ogólnej poprawy warunków życia w Polsce. Uważam, że jest to ciekawa hipoteza, jednak warto ją uzupełnić o inne wymiary: nierównomierność geograficznego i klasowego podziału owoców tej dynamiki, a także, co równie ważne, o zbadanie czy nierównomierne czy po prostu niesprawiedliwe jest rozłożenie kosztów poniesionych, by zapewnić sobie poprawę sytuacji ekonomicznej.
Stwierdzenie na podstawie tych danych, że sytuacja ekonomiczna nie jest „zła”, nie obliguje nas do stwierdzenia, że nie stanowi ona podstawy dla formułowania poglądów, postaw czy decyzji – i że nie jest sama w sobie istotna. Zresztą wywiady przeprowadzone w raporcie potwierdzają moją intuicję – artykułowanie opinii, postaw czy interesu ma nieco odmienny kształt w różnych warstwach klasy pracującej w zależności od warunków życia. Oczywiście nie twierdzę, że istnieje tu prosta zależność i wszyscy badani mają poglądy zgodne w przejrzysty sposób ze swoją pozycją społeczną. Należy jednak stwierdzić, że istotne w tej konstrukcji jest wyrzucenie z dyskusji, pod przykrywką „motywacji ekonomicznej” poglądów, problemu społeczno-ekonomicznych podstaw wyrażanych w badaniu. Autorki raportu nie dopuściły analitycznie przeciwstawnej do tej założonej w raporcie możliwości: to dobrze ugruntowany i przemyślany interes pracowników znajduje dostępne mniej lub bardziej doskonałe formy eksplikacji i realizacji. Czy też mówiąc prościej: to realne warunki bytowe potrzebują wyrażenia w języku i działaniu, a nie postawy i poglądy wymagają „motywacji”.
Motywy ekonomiczne
Podążając dalej tokiem rozumowania raportu należy zapytać: jeżeli nie „motywacja ekonomiczna”, to co? Tu zaprezentowane są, same w sobie ciekawe, wywiady dotyczące wymienionego wcześniej szeregu spraw. Przedstawione różnice klasowe w ocenie ważnych zjawisk życia społecznego należy uznać za jedną z bardziej wartościowych części raportu. Nie będę się tutaj jednak zagłębiać w ich treść, ponieważ uważam, że wypowiedzi badanych warto przeczytać samodzielnie.
Poglądy i postawy dotyczące wymienionych powyżej kwestii stanowią tematyczne założenia dla sformułowania tezy o neoautorytaryzmie badanych. Kwestie te układają się dla autorek i autorów raportu w pewną całość nie dlatego, że w sprawach tych ujawniają się centralne problemy polskiego społeczeństwa. Dzieje się tak, ponieważ polityka PiS odpowiada ich zdaniem na niezrealizowane aspiracje klasy średniej, a w przypadku klasy ludowej pozwala ukierunkować resentyment. Można by powiedzieć, że to przecież oczywiste, że za tymi poglądami stoi coś więcej, natomiast raport badał poglądy i postawy, więc powyższa krytyka jest na wyrost – domagam się czegoś, czego raport wcale nie miał osiągnąć. Teoretycznie można by raportu w ten sposób bronić, gdyby kończył się on na części opisowej, jednak ani jego założenia, ani wnioski nie pozwalają nam na taką obronę.
Neoautorytaryzm
Problemy oceny rządów PO, funkcjonowania sądownictwa czy kwestii uchodźców układają się, jakby mogło się zdawać, w spójną wizję przyczyn poparcia autorytarnej formacji politycznej: bezwzględnej politycznej hegemonii nacjonalizmu siły i tożsamości opartej na negacji odmienności.
Już samo stwierdzenie, że „neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego” (Gdula i in. 2017, s. 4) dyskwalifikuje to pojęcie niejako z definicji. Z pewnością tematy wywiadów zostały dobrane bardzo dobrze i są to istotne problemy. Jednak na tak dużym poziomie ogólności, na jakim pojęcie to zostało dopasowane do opinii przebadanych mieszkańców, jak zauważa Michał Bilewicz w swoim tekście, traci ono jakąkolwiek ostrość. Pojęcie neoautorytaryzmu staje się po prostu słowem-workiem, do którego wrzucone są rozmaite kwestie i problemy.
Najbardziej katastrofalną w skutkach konsekwencją przyjęcia poglądów proponowanych w raporcie jest odrzucenie wraz z napiętnowanymi postawami i poglądami problemów, których są one objawami. Problemy społeczne oraz motywacje i interesy z nimi związane zostają zredukowane do roli nieistotnych motywacji poglądów, które to z kolei zostają wrzucone do wora z napisem „neoautorytaryzm”. Z problemami tymi należy się zmierzyć i od tego, jaki realny wysiłek się w to włoży, zależy oczywiście powodzenie lewicy. Tylko realizując swoje wartości i dążenia ma ona szansę coś zaoferować i zdobyć jakąś legitymizację (nawiasem mówiąc, od kształtu ich rozwiązania zależy przede wszystkim przyszłość całego społeczeństwa). Droga na skróty, którą jak sądzę firmuje wizja Gduli, czyli sojuszu z opozycją liberalną przeciw autorytaryzmowi, nie ma dla mnie żadnej przyszłości. Nie dlatego, że „trzeba się radykalizować” i zamknąć w sekciarskim światku z sobie tylko zrozumiałym językiem i postulatami. Nie wydaje mi się, abym był rzecznikiem jakieś awangardowego czy radykalnego stanowiska, twierdząc, że problemy, które zostają na wiele sposób w raporcie poruszone przez samych badanych, nie powinny zostać zanegowane przy użyciu hasła „neoautorytaryzmu”, lecz podjęte z lewicowej perspektywy.
To nie dobieranie i nieprecyzyjne waloryzowanie grup elektoratów partii, lecz rozpoznanie struktury klasowej ma olbrzymie znaczenie dla zrozumienia społecznej funkcji problemów takich jak funkcjonowanie sądownictwa czy programu 500+. W tym sensie polską lewicę czeka podobna ciężka praca, jak ta wykonana przez ekipy Berniego Sandersa czy Jeremiego Corbyna. Rozpoznanie interesów grup i warstw klasy pracującej, które można powiązać i zrealizować przez postępowe postulaty polityczne, a także podjęcie aktywnej walki ideologicznej i politycznej – stanowi trudne i niewdzięczne zadanie. W szczególności gdy lewica parlamentarna nie ma swojego „twardego” elektoratu i jest postrzegana jako przybudówka neoliberalnej centroprawicy („lewactwo”). Istnieje także obok partii i intelektualistek żywe życie społeczne, w którym postępowe postulaty są formułowane, a ludzie gotowi są o nie walczyć. Niestety to równie trudne i niewdzięczne zadanie (a nawet bardziej, gdyż często ryzykuje się zwolnienie z pracy czy starcie z policją, nękanie w sądzie czy ignorowane przez wymiar sprawiedliwości napaści) stoi przed protestującymi przeciwko zakazowi aborcji, pocztowcami, nauczycielkami i nauczycielami, pracownikami sklepów wielkopowierzchniowych, pielęgniarkami, lokatorami – by wymienić tylko te najbardziej oczywiste przykłady.
Z pewnością pierwszym krokiem może być posłuchanie rady Sandersa, żeby dać sobie spokój ze swoimi uprzedzeniami i z charakterystycznym dla intelektualistów, studentów i ogólnie klasy średniej obsesyjnym skupieniem na sobie samych. Trzeba skupić się nie na sobie, ale na społeczeństwie. Oznacza to, że definitywne dla tego, czym jest i czym stanie się lewica w Polsce nie jest wcale to, jakie poglądy wyznaje czy jakiego koloru flagi wywiesza, lecz z jakimi problemami się zmierzy i jak szerokie sojusze stworzy. Nie chodzi tu o żadne „wsłuchiwanie się w głos ludu”, a o zrozumienie sytuacji, w której znajdują się potencjalni sojusznicy i potencjalne sojuszniczki lewicy. Zrozumienie to samo w sobie jest bronią w walce politycznej. Tak jak nie można pozwolić sobie na używanie takich generalizacji jak „neoautorytaryzm” wyborców PiS, tak też oczywiście nie można pozwolić sobie na jakiś naiwny moralizm „dobrego ludu”, który bezskutecznie próbuje się zresztą ostatnio lewicy wmawiać w imię równie naiwnego przeciwstawnego poglądu liberałów o istnieniu „ciemnych mas”, homo sovieticusach itp. (dowodzącego domniemanej naiwności lewicy i trzeźwego realizmu liberałów). Platformą dla postępowej polityki nie może być sam etyczny postulat lepszej polityki i lepszej przyszłości czy – w mdłej i niestrawnej wersji – „obrony słabszych”, lecz określony interes społeczny, przez realizację którego można taką politykę realizować.
Interes klasy pracującej
Na koniec warto postawić pytanie: czy odwracając przedstawione powyżej rozumowanie, oparte na negacji interesu klasy pracującej (czy przynajmniej olbrzymiej jej części) i zamknięciu go w dyskursywnej ślepej uliczce „autorytaryzmu wyborców PiS”, musimy godzić się na status quo, ażeby ten interes realizować? Czy musimy stawiać „interes narodowy” ponad wszystko, zaakceptować ONR, sławić „żołnierzy wyklętych”, zapałać miłością do ojca Rydzyka, zgodzić się na całkowity zakaz aborcji? Czy musimy w sporze o sądownictwo „wybrać stronę”? Albo zgodzić się bez szemrania na wszystkie pomysły reformatorskie PiS? Dostrzeżenie i zrozumienie, że obecna władza podejmuje, zagospodarowuje, zaprzepaszcza i rozwiązuje istotne problemy społeczne nie równa się zredukowaniu obiektywnej rzeczywistości życia społecznego do perspektywy obecnej władzy. Należy zrobić coś dokładnie odwrotnego do redukcjonistycznego rozumowania zespołu Gduli: dostrzec konflikt i niespójność tam, gdzie zdaje się panować nacjonalistyczny konsensus.
Istniejące rozwiązania nie są jedynymi możliwymi, choć trzeba się liczyć z realnością pozytywnych i negatywnych efektów działania obecnej władzy, nie dlatego, że można by wdrożyć jakiś genialny lewicowy plan polityczny (taki, jak wiemy, na razie nie istnieje), ale dlatego, że potencjał polskiego społeczeństwa nie wyczerpuje się ani w ramach wytyczonych przez PiS, ani przez ustępującą formację związaną z PO. Nie chodzi tu o naiwną i szowinistyczną wiarę, że „Polska będzie potęgą” (a zatem będzie mogła realizować swój interes bez ograniczeń – nieodzowny wyobrażeniowy komponent nacjonalizmu) uderzającą w nas z okładek tygodników, lecz o dostrzeżenie, że pewne partykularne dążenia i interesy są nośnikami interesów powszechnych i postępowych. Przykładowo walki nauczycieli o lepsze warunki pracy, wynagrodzenia i lepszą reformę edukacji są nośnikiem poprawy warunków materialnych dla pracowników sektora publicznego (których sytuacja z kolei oddziałuje na całe społeczeństwo) oraz lepszej edukacji powszechnej (czy analogicznie w przypadku pracowników medycznych). Jednocześnie oczywiście interesy różnych grup i warstw w obrębie klasy pracującej mogą być politycznie rozgrywane przeciwko sobie. Każdy przytomny polityk wie, że trzeba liczyć się i mieć odpowiednią strategię wobec potężnych interesów kapitału i wpływowych grup nacisku. Oczywiście autor niniejszego krótkiego komentarza nie ma odpowiedzi na postawione problemy, choć jest przekonany, że lepsza jest konfrontacja z realnymi problemami niż ich iluzoryczne rozwiązania.
Eliasz Robakiewicz