Wendell Berry: Nie ufam ruchom społecznym [2000]
Ruchy, które zajmują się tylko jednym problemem, albo tylko jednym rozwiązaniem, są skazane na niepowodzenie, ponieważ nie zdołają zapanować nad skutkami nie usuwając przyczyn.
Każdego roku późnym latem powracają rozważania dotyczące września 1939 i pytanie „czy mogło być inaczej”. U niektórych powoduje to odruch alergiczny, jednak w istocie zadawanie tego pytania nie jest bezsensowne. Jeżeli przyjmiemy, że historia nie jest procesem rządzonym przez rygorystyczny determinizm, faktycznie wykluczający wolność czynnika ludzkiego, i decyzje kształtują historię, historie niebyłe stanowią rewers tej rzeczywistej. A jeżeli uwarunkowania geopolityczne i stosunki sił są stałymi wywierającymi bardzo znaczący wpływ na losy narodów, minione lekcje trzeba przerabiać. Szczególnie takie, w przypadku których wynikiem końcowym była katastrofa państwa i narodu.
Jeden z nurtów alternatywnych analiz dotyczących roku 1939 opiera się na przemyśleniach poświęconych rozkładowi wysiłków państwa w latach poprzedzających wojnę, w szczególności w aspekcie środków finansowych. Wychodząc od ubóstwa i niedofinansowania Wojska Polskiego w godzinie próby, autorzy próbują wskazać obszary, w których inwestycje okazały się niepotrzebne, względnie przeznaczone na nie środki można było spożytkować ze znacznie większą korzyścią dla zdolności obronnych armii i państwa. Chłopcy do bicia bywają różni. Mogą być nimi marynarka wojenna (która w istocie okazała się bezużyteczna w starciu z Niemcami, a zasadnicza jej część musiała uchodzić do Wielkiej Brytanii – zapomina się jednak, że ten rodzaj broni był kalibrowany pod kątem starcia ze Związkiem Sowieckim, w przypadku którego jego perspektywy byłoby znacznie lepsze) lub legendarny bombowiec PZL.37 Łoś (ten, chociaż stanowił drzwi, przez które polski przemysł lotniczy miał przejść do kolejnego etapu nowoczesności, sam w sobie krytykę znosi już wyraźnie gorzej). Jednak aspirujące do większej fundamentalności krytyki przedwrześniowego stanu rzeczy biorą za cel Centralny Okręg Przemysłowy. Rzekomo przeznaczone na jego stworzenie środki można było spożytkować o wiele bardziej efektywnie. Niektórzy autorzy przeliczają wydatki na COP wprost np. na dywizje pancerne, twierdząc, że zamiast budować przemysł można było wystawić 6 takich dywizji.
Budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego, w odniesieniu do której decyzje podjęto w roku 1936, a inwestycje poczęto realizować w 1937, w istocie pochłonęła ok. 2,4 miliarda złotych. COP faktycznie nie zdążył zaprocentować do roku 1939. Osiemnastu lat bardzo powolnego rozwoju gospodarczego kraju, na co dodatkowo nałożył się ogólnoświatowy kryzys, nie dało się nadrobić w trzy. Przy cenie bombowca Łoś, wynoszącej z silnikami niecałe 500 000 złotych, albo czołgu 7TP (250 000) w istocie można próbować rozważać, czy inna alokacja środków nie byłaby właściwsza. Gdybyśmy mieli 10 000 czołgów…. Sęk jednak w tym, że takie rozważania są zupełnie oderwane od realiów. Czołgi czy samoloty nie biorą się bowiem z supermarketów. Trzeba je wyprodukować samemu lub kupić od państwa prowadzącego taką produkcję.
W aspekcie zakupów krajowych sytuacja w roku 1935 była tragiczna. Ziemie polskie zostały straszliwie zniszczony wskutek przetoczenia się frontu Wielkiej Wojny, rabunkowej okupacji, a następnie jeszcze dodatkowo wojen ze Związkiem Sowieckim oraz z efemerycznymi formami państwowości ukraińskiej. Szacuje się, że straty w budynkach murowanych wyniosły 40% stanu przedwojennego, w drewnianych – 75%. Zniszczono lub uszkodzono 45% mostów kolejowych i 50% drogowych, w podobnym stopniu sieć drogową oraz kolejową. Straty przemysłu były globalnie względnie niewielkie z uwagi na jego wybitną rachityczność. Wynikała ona z fatalnego nałożenia się specyficznej, opartej na ekstensywnym rolnictwie drogi rozwojowej polskiej gospodarki, czego korzenie sięgały późnego średniowiecza, oraz celowej polityki zaborców, dla których zajęte ziemie polskie były albo peryferiami, albo obszarem permanentnego wrzenia, w każdym razie ostatnimi, gdzie należało lokować inwestycje. Oparta na liberalnych założeniach polityka gospodarcza pierwszych lat niepodległości nie była w stanie spowodować wyraźnej poprawy. Kapitał polski pozostawał w postaci zalążkowej, obcy był albo problematyczny politycznie (niemiecki na Śląsku), albo nie kwapił się do inwestowania w słabym, nowym kraju.
Przewrót polityczny z roku 1926 zmienił relatywnie niewiele. Rozbudowano co prawda wreszcie port w Gdyni i zbudowano magistralę węglową ze Śląska do tego portu, jednak nie nastąpił skokowy rozwój przemysłu. Z jednej strony wynikało to z niedostatecznej bazy i braku popytu wewnętrznego – mściło się poniechanie szerokiej reformy rolnej. Z drugiej – winę za to ponosił faktyczny architekt nowej formy państwa, Józef Piłsudski. Starzał się on bardzo źle, nie śledził światowych trendów rozwojowych w wojskowości ani tym bardziej w gospodarce, którą zresztą nigdy się poważnie nie interesował. W efekcie nie był w stanie ani samodzielnie inicjować działań rozwojowych, ani wspierać swoim autorytetem trafnie zidentyfikowanych sensownych koncepcji nawet ze swojego obozu politycznego. A przecież Stefan Starzyński pod koniec lat 20. proponował rozwiązania keynesistowskie avant la lettre. W efekcie program sanacji ugrzązł w marazmie dojutrkowości i równowagi resortowych rozgrywek bez ogólnego planu.
Piłsudski pozostawił po sobie dramatyczny stan przemysłu w każdym aspekcie, a w dotyczącym możliwości odtwarzania przewidywanych bieżących strat wojennych było zupełnie tragicznie. Wynosiły one w przypadku większości kategorii sprzętu wojskowego od kilku do dwudziestu procent. Już po miesiącu czy dwu prowadzenia intensywniejszych działań Polska roku 1935 stanęłaby w obliczu głębokich kryzysów sprzętowych, które miałyby tendencję pogłębiania się do postaci przepaści. A doświadczenia lat 1919-1920 nakazywały przy tym jak najgłębszy sceptycyzm w odniesieniu do uzyskiwania zaopatrzenia od przewidywanych sojuszników z Zachodu – gdyby nie determinacja francuskiej elity politycznej, która mimo ogromu strat poniesionych w Wielkiej Wojnie zachowała żelazną wolę, armia polska nie miałaby czym walczyć o granice.
Sam Piłsudski nie chciał już liczyć na Francję, której ewolucję mentalno-polityczną, spowodowaną ogromnym zmęczeniem społeczeństwa Wielką Wojną, oceniał zapewne słusznie, jednak za jego czasów nie zrobiono zbyt wiele, aby móc odciąć się od konieczności poszukiwania zewnętrznego wsparcia. Co prawda zasadniczą część zamówień zbrojeniowych ulokowano w kraju, zbudowano stosunkowo prężne zakłady lotnicze PZL, jednak strukturalnym wąskim gardłem pozostawały niewielkim możliwości produkcyjne, będące pochodną niskiego uprzemysłowienia kraju. Następcom marszałka można postawić wiele uzasadnionych zarzutów, jednak stan armii, rozwój gospodarki i zdolności przemysłu diagnozowali bardzo trzeźwo. Stąd decyzja o rozwoju COP-u, który miał stanowić swoiste obejście wcześniejszego zastoju, umożliwiające oparcie przynajmniej armii na w miarę sensownych krajowych fundamentach.
Napięcie w Europie zaczęło wszak w II połowie lat 30. w sposób zauważalny rosnąć z powodu zerwania przez Niemcy traktatowych okowów i rozpoczęcia przez nie gwałtownych zbrojeń. Dla każdego trzeźwego analityka oczywiste musiało być jedno: po latach powojennych oszczędności na wielkie zakupy ruszą wszystkie wielkie armie. I w istocie tak się stało. Delegacje polskich wojskowych odwiedzające Francję w II połowie lat 30. w poszukiwaniu czołgów odpowiadających krajowej doktrynie ich użycia (przemysł krajowy był w stanie dać jedynie bardzo słabo opancerzone 7TP, które w tę doktrynę nijak się nie wpisywały), bezbłędnie wytypowały jako kandydata do zakupu model Somua S-35, który całościowo można określić jako najlepszy pojazd tego okresu. Gospodarze jednak zdecydowanie odmawiali rozmów na temat jego sprzedaży, dając bezwzględny priorytet zaspokojeniu – z niewielkiej produkcji – potrzeb własnej armii. Oferowali jedynie modele Renault D2 i R-35 (a i te w niewielkich liczbach), równie słusznie oceniane przez Polaków jako przestarzałe i/lub wadliwe konstrukcyjnie. Gdy w gorącej atmosferze roku 1939 zwrócono się do Wielkiej Brytanii o dostarczenie najpotrzebniejszych samolotów myśliwskich, sojusznik zgodził się dostarczyć tylko 14 maszyn Hurricane. Najlepszą swoją maszynę tej kategorii, jedyną na świecie dorównującą Messerschmittowi Bf 109E, tj. Spitfire’a, zaoferował w… jednym egzemplarzu. Priorytet miało przezbrojenie RAF. Samoloty akurat mieli na sprzedaż Amerykanie – tyle że, w przeciwieństwie do sojuszników, nie dawali żadnych kredytów, żądali żywej gotówki, a porównywalnego z Hurricanem Curtissa P-36 wyceniali niemal dwa razy wyżej. Wiedzieli, że na zakupach są też Francuzi, biorący całe produkcje na pniu…
Wizja globalnego supermarketu, w którym można było zaopatrywać w nowoczesny sprzęt całe dywizje, jest zatem zupełnie dziecinna. Nic takiego realnie nie istniało. Dla państwa wielkości Polski, dysponującego stosownie dużą armią, nie istniała alternatywa wobec lokowania zakupów we własnym przemyśle. Podjęte inwestycje spowodowały znaczące zwiększenie opisanej powyżej zdolności uzupełniania przewidywanych strat. W roku 1939 wzrosły one w porównaniu z 1935 dwu-pięciokrotnie, do poziomów rzędu 30-70% (zwykle około 50%). Nadal za mało, jednak postęp był wyraźny. Inną, zupełnie zasadniczą, sprawą pozostaje dostosowanie uprawianej polityki i jej ambicji do posiadanego potencjału.
Rozważając aspekty stricte militarne nie wolno rzecz jasna zapominać o ogólnorozwojowym charakterze COP. Z rozbudową zakładów powiązane były rozległe inwestycje w infrastrukturę energetyczną, komunikacyjną i łącznościową. Budowano również osiedla robotnicze. Zapotrzebowanie na fachowców musiałoby spowodować również rozwój szkolnictwa. Dla bardzo zacofanych cywilizacyjne rejonów województw kieleckiego, krakowskiego, lubelskiego i lwowskiego inwestycje w COP były drogą do nadrobienia wielowiekowych zapóźnień.
Podsumowując – o wytykanym sanacji przez niektórych rzekomo straszliwym etatyzmie można powiedzieć jedno: jego w istocie straszliwą cechą był o wiele za mały zakres, zbyt późne rozpoczęcie rozwijania na szerszą skalę, a także brak wpisania w kompleksową koncepcję rozwojową – po raz kolejny powracają strategiczne zaniechania w zakresie reformy rolnej, z powodu których uboga wieś była duszona niesprawiedliwie rozłożonymi podatkami i nie mogła stanowić odpowiedniego rynku zbytu.
dr Jan Przybylski
Ruchy, które zajmują się tylko jednym problemem, albo tylko jednym rozwiązaniem, są skazane na niepowodzenie, ponieważ nie zdołają zapanować nad skutkami nie usuwając przyczyn.
Prawicowy populizm zostanie – ostrzegał autor książki już w latach 90. – wywołany przez elitarystyczny, odgórny charakter transformacji, który blokuje kanały artykulacji sprzeciwu społecznego, uniemożliwia dialog, nie prowadzi do odrodzenia zakładowej, lokalnej czy związkowej samoorganizacji.