Po rozsypce ruchu progresywnego

·

Po rozsypce ruchu progresywnego

·

Na początku czerwca w swoim tekście na tych łamach opisywałem, jak za zgodą ostentacyjnie „radykalnych” działaczy amerykańskiego ruchu progresywnego wprowadzane są rozwiązania umacniające i tak już bardzo plutokratyczny charakter społeczeństwa i gospodarki USA. Pisałem wtedy również gorzko: „Z pewnością za jakiś czas progresywni parlamentarzyści i aktywiści będą proponować nałożenie podatku majątkowego od majątku, który pomogli przetransferować do najbogatszych”.

Na początku sierpnia senator Bernie Sanders wystąpił z inicjatywą jednorazowego podatku nałożonego na miliarderów, opodatkowującego 60% tej części ich majątku, która powstała w czasie pandemii. Sam pomysł oczywiście nie ma już dziś żadnych szans powodzenia, zaś amerykański ruch progresywny staje się radykalną na pokaz przystawką Partii Demokratycznej – jednej z dwóch grup zarządzających pseudopolitycznym teatrem i umacniających neoliberalną hegemonię kapitału. W nadchodzącym, 84. numerze „Nowego Obywatela”, opisuję, jak na pole walki z plutokracją, opuszczone przez ruch progresywny w USA (w tym jego „czerwoną”, socjalistyczną część) wchodzi nowa grupa, z bardzo ciekawym i ugruntowanym w rzeczywistości planem bitwy.

Jeszcze pół roku temu było to nie do pomyślenia. Wielu amerykańskich lewicowców deklarowało wstrzymanie się z poparciem Joe Bidena, kandydata Partii Demokratycznej na prezydenta, do momentu uzyskania od niego ustępstw. Bardzo szybko jednak okazało się, iż szlachetnie motywowani postępowcy w chwili próby wybrali toczenie symbolicznych sporów kulturowych, zamiast realnego sporu politycznego o władzę. Warto uważnie obserwować sygnały wskazujące, iż progresywiści z pozycji przeciwników oligarchii przechodzą do roli sojuszników centrowych neoliberałów.

Dla sił amerykańskiego i globalnego status quo, odpowiadających za nieograniczoną ekspansję kapitału kosztem zniszczenia wspólnot i środowiska, ma to olbrzymią zaletę. Neutralizuje bowiem zagrożenie socjaldemokratycznej korekty nakładającej twarde regulacyjne ograniczenia na antyspołeczne sposoby akumulacji kapitału. Takie zagrożenie, szczególnie w latach 2016-2017, było realne, czego wyraz stanowiły niedalekie od sukcesu kampanie Sandersa w USA i Partii Pracy w Wielkiej Brytanii. Dla oligarchii oczywiście nie ma znaczenia, czy u władzy jest osłaniający ich interesy projekt centrowo-neoliberalny, czy równie osłaniający ich interesy projekt prawicowo-neoliberalny. Problemem dotychczas była jedynie szybka „zużywalność” politycznych osłon. Politycy biorący na siebie niepopularną politykę musieli liczyć się z żywiołowymi protestami, a co gorsza z groźbą zorganizowanego ruchu politycznego walczącego przy urnach wyborczych.

Jakim cudem progresywni aktywiści z roli reformatorów mieliby przejść do roli pomocnika sił niszczących amerykańską wspólnotę? Właśnie powstają odpowiednie rynkowe zachęty dla zmęczonych ekonomiczną niepewnością głównie młodych wykształconych lewicowców. „Jeżeli tolerujesz rasizm, wykasuj sobie aplikację Uber” – brzmi treść billboardów firmy Uber, niedawno jeszcze będącej w defensywie, krytykowanej za praktyki zatrudnienia, dziś zaś, wraz z resztą korporacyjnej Ameryki raźno patrzącej na szanse oferowane przez wypranie reputacji na antyrasistowskim sentymencie. Skoncentrowany kapitał, nigdy przesadnie niezaaferowany czyimś kolorem skóry, może się ustawić „po jasnej stronie mocy” pomagając walczyć z innymi „złymi”. Chociaż miejsc pracy w działach HR i PR korporacji nie starczy dla zbyt wielu lewicowych aktywistów – to wspólny front już widać w zarysie.

Progresywni reformatorzy, jeżeli tylko uklękną i pocałują pierścień władców kapitału, w ramach centrowo-neoliberalnego obozu mogą objąć rolę tworzących i popularyzujących postępowe wykładnie w zakresie języka i obyczajów. Przykładowo, taką wykładnią jest zastąpienie słowa Latino (określającego populację latynoską) słowem Latinx. Spora część tych wysiłków ma swoje dobre uzasadnienie, ale istotne w tym zjawisku jest co innego. Przyglądając się dyskursowi korporacyjnych mediów USA zachodzi podejrzenie, iż celem obozu neoliberalnego jest stygmatyzacja członków klasy ludowej (nienależących do mniejszości) jako „niegodnych” i ksenofobicznych obywateli drugiej kategorii. Byłoby to przygotowanie gruntu pod odebranie klasie ludowej pełni praw człowieka i obywatela, w tym zmian w zakresie prawa wyborczego. W istocie byłaby to kara za asynchronię: niedopasowanie w czasie rzeczywistym do zmian zachodzących w kulturze.

Jeszcze pół dekady temu ruchy progresywnego sprzeciwu wobec status quo w USA i Europie miały ambicję politycznego działania nie tylko „dla” i „w imieniu” klasy ludowej, ale też razem „z” nią. Zbędny werbalny „czerwony” radykalizm nie pomagał im jednak w budowaniu szerokiego poparcia dla potrzebnych reformistycznych rooseveltowskich rozwiązań: marksizm jest obecnie dużo bardziej popularny na uczelniach niż w fabrykach. Antykapitalizm jest niezrozumiały dla klasy ludowej, często marzącej o karierze przedsiębiorcy, która to ścieżka (niewymagająca wykształcenia) jest dla nich jedyną dostępną możliwością znaczącego polepszenia swojej pozycji społecznej. W USA m.in. dlatego Donald Trump, niezależnie od ostatecznej wygranej lub porażki, w listopadowych wyborach może spodziewać się uzyskania najwyższego spośród republikańskich kandydatów ostatnich dziesięcioleci odsetka głosów populacji latynoskiej i czarnoskórej. O ile przedstawiciele klasy ludowej mogą jakkolwiek wyobrazić sobie siebie jako odnoszących sukces w obecnym systemie (ciężką pracą przy znaczącym udziale łutu szczęścia), to zawierzenie w projekty utopii podsuwane przez lewicowych inteligentów wymaga od nich bujnej wyobraźni. Można zresztą podejrzewać, że w teoretycznie niehierarchicznym społeczeństwie urządzanym przez demokratycznych socjalistów, faktyczny status i dostęp do pozycji władzy w dużej mierze opierałby się na wykształceniu.

A więc z progresywnego ludowego frontu nici, ale niezadowolenie społeczne jak było, tak narasta. W związku z tym tworzony jest nowy model zarządzania debatą publiczną i sferą wymiany myśli, zawierający antidotum na „zużywalność” polityków osłaniających korporacyjną eksploatację. Kluczem jest polaryzacja społeczeństw wokół dwóch obozów (dotyczy to również takiego systemu wielopartyjnego, jak polski), w której rola zderzaków biorących na siebie uderzenia walki politycznej przypadłaby samemu społeczeństwu en masse. Zarysowuje się nowym mechanizm walk obozów tożsamości, w którym do tradycyjnych bodźców represji i zagłuszania protestu (jak np. używanie propagandy medialnej podawanej w formie „informacji”) dochodzą nowe bodźce związane z „cyfrową smyczą”, na której poprzez tworzenie i uzależnianie od baniek społecznościowych trzymają nas możni. Robią to nie tylko amerykańskie korporacje technologiczne. Również polskie partie czy grupy interesu, mogą hurtowo kupować „boty” w mediach społecznościowych, oddziaływując psychologicznie: tworząc syntetyczne wrażenia „poparcia” bądź „osaczenia” własnych poglądów.

Wbrew pozorom, ludzie nie są dobrym materiałem na bezmyślnych sekciarzy, dla zachęt krzywdzących innych, chociaż w ekonomii przez długi czas czyniono założenie o instynktownie egoistycznych kalkulacjach człowieka. Homo economicus miał mieć na uwadze tylko swój interes, zaś szeroka sfera wspólna miała być tylko zachętą do oszukiwania i wykorzystywania wspólnoty przez egoistyczne jednostki. Ostatnie trzydzieści lat prac na marginesach głównego nurtu ekonomii zaowocowało nową dawką wiedzy z zakresu ekonomii behawioralnej czy też zwykłych eksperymentów. To, czego się dowiedzieliśmy, nie sposób pogodzić z neoliberalnym obrazem człowieka-egoisty. Samuel Bowles czy Rutger Bregman pokazali, że w praktyce ludzie są motywowani o wiele bardziej bezinteresownie i wspólnotowo.

Jednak długotrwałe inwestowanie w tworzenie własnych sekt, jakkolwiek na tym trudnym „materiale ludzkim” jest kosztowne, to warte każdej ceny, gdyż daje elitom status quo wspaniałe narzędzie uniknięcia odpowiedzialności. Nie lubisz Donalda Trumpa? To akceptuj korporacyjny program Partii Demokratycznej, cokolwiek by w nim było. Nie lubisz Demokratów? To głosuj na Trumpa, nie daj satysfakcji przeciwnej drużynie. Podobnie jest oczywiście na polskim podwórku. Nie podoba ci się planowana kradzież kolejnego skrawka ziemi pod deweloperski wieżowiec? Nie krytykuj decyzji samorządu, bo krytykując podważasz obóz demokracji. Kolejny partyjny nominat konsumuje finansowe konfitury z pomocą państwa? Nie krytykuj obozu przechowującego pamięć o śp. Lechu Kaczyńskim.

Kluczowe jest oczywiście, aby zadania policji dyscyplinującej „własny obóz” wypełniali sami w nim osadzeni. Ważne, aby kompletnie zamazać cokolwiek poza plemiennym tożsamościowym sporem: związki przyczynowo-skutkowe, fakty, teorie, a szczególnie wartości, stanowią zagrożenie i muszą być eliminowane. Liczy się pozostająca emocja. Fan PiS już nie pamięta, jak przekonywano go, że Tusk jest zdrajcą, który ma krew na rękach po spisku z Putinem. Smoleński przekaz zwinięto, gdyż wytłumaczenia są niepotrzebne. Bezrozumny fan PiS oddał swoją głowę niewiele mądrzejszym (lecz o wiele bardziej cynicznym) od siebie, i dla niego Tusk może być zdrajcą bez uzasadnienia. Podobnie fan PO i samozwańczego obozu demokracji już nie pamięta, że do czasu „afery taśmowej” w 2014 roku hołdował hipotezie „sprawiedliwego świata” i racjonalizował wszystkie mafijne aspekty rzeczywistości jako „teorie spiskowe”. Dziś już fałszowanie kart wyborczych przez złych ludzi nie jest w tych samych kręgach teorią spiskową, lecz szacowną hipotezą.

Ktoś powie: „Tacy fani obu środowisk nie mają w społeczeństwie większości! Nawet dziś przy tej polaryzacji ludzie mają o wiele większy dystans do tych spraw!”. To prawda, ale rzecz nie toczy się o przekonanie sceptyków, lecz o wymuszenie posłuszeństwa, o zdławienie krytyki w zarodku i uczynienie jej kosztowną. Dlatego „najniższy wspólny mianownik” przejmuje megafon w bańkach społecznościowych. Coraz częściej, tak w świecie cyfrowym, jak i na żywo, widzimy szokujące efekty odwrócenia procesu socjalizacji. A gdy nie wystarcza podłości i łajdactwa wśród żywych, dokupywane są na farmach botów. Ekonomia polityczna wzmaga ten proces: dwa obozy zarządzające podziałem hegemonizują niemal całość zasobów niebędących w dyspozycji prywatnego biznesu.

Dla środowisk rozumiejących konieczność antyoligarchicznej, solidarystycznej korekty, wnioski są jasne. Nie można przestawać mówić prawdy i nie można przystawać na reguły establishmentu dotyczące „dozwolonej krytyki”. Nie można dać sobie zabrać głowy, nawet gdy jest to wygodne. Inaczej… możemy kiedyś zatęsknić za choćby formalną demokracją.

A czy powinniśmy opłakiwać koniec ruchu progresywnego? Ten moment w historii jest już za nami i projekty z poprzedniej dekady załamały się w dużej mierze nie ze swojej winy. Oby kolejna antyoligarchiczna insurekcja, w której wielu progresywnych działaczy może mieć swój udział, miała więcej powodzenia.

Krzysztof Mroczkowski

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie