William Morris: Jak zostałem socjalistą (1894)

·

William Morris: Jak zostałem socjalistą (1894)

·

Redaktor niniejszej gazety [„Justice”] poprosił mnie o sporządzenie krótkiej historii tego politycznego nawrócenia, mnie zaś wydaje się, że może z tego wyniknąć nieco pożytku, zwłaszcza jeśli czytelnicy zechcą spojrzeć na mnie jako na reprezentanta pewnej grupy czy pewnej mentalności, niełatwo jednak opisać taką rzecz naraz zwięźle i zgodnie z prawdą. Niech będzie mi wszakże wolno choć spróbować. Najpierw jednak powiem może, co to znaczy dla mnie „być socjalistą”, mówią mi bowiem, że termin ten stracił owo precyzyjne i klarowne znaczenie, jakie miał jeszcze dziesięć lat temu. Cóż, krótko mówiąc, przez socjalizm rozumiem stan społeczny, w którym nie ma ani biednych, ani bogatych, ani panów, ani sług, ani ludzi bezczynnych, ani przepracowanych, ani pracowników umysłowych o chorym umyśle, ani pracowników fizycznych o chorym sercu, słowem, taki, w którym wszyscy żyliby na takim samym poziomie i kierowali swoim losem rozumnie, z pełną świadomością faktu, że szkoda jednego jest szkodą wszystkich, urzeczywistniając w ten sposób fundamentalne znaczenie pojęcia rzecz-pospolita.

Ta definicja socjalizmu, w którą do dziś wierzę i mam nadzieję w wierze tej umrzeć, była tym, od czego zacząłem; nie doświadczyłem tzw. okresu przejściowego, chyba że nazwać tak moment politycznego radykalizmu, w którym zacząłem widzieć mój polityczny ideał jaśniej niż przedtem, bez wszakże jakichkolwiek nadziei na jego realizację. Moment ten dobiegł końca na kilka miesięcy nim dołączyłem do (jak się wtedy nazywała) Federacji Demokratycznej [1], który to akt stanowił przypieczętowanie faktu, że coś się zmieniło: że zacząłem patrzeć na realizację moich ideałów bardziej optymistycznie. Jeśli zapytacie mnie, jak optymistycznie czy co dokładnie liczyłem, że my, socjaliści żyjący i działający w tamtym okresie zdołamy osiągnąć, lub czy kiedy dokładnie spodziewałem się jakiejś konkretniejszej zmiany społecznej, zmuszony będę odpowiedzieć: nie wiem. Powiem może w ten sposób, że nie mierzyłem ani moich nadziej, ani radości, jakie mi one wtedy przyniosły według jakiejś konkretnej skali. Co do reszty, gdy zdecydowałem się na ten krok, nie miałem pojęcia o ekonomii; ani nie otwarłem nigdy jednej książki Adama Smitha, nie słyszałem o kimś takim jak Ricardo czy Karol Marks. Jak dziwne by się to mogło wydawać, czytałem natomiast nieco Milla, mianowicie: te opublikowane (w „Westminster Review” czy „Fortnightly”?) pośmiertnie artykuły, w których atakował on socjalizm w jego odmianie fourierowskiej. W artykułach tych argumentował, przynajmniej takie odniosłem wrażenie, w sposób tak przejrzysty i logiczny, że zdołał przekonać mnie bez wątpliwości, iż nadejście socjalizmu to zmiana konieczna, którą można przeprowadzić jeszcze za mojego życia. Teksty te ostatecznie pomogły mi podjąć decyzję o przyjęciu idei socjalistycznej. Przyłączywszy się zatem do oficjalnej socjalistycznej organizacji (bo federacja szybko stała się organizacją socjalistyczną), włożyłem nieco wysiłku w zrozumienie ekonomicznej strony tego poglądu, a nawet spróbowałem sił z samym Marksem, choć muszę przyznać, że jak podobała mi się niezmiernie historyczna część „Kapitału”, tak część stricte ekonomiczna tego wielkiego dzieła przysporzyła mi niemałych bólów głowy. Tak czy inaczej, czytałem co mogłem, i mam nadzieję, że udało mi się przyswoić przynajmniej część z tych wszystkich informacji; wydaje mi się wszakże, że więcej dały mi tutaj niekończące się rozmowy z dobrymi przyjaciółmi takimi jak Bax [2], Hyndman [3] czy Scheu [4], a także intensywne spotkania propagandowe, odbywające się wtedy jedno za drugim, w których również nierzadko brałem udział. Ostatnie zajęcia z tego kursu praktycznego socjalizmu przeprowadzili dla mnie, jak mogę powiedzieć, moi serdeczni znajomi anarchiści, dzięki którym zrozumiałem, wbrew ich intencjom, że anarchizm jest utopią, podobnie jak wcześniej Mill wbrew swoim intencjom zdołał utwierdzić mnie w przekonaniu, że ustrój socjalistyczny musi nadejść.

Opowiadając tu wszakże, jak zaangażowałem się w praktykę ruchu socjalistycznego, obawiam się, zacząłem od środka – bo biorąc pod uwagę spokój życiowy, jakim cieszyłem się jako człowiek dobrze sytuowany, wolny od trudności, z jakimi na każdym kroku musi mierzyć się klasa robotnicza, wydaje mi się, że nigdy nie zdecydowałbym się na taki krok, gdyby nie właśnie ideał. Bo polityka jako polityka, tj. polityka niedefiniowana jako konieczny, choć być może nieefektywny, a wręcz często obrzydliwy, środek realizacji pewnych celów, nigdy by mnie nie pociągnęła, zdawszy zaś sobie sprawę z niesprawiedliwości naszych współczesnych urządzeń społecznych oraz niemiłosiernego ucisku ubogich, nigdy nie uwierzyłbym w możliwość „częściowego” rozwiązania tych problemów. Innymi słowy: nigdy nie byłbym dość głupi, aby uwierzyć, że ubodzy mogą stać się „szczęśliwymi i porządnymi ludźmi”, pozostając ubogimi[5].

Jeśli to zatem mój ideał skłonił mnie do praktycznego zaangażowania w ruch socjalistyczny, co skłoniło mnie do przyjęcia tego ideału? Tutaj wchodzi w grę to, co miałem na myśli, gdy nazwałem się reprezentantem pewnej mentalności.

Przed narodzinami nowoczesnego socjalizmu niemal wszyscy ludzie inteligentni byli, lub przynajmniej twierdzili, że są, zadowoleni z cywilizacji naszego wieku. I cóż, niemal wszyscy z nich naprawdę byli z niej zadowoleni, święcie wierząc, że jedyne, co pozostaje do zrobienia, to wydoskonalić tę cywilizację oczyszczając ją z ostatnich reliktów epok barbarzyństwa. Dominował, krótko mówiąc, wigowski sposób myślenia, tak naturalny dla przedstawicieli bogatej klasy średniej, która, istotnie, przynajmniej z perspektywy czysto mechanicznych aspektów postępu, nie potrzebuje niczego, może poza tym, aby socjaliści zostawili ją w spokoju i pozwolili jej spijać śmietankę mieszczańskiego dobrobytu.

Oprócz większości zadowolonych istniała także na szczęście grupa niezadowolonych, tych, który odczuwali wobec tego cywilizacyjnego triumfalizmu jakiś niejasny wstręt, ale musieli milczeć, bezradni wobec nieposkromionej potęgi wigostwa. W końcu, byli i tacy, którzy wszczęli przeciw wigowskiemu establishmentowi otwartą rebelię – niewielu, może nawet i tylko dwóch: Carlyle i Ruskin. Drugi z nich, zanim zaangażowałem się w działalność socjalistyczną, był moim mistrzem, to on właśnie wyznaczał drogę do ideału, jaki pragnąłem zrealizować – i, patrząc wstecz, nie mogę powstrzymać się przed stwierdzeniem, jak bardzo nudny byłby świat dwadzieścia lat temu, gdyby nie pisarstwo Ruskina! To dzięki niemu nauczyłem się nadawać konkretny kształt memu niezadowoleniu, które już i tak, rzec muszę, było bardzo konkretne. Prócz pasji tworzenia rzeczy pięknych, największą namiętnością mego życia była i jest bowiem nienawiść do współczesnej cywilizacji. Co powiem o niej teraz, gdy przypisuje mi się tak wiele rzeczy, których nie powiedziałem – o nadziei na jej zniszczenie, o perspektywie zastąpienia jej socjalizmem?

Co powiem o jej technicznym zaawansowaniu i marnotrawstwie mocy mechanicznych, o jej poczuciu wspólnoty – tak słabym, i o wrogach tej wspólnoty – tak silnych i bogatych, o jej kolosalnej organizacji – nieprzynoszącej życiu nic poza cierpieniem! Jej pogardzie dla prostych przyjemności, którymi wszyscy mogliby się cieszyć, gdyby nie jej głupota? Jej ślepej wulgarności, która zniszczyła sztukę, jedyne prawdziwe ukojenie w pracy? Wszystko to czułem tak samo mocno wtedy, jak czuję dzisiaj, wtedy wszakże nie wiedziałem jeszcze, dlaczego. Nadzieje przeszłości minęły, wielowiekowe zmagania ludzkości zakończyły się właśnie tak: przynosząc nam tylko ten plugawy, bezsensowny, odrażający chaos; najbliższa przyszłość zwiastowała zaś, przynajmniej w moich oczach, wyłącznie zniesienie ostatnich reliktów lepszych czasów, nieznających jeszcze uniwersalnej szpetoty cywilizacji, jaka do dziś zdążyła ogarnąć cały świat, i, przez to, pogłębienie niesprawiedliwości obecnego systemu. Perspektywy wydawały się tragiczne, przynajmniej komuś takiemu, jak ja – człowiekowi, jeśli mogę napisać tutaj coś o mnie jako o osobie, a nie tylko typie pewnej grupy, niedbającemu o metafizykę ani religię, ani, szczerze powiedziawszy, analizę naukową, niemniej pałającemu szczerą miłością do ziemi i wszystkiego, co na niej żyje – i szczerą pasją do historii i przeszłości własnego gatunku. Pomyślcie tylko! Czy to wszystko naprawdę miałoby zakończyć się w wielkim biurze rachunkowym pośród zgliszcz, w pokoju gościnnym pana Podsnapa [6], na obradach jakiegoś wigowskiego komitetu rozdającego ubogim margarynę, a bogatym szampana w takich proporcjach, że wszyscy byliby zadowoleni, choć widzialne piękno zniknęło z oblicza świata, a Homera zastąpił Huxley [autor ma na myśli Thomasa Henry’ego Huxleya, zoologa i filozofa, zwolennika wulgarnej wykładni darwinizmu, dziadka Aldousa Huxleya – przyp. redakcji]? A jednak, wierzcie mi, gdy zmusiłem w końcu oczy mego serca do odważniejszego spojrzenia w przyszłość, oto, co w niej zobaczyłem, i, na ile mogłem się zorientować, niemal nikt nie uważał za celowe zgłaszać jakichkolwiek uwag wobec takiego cywilizacyjnego apogeum. I tak oto zmierzałem prostą drogą ku wzniośle tragicznemu końcowi życia, jaki przystawałby prawdziwemu pesymiście – i bez cienia wątpliwości nie zszedłbym z niej, gdyby na szczęście nie zaświtało mi w pewnym momencie, że pośród całego tego brudu naszej kultury posiane na tej ziemi ziarna tego, co niektórzy nazywają „Rewolucją Społeczną”, zaczynają kiełkować. Odkrycie to, zmieniło wszystko – i jedynym, co musiałem zrobić, aby naprawdę stać się socjalistą, było zaangażować się bardziej praktycznie, co i też zrobiłem, jak napisałem wcześniej, i staram się robić najlepiej, jak potrafię.

Podsumowując, studia historyczne oraz miłość sztuki i tworzenie sztuki sprawiły, że nie mogłem nie nienawidzić cywilizacji, która – jeśliby nikt jej nie zatrzymał – zamieniłaby dzieje ludzkości w nonsens, a sztukę w zbiór starych ciekawostek, pozbawionych jakichkolwiek związków z życiem.

Ale świadomość fermentu rewolucyjnego, mającego miejsce we wnętrzu tej cywilizacji, powstrzymała mnie przed ewolucją w kierunku pospolitego malkontenta jałowo krytykującego postęp z jednej strony, a z drugiej przed marnowaniem czasu i energii na jeden z owych niezliczonych projektów, przy pomocy których quasi-artyści z klasy średniej mają nadzieję utrzymać przy życiu drzewo sztuki, gdy już podcięto mu korzenie, w związku z czym stałem się socjalistą praktycznym.

Ostatnie słowo czy dwa. Być może niektórzy z naszych przyjaciół powiedzą: „A cóż my mamy wspólnego z historią i sztuką? My chcemy po prostu, wprowadzając socjaldemokrację, zapewnić sobie godne życie – chcemy żyć, i to jak najprędzej”. Otóż istotnie ktoś, kto uważa, że sprawa sztuki i kultury winna być rozwiązana pierwej, niż sprawa pełnego żołądka (a są tacy), nie rozumie, czym sztuka tak naprawdę jest, ani jak głęboko musi ona zapuścić korzenie w glebie szczęśliwego i spokojnego życia. Trzeba jednak pamiętać, że cywilizacja współczesna zmieniła robotnika w istotę tak wynędzniałą, tak godną pożałowania, że bardzo często nie ma on pojęcia, co zrobić z nurtującym w nim pragnieniem życia lepszego, niż to, którego jarzmo musi teraz nosić. I tylko sztuka potrafi pokazać mu ideał życia prawdziwie pełnego i rozumnego, życia, w którym tworzenie i doświadczenie piękna, czyli prawdziwą przyjemność istnienia, będzie odczuwać się jako rzecz równie konieczną dla człowieka jak chleb powszedni, tak naturalną, że nikt ani nic nie jest w stanie mu jej odebrać, chyba że przemocą, której należy przeciwstawiać się wszelkimi dostępnymi środkami.

William Morris

Tłum. Maciej Wąs

Artykuł pierwszy raz ukazał się w magazynie „Justice” w 1894 roku.

Przypisy tłumacza:

1. Ang. Democratic Federation, później Federacja Socjaldemokratyczna (Social Democratic Federation), założona w 1881 organizacja zrzeszającej socjalistów angielskich. Z przyczyn zrozumiałych tylko dla znających się na marksizmie nie otrzymała ona jednak poparcia Engelsa.

2. Ernest Belfort Bax (1853-1926) – angielski socjalista, dziennikarz, filozof, działacz. Z zawodu prawnik.

3. Henry Mayers Hyndman (1842-1921) – angielski socjalista, założyciel Federacji Demokratycznej.

4. Andreas Scheu (1844-1927) – socjalista austriacki. Z zawodu cieśla. Wyjechał do Londynu w 1874. W 1881 wstąpił do Federacji Demokratycznej, którą wszakże w 1883, w opozycji do Handymana, którego oskarżał o zapędy autorytarne, przekształcił w Federację Socjaldemokratyczną.

5. Fragment wydaje się nieco niejasny, co staram się zachować i oddać możliwie wiernie te Morrisowskie esy-floresy.

6. Postać z ostatniej dokończonej powieści Charlesa Dickensa „Our Mutual Friend” (1864-65), symbol snobizmu wyższej klasy średniej.

 

William Morris (1834-1896) – angielski malarz, rysownik, pisarz, poeta, architekt, projektant, tłumacz. Działacz socjalistyczny i korporacjonistyczny. Spiritus movens odrodzenia zainteresowania w Anglii wiekami średnimi. Jego myśl stała się główną inspiracją dla wpływowego Ruchu Sztuk i Rzemiosł (Arts and Crafts Movement), dążącego do odrodzenia rękodzieła. Przeciwnik industrializmu i urbanizacji. Pod koniec życia, wraz z przyjęciem przez większość socjalistyczną poglądów etatystycznych (tzw. socjalizm państwowy), jego relacje – jako anty-etatysty – z ruchem socjalistycznym stały się bardziej napięte. W Polsce znany głównie z napisanej w roku 1890 powieści „Wieści znikąd”.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie