Praca i oddanie

·

Praca i oddanie

·

Praca jest dla ludzi ważna. Nie tylko dlatego, że daje możliwość utrzymania. Sprawia także, iż otrzymujemy tożsamość, która określa nasze miejsce w świecie, wśród innych ludzi. Brytyjska uczona Nancy Harding twierdzi, że bycie człowiekiem zawiera w sobie aspekt pracy. Pracuje się po to, żeby przeżyć, ale także po to, aby zaznaczyć swoją obecność w życiu własnym i innych.

W swojej pięknej książce z 2008 roku, poświęconej rzemiosłu i postaci rzemieślnika, wybitny brytyjski socjolog Richard Sennett opisuje piękno i trud pracy precyzyjnej, wymagającej poświęcenia. Autor definiuje rzemiosło jako „trwały, podstawowy ludzki impuls, pragnienie, by wykonać pracę dobrze, po prostu dla niej samej”. To coś znacznie szerszego, niż wymagające kwalifikacji zatrudnienie i dotyczy tak samo szlifierza, lutnika, naukowca, jak i artysty. Praca rozumiana w ten sposób ma własny rytm, swoją wewnętrzną spójność, które, gdy poświęcić im pełną uwagę, pomagają osiągnąć mistrzostwo i poczuć jedność z wykonywanymi czynnościami. To przynosi głęboką, jednocześnie zmysłową i duchową przyjemność.  Zmarły niedawno wybitny polski socjolog Zygmunt Bauman pytany, z czego jest szczególnie zadowolony w życiu, lubił odpowiadać, że takie zadowolenie daje mu poczucie dobrze wykonanej pracy. Obaj, Sennett i Bauman, przekonani byli, że taka praca wymaga długoletniej praktyki i ciągłego zaangażowania. Nie ma do zadowolenia drogi na skróty – w istocie taka droga byłaby zaprzeczeniem jego sensu. Długa, trudna droga jest tak samo jego częścią, jak radość z dzieła, z efektu, z zasłużonej chwili odpoczynku. Wszystkie te elementy są częścią większej, organicznej całości.

Bracia Stuart i Hubert Dreyfus zaproponowali w latach 80. model uczenia się, złożony z pięciu etapów: od początkującego, poprzez biegłego, do mistrza. Pierwsze trzy etapy polegają na coraz lepszym opanowaniu zasad i reguł, coraz doskonalszym rozpoznawaniu sytuacji i dobieraniu do niej odpowiedniej reguły lub zestawów reguł. Coraz większa biegłość osiągana jest przez analizowanie sytuacji i podejmowanie racjonalnych decyzji poprzez dopasowywanie działania do kontekstu. Na przykład początkujący kierowca uczy się, kiedy należy wrzucić wyższy bieg na podstawie prędkości. Musi ją stale obserwować i gdy licznik pokaże określoną wartość, zmienia bieg. Na drugim, zaawansowanym poziomie, kierowca odróżnia już po dźwięku, czy należy zmienić bieg. Najwyższy poziom kompetencji, czyli poziom trzeci w modelu Dreyfusów, cechuje już duża złożoność. Kierowca wie, że szosa czasami jest śliska, wie, kiedy to może się przytrafić, wie, że pod górkę inaczej się jedzie niż po płaskim itd. Wszystkie te czynniki wymagają zbiorczych reguł i planów działania. Na tym poziomie można pozostać do końca życia, modyfikując i opracowując coraz bardziej precyzyjne procedury i plany.

Jednak są jeszcze dwa wyższe poziomy. Między poziomem trzecim a czwartym jest przepaść. Żeby przejść na poziom czwarty, trzeba coś „zgubić”. Stracić trzeba myślenie analityczne, aby znaleźć intuicję. Mistrz, czyli osoba na piątym poziomie, gubi monitorujący tryb świadomości. Staje się jednością z pracą, jaką wykonuje, a zaangażowanie jest tak intensywne, że wrażenia dobiegają z działania raczej, niż z systemu nerwowego czy poznawczego jednostki. Na przykład opowiada się, że Sarah Benhardt grała dalej swoją rolę w Tosce po tym, jak złamała nogę. Można to zrozumieć, bo choć najprawdopodobniej czuła ból, to nie znajdował się on podczas gry w centrum jej uwagi. Mistrz jest jednocześnie absolutnie skoncentrowany na tym, co robi i posiada uwagę wplecioną w kontekst tu i teraz, nie punktową jak w zwykłym doświadczaniu.

Z modelu uczenia się braci Dreyfus wynika wiele wniosków, ale wymienię tu tylko dwa, ważne dla tego felietonu. Po pierwsze, nadmierna koncentracja na przepisach blokuje możliwość uczenia się na wyższych poziomach. Po drugie, aby osiągnąć mistrzostwo potrzebne jest oddanie, odrzucenie podpór, jakie oferują reguły i przepisy (po ich opanowaniu) i zdanie się na mądrość niejednoznaczną, złożoną i wymykająca się redukcjonistycznej racjonalności. To wymaga wiary i dyscypliny. I tak jest dobrze – zbyt wiele nieszczęść spowodowali dobrzy ludzie z nadmiarem ambicji i niedostatkiem dyscypliny.

Mądrość to nie to samo, co wiedza, obszerna czy nawet głęboka. Mój niegdysiejszy doktorant, potem doktor nauk zarządzania (tak, tak, ta dyscyplina nauk jest o wiele mniej banalna, niż wielu osobom się wydaje), a obecnie mnich benedyktyński z północnej Szkocji, Przemysław Piątkowski, powiedział kiedyś tak: „nie ma nic lepszego, niż poświęcić czemuś całe swoje życie”. Ta myśl dotyczy wszystkiego, co jest w głębi, co jest treścią, niewidoczną zawartością ludzkiego losu. Z wyborem ma niewiele wspólnego, choć występuje taki element – przekroczenie progu, poza którym nie ma znaczenia to, co na powierzchni: ani uznanie społeczne, ani nagrody, ani sława, ani pozycja. Przejście przez ten próg sprawia, że jesteśmy szczęśliwi mimo braku chwały czy nawet wyrazów wdzięczności za to, co robimy. Oddanie powoduje, że przebijamy się przez pierwsze powierzchowne warstwy egotyzmu, potem poczucia ważności, potem znaczenia, potem wreszcie przydatności. Poniżej jest już tylko żywy sens, kolejne jego pokłady. Zapadanie się w sens. To relacja nawet nie ze społeczeństwem, ale z poczuciem, że istnieje coś większego od nas. Dla Przemka jest to droga zakonna. Dla mnie to akademia.

Być profesorem to w najgłębszym znaczeniu właśnie oddanie. Warto pamiętać, że słowo profesor wywodzi się od łacińskiego czasownika profiteor, oznaczającego wyznać, oświadczyć, ale też wykonywać (zawód), nauczać. Od niego pochodzi też słowo profesja, które odnosi się do profesji zakonnej, czyli ślubów, ale także profesji takich jak lekarz czy naukowiec. W sensie, w którym używam tego słowa tutaj, dotyczy też rzemieślnika, rzeźbiarki, krawcowej, wykwalifikowanego robotnika, takiego jakim był mój dziadek szlifierz. Miał w pracy precyzję, trafność i skupienie, o których pisze Sennett, tylko wtedy, gdy pracował w spółdzielni, „na wspólnym”, a nie w wielkiej fabryce, gdzie wprawdzie dużo więcej zarabiał, ale nie miał wpływu na swoje warunki i sposób wykonywania pracy. Państwowy komunizm opierał się na alienacji pracy podobnie jak kapitalizm. Gdy haruje się na kogoś, czy to inwestor, czy wszechmocne państwo, praca przestaje być drogą i oddaniem, a zaczyna być zniewoleniem.

Niektóre profesje posiadają szczególne ceremonie poświęcone oddaniu się im. Dla zakonnika jest to moment złożenia profesji, czyli akt zobowiązania się do tego, by przestrzegać reguły zakonnej, dla lekarza złożenie przysięgi Hipokratesa, dla naukowca – ślubowanie doktorskie. Ten moment, choć ważny, nie definiuje ani nie wyjaśnia tego, co dzieje się potem; jest tylko bramą, którą się wtedy otwiera. Po drugiej stronie są praca i wartości. Są one kompasem, pomagającym tworzyć to, co ma autentyczną jakość, kierować się tzw. wewnętrzną motywacją, zachować równowagę moralną i pomagać w tym swojej wspólnocie. Nie zastąpi się tego niczym innym. Istnieją wprawdzie mniej lub bardziej udane „artykuły zastępcze”, „wartościopodobne”, takie jak nadmierne poleganie na przepisach i procedurach (np. w niedawnej pamięci historycznej epoka Jaruzelskiego w Polsce, a obecnie kultura audytu w neoliberalnym kapitalizmie), zachęty i nagrody rozbudowane do tego stopnia, że przypominają wabienie lub przekupywanie – albo władza.

Ta ostatnia w roli wypełniacza struktur zasługuje na kilka osobnych słów. Władza jest jednym z najpotężniejszych motywatorów w historii ludzkości, zdaniem jednych – właściwością, innych – relacją, a jeszcze innych – właściwością relacji tak mocno przenikającą je, że stanowiącą medium, w którym relacje się tworzą i określają. W systemach społecznych władza ma tendencję, by się akumulować, lub, jeśli ktoś woli, władza tworzy swoje własne pola realizacji, samą siebie od-twarza i pomnaża. Jest to mechanizm na tyle silny, że w dłuższym okresie czasu może wypierać inne procesy i relacje, w tym także te określane przez wartości. Innymi słowy, upraszczając do bólu (mam nadzieję, że jako felietonistce zostanie mi to wybaczone) w organizacjach i społecznościach, jeśli w dłuższym czasie nie są dopuszczane procesy odnowy skoncentrowane na wartościach i etosie, władza zaczyna przejmować ich rolę. Mamy wtedy do czynienia z organizacjami skorumpowanymi, cynicznymi; z zakonami bez wiary, nadziei i radości; uniwersytetami bez idealizmu; szpitalami bez współczucia. Są za to takie organizacje pełne sieci wzajemnych powiązań i zobowiązań, gdzie przede wszystkim każdy wie, komu podlega, od kogo jest zależny, kto jest ważniejszy itd. Takie organizacje same tworzą swoje kody znaczeń, czyli w pewnym momencie odrywają się od treści i produkują wyłącznie formę: ich nagrody mają się nijak do jakości pracy, ich pozycje mają znikomy związek z szerszymi celami społecznymi, jakie realizują. Odrywają się od świata ludzi, który je powołał do życia i funkcjonują wyłącznie dla własnej satysfakcji. Jednak z władzą jest tak, że działa jak narkotyk i satysfakcja nigdy nie przychodzi – im więcej ktoś lub coś jej zaczerpnie, tym więcej potrzebuje. Nigdy nie następuje ten orzeźwiający, cudowny moment, jak wtedy, gdy robi się coś z oddaniem – ani moment poczucia pracy dobrze wykonanej.

Neoliberalny kapitalizm doprowadził do tak potężnej alienacji pracy, że nawet XIX-wiecznym racjonalizatorom się to nie śniło. Do robotników i urzędników, których praca zmieniła się sto lat temu w koszmar powtarzających się w kółko czynności, często bez żadnego osobistego ani społecznego sensu, dołączyły niegdyś święte autonomiczne profesje: medycyna, prawo, akademia. Kapitalizm zmienił pracę wszystkich ludzi w pasmo udręki. Jak piszą naukowcy tacy jak David Graeber czy Peter Fleming, ludzie współcześni nienawidzą swojej pracy, czują się w niej upodleni, wpadają w rozpacz, popełniają samobójstwa, umierają z przemęczenia. Nancy Harding uważa, że alienacja pracy zmienia pracowników w zombie-maszyny. Martwimy się, że roboty zabiorą nam pracę, a sami już jesteśmy robotami. Organizacje masowo dokonują mordu tej ważnej części jaźni i życia człowieka, która tworzy się podczas dobrej, sensownej pracy. Neoliberalizm z jakości zrobił fasadę, którą należy polerować, żeby błyszczała wszystkimi modnymi barwami i hasłami: doskonałość, produktywność, innowacyjność, doświadczenie, a wszystko to w połączeniu z młodym wiekiem i nieodłącznym entuzjazmem, trzeba kochać swoją pracę w każdej chwili, nawet jeśli przenosi się ciężary w Amazonie za kilka groszy i bez bezpieczeństwa zatrudnienia, a jeśli nie odnosi się sukcesu, to dlatego, że nie jest się wystarczająco świetnym, przegrywa w konkurencji. Trzeba w każdej chwili się sprzedać, przekonująco pokazać, jak bardzo się bryluje i zasługuje na bycie „na topie”, niezależnie od tego, co to w praktyce znaczy.

Kult fasady pozostaje nie tylko bez związku z pracą rozumianą jako oddanie, ale jest jej jadowitym zaprzeczeniem. Wszystko, co kryje się za fasadą, odsyłane jest do lamusa jako nieistotne, nieistniejące, wręcz „tylko w naszym umyśle”. Trzeba zakrzykiwać uczucia „pozytywnym myśleniem”, zaszczuwać duszę „wiarą w siebie”, zaganiać serce w kozi róg „określania talentów”, „wyznaczania i osiągania celów”. A jeśli się nie udaje, to znaczy, że się jest chorym i trzeba łykać (nietanie) medykamenty. Liczy się tylko to, co można dopisać do CV – pal licho, czy ma to jakikolwiek związek z prawdą, bo przecież prawda jest „tylko w umyśle”, nie ma najmniejszego znaczenia, w razie czego można ją wyleczyć odpowiednim lekarstwem, i nikt jej specjalnie nie żałuje. W świecie, gdzie wszyscy szlifują fasady, ani przestrzeń, ani architektura nie bywają przedmiotem rozwagi ni rozmowy.

Myślę, że w chwili obecnej fasady są już tak wypolerowane, tak wycyzelowane, że nabrały delikatności skorupki jajka. Lada moment zaczną pękać, nie wytrzymując nawet lekkiego dotyku, a co dopiero nacisku szlifierki. A co tam kryje się w środku? Co mieszczą w sobie te wszystkie CV-wydmuszki, ta pompatyczność współczesnego zarządzania, o której pisze szwedzki uczony Mats Alvesson? Co będzie dalej?

Richard Sennett w swoich badaniach współczesnych profesji, takich jak medyczna, na próżno szukał śladów rzemiosła, organicznej pracy, która zajmuje czas, wymaga poświęcenia, otwartości na to, co niejasne, dwuznaczne. Została wypłukana przez całkiem inny żywioł: wskaźniki, parametry, rankingi. Jazgot. Nie ma miejsca na praktykowanie złożonej relacji między świadomością a ucieleśnioną i doświadczaną wiedzą, na oddanie. Świat wydmuszek raczej nie skończy się hukiem.

prof. Monika Kostera

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie