Koniec świata wzrostu gospodarczego? Rozważania okołopandemiczne

·

Koniec świata wzrostu gospodarczego? Rozważania okołopandemiczne

·

Człowiek, który spada z setnego piętra, przeżyje nietknięty pierwsze dziewięćdziesiąt dziewięć. Jeżeli będzie on tak pełen optymizmu, jak niektórzy nasi technokraci – jego pewność siebie będzie się zwiększać wraz z liczbą pięter, które będzie mijać w swym locie w dół i osiągnie ona maksimum w chwili, gdy jego spadanie zostanie gwałtownie zakończone.
Edward J. Mishan, Spór o wzrost gospodarczy

Wzrost gospodarczy jest we współczesnym świecie naczelnym mitem, obiektem swoistego kultu i podstawowym dogmatem dzisiejszej cywilizacji. Oceniany jest jednoznacznie pozytywnie. Ma przynosić błogosławione skutki. Wyłącznie za jego sprawą ludzkość i świat są w stanie podążać ku lepszej, świetlanej przyszłości. Stanowi on jednocześnie zasadnicze, a często jedyne kryterium postępu, dobrobytu, rozwoju i pomyślności. Podstawowy miernik powodzenia, wskazujący, czy dane kraje, a szerzej – świat, podążają w słusznym i pożądanym kierunku. Jeśli mamy do czynienia ze wzrostem gospodarczym, oznaczać ma to, że wszystko jest w porządku, zaś jego brak utożsamiany jest ze stagnacją, a wręcz z zapaścią i regresem. Konotacja tego terminu jest więc zdecydowanie pozytywna. Wszyscy mają podążać drogą gospodarczego wzrostu, jest ona po prostu bezalternatywna. Albo inaczej: alternatywami są powszechna zapaść i krach cywilizacyjny. Wzrost oznacza lepsze życie, jest synonimem dobrobytu i prowadzi do Benthamowskiego greatest happiness of the greatest numbers.

Jakiekolwiek więc kwestionowanie obowiązującego paradygmatu rozwoju opartego na koncepcji wzrostu gospodarczego może uchodzić w najlepszym razie za wyraz umysłowej aberracji. Aby świat mógł funkcjonować, aby cała współczesna machina gospodarcza mogła się kręcić – musi ona nieustannie wzrastać. Prawidło to ma charakter uniwersalny, obowiązuje zawsze i wszędzie, przypomina pod tym względem prawa fizyki, przed którymi nie ma ucieczki. Można się buntować, ale wydaje się to być równie jałowe, jak protestowanie wobec obowiązywalności prawa powszechnego ciążenia. Nie ma ono też żadnych ograniczeń ani końca, ma trwać do kresu dziejów. Koniec wzrostu utożsamiany jest w tym kontekście z jakąś apokalipsą, po prostu z końcem świata. Bez rozwoju utożsamianego ze wzrostem nie ma bowiem życia.

Nawet okres pandemii, za sprawą której świat się zatrzymał, nie doprowadził do powszechnego zanegowania tego modelu. Wszystko bowiem, co się dzieje, traktowane jest jako zjawisko tymczasowe, swoisty antrakt, po którym świat powróci na znane tory. Słyszymy często, że już niebawem „wszystko wróci do normalności”, co więcej wskazuje się, że trzeba będzie jeszcze zwiększyć moce przerobowe, zintensyfikować wzrost, aby nadrobić czas stracony w wyniku przymusowego zwolnienia tempa. Dla niektórych więc świat po pandemii musi być takim samym światem, tylko „trochę bardziej”. Nie wyobrażają sobie innych scenariuszy, nie wyciągają żadnych nauk z tego, co się od lat dzieje ani z tego, co stało się w ostatnim czasie, nie próbują się nawet zastanowić, czy rzeczywiście wszystko musi opierać się na zasadach dotychczas obowiązujących.

To przymusowe zatrzymanie, a raczej zwolnienie, trochę nam jednak pokazało, że inny świat, inne zasady funkcjonowania są możliwe, że to wszystko, co miało być dla nas niezbędne, jest dodatkiem, bez którego możemy się obyć, a nasze życie nie doświadcza z tego powodu żadnego poważnego uszczerbku. Wyhamowanie związane z pandemią koronawirusa to doskonały czas na refleksję i zastanowienie się, czy model wzrostu oparty na zasadzie „szybciej i więcej” naprawdę czyni nasze życie szczęśliwszym, a otaczający świat – lepszym.

Oczywiście od lat wskazywano, że ten sposób myślenia może być katastrofalny dla naszej planety, że nie da się utrzymać nadziei na nieograniczony wzrost gospodarczy. Przecież już prawie 50 lat temu ukazała się słynna książka „Granice wzrostu”. Jej autorzy Donella H. Meadows, Dennis L. Meadows, Jørgen Randers i William W. Behrens III jednoznacznie podkreślali, że nieograniczony wzrost gospodarczy jest niemożliwy, a dominujące we współczesnym świecie tendencje prowadzą w szybkim tempie do wyeksploatowania naszej planety, ponieważ konsumujemy zasoby szybciej, niż są one w stanie się odtworzyć. W raporcie pisano, iż jeżeli aktualne „trendy rozwojowe w zakresie zaludnienia, uprzemysłowienia, zanieczyszczenia środowiska, produkcji żywności i wyczerpywania się zasobów naturalnych nie ulegną zmianie, to w którymś momencie przed upływem stu lat osiągniemy na naszej planecie granice wzrostu. Najprawdopodobniejszym wynikiem tego będzie dość nagły i nie dający się opanować spadek liczby ludności oraz zdolności produkcyjnej przemysłu”. Wskazywano jednocześnie, że można to zmienić, że są jeszcze czas oraz nadzieja na ustanowienie warunków „ekologicznej i ekonomicznej stabilizacji, która by się dała utrzymać przez długi czas. Stan równowagi światowej można by zaplanować w ten sposób, żeby podstawowe potrzeby materialne każdego człowieka na ziemi były zaspokojone i żeby każdy z nich miał jednakowe szanse wykorzystania swoich osobistych możliwości. Jeżeli ludzie zdecydują się raczej dążyć do tego drugiego celu niż pierwszego, to im szybciej zaczną pracować dla osiągnięcia go, tym większe będą szanse powodzenia”1.

Przez lata prognozy badaczy z Massachusetts Institute of Technology były przedmiotem drwin ze strony wpływowych ekonomistów. Krytycy raportu utrzymywali, że katastroficzne przepowiednie się nie spełniają. Twierdzili też, że model wypracowany przez analityków nie uwzględniał całego szeregu czynników, jak postęp techniczny, inne źródła pozyskiwania energii, odkrywanie nowych złóż. A przede wszystkim zapomnieć mieli, że istnieje słynne liberalne hokus-pokus w postaci niewidzialnej ręki rynku, która pozwoli uporać się z wszystkimi problemami i niedoborami. Inne opinie przez długi czas funkcjonowały na marginesie i nie traktowano ich zbyt poważnie, bowiem zanadto zakłócały dobre samopoczucie, z którym mieliśmy do czynienia w świecie Zachodu. Tymczasem rzetelne badania pokazywały, iż prognozy ekspertów Klubu Rzymskiego, ich skrupulatne analizy i  przewidywania – są zaskakująco dokładne. W 2009 r. na łamach „American Scientist” Charles A. S. Hall i John W. Day Jr stwierdzili nawet, że nie jest im znany żaden model przygotowany przez ekonomistów tak dokładny w tak długim przedziale czasowym2.

Kilka lat po „Granicach wzrostu” ukazała się klasyczna już praca Edwarda J. Mishana pt. „Spór o wzrost gospodarczy”, stanowiąca zresztą rozwinięcie tez zawartych w jego wcześniejszej pracy dotyczącej tych kwestii, zatytułowanej „The Costs of Economic Growth” (1967). Autor nie tylko zakwestionował możliwość nieustannego wzrostu gospodarczego, ale i postawił inne pytanie, mianowicie o to, czy nawet jeśli zwiększanie wzrostu gospodarczego w nieskończoność byłoby możliwe, to czy efektem tego byłby wzrost dobrobytu społecznego. Mishan przekonywał, że „efekt netto” wzrostu gospodarczego może być wręcz szkodliwy dla ludzkiego zdrowia i szczęścia. W związku z tym, jeśli „osiągnięcie dobrobytu jest celem społeczeństwa, to lepiej więcej myśleć o sposobach, które mogłyby go zwiększyć, niż poddawać się ortodoksyjnej doktrynie i opierać nasze nadzieje na wzroście gospodarczym”3.

Angielski ekonomista nie bez racji wskazywał, że coś złego stało się z naszym życiem, skoro wszystko próbujemy sprowadzić do sfery gospodarczej. Nie liczy się już nic innego, ponieważ jedynym miernikiem wartości narodu stał się wskaźnik wzrostu gospodarczego. „Wkład do nauki i do literatury, do dramatu i baletu, niezrównane angielskie instytucje, system radiowy, policja, sądy, system uniwersytecki, zmysł polityczny, humanizm angielskiego społeczeństwa, panujący klimat umiaru i rozsądku – nieocenione zalety, będące wytworem złożonego procesu historycznego, nie mieściły się po prostu w porządku dziennym tego nowego, ekonomicznego szacowania wartości narodów”4. Wiara we wzrost gospodarczy wręcz zawładnęła umysłami wszystkich, stając się „milczącym założeniem istnienia opatrzności”5. Zarówno przedstawiciele lewej, jak i prawej strony politycznej nie ważyli się podważać tego dogmatu. Ci, którzy nie byli zadowoleni z istniejących stosunków społeczno-gospodarczych, uważali co najwyżej, że wzrost mógłby zostać wykorzystany w inny sposób, a dalszy jego postęp przyczyni się do stworzenia bardziej sprawiedliwego i egalitarnego świata.

Dziś wiara w to, że wszystko może toczyć się wedle dawnych reguł, jest już podzielana chyba tylko przez wyjątkowych ignorantów, ewentualnie głoszona jest przez cyników. Popularne niegdyś w środowiskach neoliberalnych hasło TINA („There is no alternative”) nikogo już nie przekonuje, albowiem znalezienie tej alternatywy stało się koniecznością. Świat permanentnego wzrostu nie okazał się być lepszym światem dla zdecydowanej większości członków społeczeństw wysokorozwiniętych. W związku z tym argumentowanie, że tylko ciągły wzrost może doprowadzić do polepszenia sytuacji głodujących, przedstawicieli regionów zapóźnionych w rozwoju, krajów Trzeciego Świata, nie może być traktowane poważnie. Nie tutaj leży clou problemu. Patrząc na prognozy demograficzne, z którymi mamy do czynienia, i to te najbardziej ostrożne, można zapytać „co ze światem, w którym cała, przewidywalna liczba 9 miliardów ludzi osiągnie poziom zamożności krajów OECD? Taka gospodarka musiałaby być 15 razy większa od obecnej (75 razy większa od tej z 1950 r.) do 2050 r. i 40 razy większa (200 razy większa niż w 1950 r.) do końca wieku. Jak właściwie miałaby wyglądać taka gospodarka? Czy naprawdę oferuje ona prawdopodobną wizję wspólnego i trwałego dobrobytu?”6.

Nie łudźmy się. Nie istnieje żadna prognoza i żaden model, które przewidywałyby wzrost zamożności dla 9 miliardów ludzi na świecie. Zakładamy w takich sytuacjach milcząco, iż będzie on dotyczył jednych, inni zaś zostaną z niego wyłączeni. Bez podważenia istniejącego paradygmatu i pewnych wyrzeczeń oraz ograniczeń w krajach wysokorozwiniętych, nie ma o tym po prostu mowy. Wszelkie inne prognozy to mamienie perspektywą jakiegoś niespodziewanego, przełomowego skoku technologicznego, który wszystko zmieni i spowoduje, że już niczym nie będziemy musieli się przejmować, za nic nie będziemy odpowiedzialni, ponieważ wszystko jakoś się rozwiąże. Mamy tu więc do czynienia z magiczną wiarą w naukę i technologię, które w pewny momencie uwolnią nas od odpowiedzialności za to, co za naszą sprawą stało się z tym światem, a przede wszystkim – od problemów z myśleniem, co się z nim stanie.

Grzechem pierworodnym takiego podejścia i absolutyzowania wzrostu gospodarczego jest generalnie wadliwy sposób jego obliczania. Mishan wskazywał, że duża część dóbr objętych szacunkami dochodu narodowego czy dochodu na mieszkańca to nie są wcale dobra finalne lub „pożądane ze względu na nie same”. To raczej dobra pośrednie lub instrumentalne, służące produkcji dóbr finalnych, a także zmniejszające czy likwidujące szkody powstałe w wyniku produkcji lub użytkowania dóbr finalnych. Zaliczał on do nich m.in. wydatki na bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, które mogą zwiększać się wraz z rozwojem gospodarczym w związku z rosnącym poczuciem zagrożenia społeczeństwa; wydatki na podróże, będące w przeważającej części tylko środkiem do osiągnięcia pewnego celu, a nie przyjemnością samą w sobie; wydatki na kształcenie, które w dużej mierze służą przygotowaniu młodych ludzi do zajęcia przez nich miejsca w różnych działach gospodarki; lecznictwo, likwidujące niejednokrotnie skutki tzw. chorób cywilizacyjnych nieznanych we wcześniejszych stuleciach; wydatki służące likwidacji rozmaitych szkód wywołanych przez postęp techniczny i rozwój gospodarczy: obniżenie poziomu hałasu, ograniczanie emisji trujących substancji, zmniejszenie zagrożenia pożarowego i liczby wypadków samochodowych, oczyszczanie linii wybrzeża, rzek, jezior, zmniejszenie toksyczności powietrza, wód czy gleb, reforestację itp. Wszystko to powoduje, iż dochód narodowy, jak i wzrost gospodarczy, są mocno przeszacowywane7.

Wskaźnik PKB oddaje raczej „ruch pieniądza w gospodarce”. Natomiast nadmierne koncentrowanie się na nim uniemożliwia chociażby dostrzeżenie kosztów, które są z nim związane. Chodzi przede wszystkim o te dotyczące eksploatacji środowiska, zmiany o charakterze globalnym, które dokonują się w imię idei wzrostu, a mają często charakter nieodwracalny. Ponadto, analizując różnorakie wskaźniki, z którymi mamy do czynienia, nie do końca można dostrzec ścisłą relację pomiędzy poziomem PKB, wzrostem gospodarczym, a chociażby jakością służby medycznej czy edukacji. Oczekiwana długość życia w niektórych krajach o dość niskim PKB dorównuje krajom rozwiniętym – Chile, Kostaryka czy Kuba nie odstają pod tym względem od Danii, Japonii czy Nowej Zelandii. Jeśli chodzi o śmiertelność noworodków, ta na Kubie jest identyczna jak w USA. Podobnie jeżeli chodzi o partycypację w edukacji, takie kraje jak Kuba czy Chile uzyskują poziom podobny do Norwegii czy Wielkiej Brytanii. Okazuje się więc, że są kraje osiągające bardzo duży poziom rozwoju, dysponując jedynie ułamkiem dochodów (i wydatków) krajów bogatych8. Jak pisze Tim Jackson, na Kubie, gdzie oficjalna gospodarka, jak pokazują to wszelkie wskaźniki w rodzaju PKB, runęła mniej więcej w okresie rozpadu ZSRR, paradoksalnie „nastąpiła znacząca poprawa stanu zdrowia. Spożycie kalorii spadło o ponad jedną trzecią. Otyłość zmniejszyła się o połowę, a odsetek aktywnych fizycznie dorosłych zwiększył się ponad dwukrotnie. W latach 1997–2002 »nastąpił spadek poziomu śmiertelności, przypisywany cukrzycy (51 procent), chorobie niedokrwiennej serca (35 procent) i udarowi mózgu (20 procent)«”9.

Intuicja Mishana, mówiąca, iż coraz wyższy wzrost gospodarczy wcale nie prowadzi do zwiększenia dobrobytu, wydaje się być ze wszech miar słuszna. Pomijając już kwestie niesprawiedliwej czy też nierównomiernej redystrybucji bogactwa, z którą mamy do czynienia we współczesnym świecie, istnieje coś takiego jak punkt nasycenia. Ponadto zaś, jak się wydaje, ludzie pożądają pewnych rzeczy niekoniecznie za sprawą immanentnych właściwości w nich tkwiących, ale ze względu na innych ludzi.

Kłania się tutaj koncepcja autorstwa René Girarda dotycząca tzw. rywalizacji mimetycznej czy pożądania mimetycznego. Girard przedstawił pragnienie za pomocą metafory trójkąta. Odszedł od klasycznej struktury, w której mieliśmy do czynienia z podmiotem pragnącym i przedmiotem pragnienia. Zamiast tego przedstawił schemat trójdzielny, wskazując, iż pomiędzy nimi należy umieścić trzeci element – Innego, będącego pośrednikiem pragnienia. Podmiot pragnie więc posiadać przedmiot, ponieważ pragnie go pośrednik. Przedmiot zaś posiada wartość dla podmiotu tylko dlatego, że nadaje mu ją pośrednik. Wynika stąd, że chciwość nie przynależy do ludzkiej natury, pojawia się natomiast dopiero na poziomie relacji interpersonalnych, w sferze życia społecznego. Ta rola pośrednictwa pragnienia widoczna jest przede wszystkim w przemyśle reklamowym. Girard podkreśla fakt, że aby wzbudzić w ludziach kolejne pragnienia, eksperci od reklamy starają się przekonać, że ich produkty pożądane są przez najwybitniejsze i najbardziej rozpoznawalne jednostki10. Konsekwencją tego będzie fakt, iż jednostki, zwłaszcza w społeczeństwach wysokorozwiniętych, będą mieć skłonność do tego, aby swoje zadowolenie/niezadowolenie uzależniać mniej od absolutnego dochodu, a bardziej od dochodu odniesionego do dochodów innych ludzi.

Już pod koniec XIX w. Thorstein Veblen pisał, iż celem konsumpcji są nie tylko potrzeby praktyczne, gdyż wchodzą tu w grę również wymogi prestiżowe, podporządkowujące sobie ten proces. Konsumpcja lepszych artykułów stanowi bowiem dowód bogactwa, „przynosi zaszczyt; natomiast niemożność konsumowania ich w odpowiedniej ilości i w odpowiednio wysokim gatunku, odwrotnie – jest dowodem niższości i przynosi ujmę”11. Wydawałoby się, że konsumpcja jest egalitarystyczna, ale to tylko pozór. Przede wszystkim jest ona procesem relacyjnym, polegającym głównie na porównywaniu swoich statusów społecznych. Jak pisał Jean Baudrillard, stanowi ona proces społecznego różnicowania, klasyfikowania. W jego ramach przedmioty/znaki zostają uporządkowane „jako wartości statusowe w ramach pewnej hierarchii, stanowi przedmiot pewnej analizy strategicznej, która określa swe specyficzne znaczenie poprzez dystrybucję wartości statusowych”12.

Patrząc z tej perspektywy, wzrost gospodarczy, generujący przecież coraz większe nierówności, nigdy nie przyczyni się do wzrostu dobrobytu społecznego. Nawet jeśli dochód absolutny będzie rósł, to dochód relatywny (odnoszony do dochodów innych ludzi) większości społeczeństwa będzie spadał, a wydaje się być on istotniejszy dla człowieka niż ten pierwszy.

Skupienie na wzroście gospodarczym i konsumpcji będącej jego nieodłączną częścią prowadzi również do swoistego redukcjonizmu antropologicznego, tworzenia człowieka jednowymiarowego, nastawionego wyłącznie na zdobywanie dóbr i w tym widzącego sens swojej egzystencji, spełnienie wszystkich ambicji. Ruguje się z ludzkiego życia inne wymiary mające mniej merkantylny charakter, jedyne zaś kryterium szczęścia i dobrobytu ma mieć charakter „ilościowy”, jest nim zdobywanie kolejnych nowych rzeczy. Obecny system nagradza zachowania o podłożu materialistycznym i rywalizacyjnym. Świadczy o tym choćby struktura płac, premiowanie i docenianie finansowe tych zawodów, które społecznie nie są najistotniejsze, a wręcz niepotrzebne (tzw. Graeberowskie „bullshit jobs”), co więcej często upowszechniające patologiczne wzorce i postawy. Dzisiejszy kryzys tylko to unaocznia, bo przecież praca chociażby pielęgniarki czy osoby opiekującej się ludźmi starszymi jest nie tylko pożyteczna dla społeczeństwa, ale także promuje pożądane z jego punktu widzenia zachowania, jak altruizm, humanizm, ofiarność, skłonność do współpracy.

Paradoksalna w gruncie rzeczy sytuacja, z jaką mamy dziś do czynienia, leży oczywiście w interesie podmiotów współczesnego życia gospodarczego. Dzięki określonym zachowaniom, gospodarka może być utrzymywana w ruchu. Erozja zobowiązań jest zdaniem Tima Jacksona nie tylko strukturalnym warunkiem wzrostu, ale i strukturalną konsekwencją dostatku. „Wzrost domaga się krótkowzroczności, indywidualistycznego dążenia do posiadania nowych rzeczy, gdyż właśnie to jest potrzebne, by utrzymać działanie systemu gospodarczego. W tym samym czasie wspiera zmianę przez podkopywanie narzędzi promujący wartości bardziej altruistyczne i konserwatywne. […] Indywidualistyczne dążenie do posiadania nowych rzeczy jest kluczowym warunkiem wzrostu konsumpcji, od którego zależy stabilność. Nie dziwi więc, że polityka dryfuje właśnie w tym kierunku”13.

Co więcej, pokrętna logika potrafi usprawiedliwiać takie działania wyższymi celami. W świetle kapitalistycznej wykładni moja konsumpcja żywi przecież automatycznie innych. Branie ma być jednocześnie dawaniem, samolubne używanie zawiera równocześnie swoje przeciwieństwo i zyskuje swoiste rozgrzeszenie. Zachęca się więc do maksymalizowania konsumpcji, reklamując to przy okazji jako najlepszy sposób wsparcia innych. „Kupuj więcej, żeby rozruszać gospodarkę, ponieważ więcej konsumpcji to więcej miejsc pracy. […] Ale prawda jest taka, że konsumpcja powodowana własnym interesem nie przynosi sprawiedliwości głodnym. Pogoń konsumenta Wal Marta za jak najniższymi cenami oznacza jak najniższe płace dla mieszkańców Azji, bo oni wytwarzają produkty przez nas kupowane”14.

Pandemia i związana z nią izolacja pozwalają nam często odkryć różne potrzeby i wartości, których nie zauważaliśmy czy lekceważyliśmy je, prowadząc życie polegające na pogoni za środkami umożliwiającymi nabycie kolejnych dóbr. Okazuje się często, że wiele z nich nie jest aż tak koniecznych dla naszego dobrostanu, nie służy naszemu szczęściu, nie pozwala nam cieszyć się życiem w warunkach izolacji. Być może jednak inne z nich – estetyczne, emocjonalne, intelektualne, wspólnotowe – odkrywają właśnie przed nami swoje znaczenie. Być może wszystko to stanie się zbawienne chociażby dla rodziny, przed którą niejednokrotnie uciekaliśmy pod pretekstem konieczności dbania o jej dobro i zapewnienia jej odpowiedniego poziomu życia. Tej rodziny, która przecież od lat sukcesywnie podkopywana jest przez kapitalistyczny paradygmat wzrostu gospodarczego. Ciągły wzrost związany jest bowiem z nieustannym współzawodnictwem, samodoskonaleniem się, kultywowaniem postaw egoistycznych, wskazywaniem na potrzebę samorealizacji każdego z osobna kosztem wszystkiego, co może stać mu na drodze. Może też przypomnimy sobie o wartości czasu wolnego, a przecież należy pamiętać, iż te kwestie były przez cały wiek XIX i pierwszą połowę XX w. przedmiotem walki ruchów robotniczych. Czas wolny był uznawany za coś, o co warto kruszyć kopie; dziś, jak się wydaje, człowiek nie ma pojęcia, co z nim zrobić i kompulsywnie szuka ucieczki od niego, zapełnienia go na sposób, który oferują różnego rodzaju akwizytorzy czasu wolnego. Okazuje się bowiem, że na pytanie „jak spędziłeś weekend?”, odpowiedź w stylu „w domu z rodziną”, „normalnie, z żoną na działce” itp. czyni z człowieka osobę nudną, jednowymiarową, prymitywną, nieciekawą świata, mało kreatywną itd. Każdą wolną chwilę należy bowiem spędzać na lodowcu w Nikaragui, na nartach w Nairobi, na plaży w Nepalu lub przynajmniej w dzikich ostępach mongolskiej dżungli. Wszystkie te szalone przygody dla prawdziwych odkrywców, wagabundów, poszukiwaczy przygód i globtroterów oferowane są za odpowiednią opłatą w biurze podróży mieszczącym się za rogiem.

Perfidia współczesnego hiperkonsumpcjonizmu, będącego jądrem świata opartego na idei wzrostu gospodarczego, zasadza się też na celowym wpędzaniu ludzi w spiralę neurotycznej pogoni za nowością, produktami lepszymi, au courant, logice „planowanej przestarzałości” oznaczającej celowe projektowanie określonych produktów w ten sposób, aby po upływie określonego czasu stały się niefunkcjonalne, nadające się jedynie do wyrzucenia na śmietnik i zastąpienia ich nowszymi wersjami, które obowiązywać będą przez następne kilkanaście miesięcy. Rzeczy już się nie naprawia, ale wyrzuca na śmietnik i kupuje nowe, naprawianie czegokolwiek jest po prostu nieopłacalne, taka jest strategia dzisiejszego późnokapitalistycznego świata, „kup i wyrzuć”, a później przyjdź po nowe. Z roku na rok rośnie liczba produktów jednorazowego użytku. Tim Jackson stwierdza, iż tym, co powstrzymuje nas od opamiętania się, jest strukturalna zależność istniejącego systemu od dalszego wzrostu, dążenie do niego bowiem napędza imperatyw sprzedawania nowych towarów. Za sprawą tego „gwałtowanie spada czas wytrzymałości produktu, gdyż w ramach projektowania towarów konsumpcyjnych dążenie do długotrwałości zastępuje się założonym z góry okresem przydatności. W imię zwiększenia strumienia przepływu towarów bez przerwy poświęca się jakość. Społeczeństwo jednorazowego użytku nie jest rezultatem chciwości konsumentów, lecz strukturalnym warunkiem przetrwania. Nowatorstwo stało się jedną z metod dążenia do ekspansji gospodarczej”15. Z tym samym ilościowym podejściem mamy do czynienia zresztą w stosunku do całej otaczającej nas rzeczywistości, w której lasy stały się zasobami drewna, morza i jeziora łowiskami, a ludzie – zasobami ludzkimi.

Coraz większa liczba ekonomistów jednocześnie wskazuje, iż przeniesienie środków, które dziś są przeznaczane na segmenty gospodarki mające stymulować wzrost gospodarczy, a jednocześnie prowadzące do degradacji środowiska, na inwestycje ekologiczne, przyniosłoby pozytywne efekty na wszystkich płaszczyznach, nie zakłóciłoby zasadniczo funkcjonowania gospodarki światowej, a jednocześnie dało kolosalne korzyści z punktu widzenia biosfery. Analitycy z Instytutu Badań nad Ekonomią Polityczną Uniwersytetu w Massachusetts pokazali, iż wydanie w ciągu dwóch lat 100 miliardów dolarów na działania w obszarze modernizacji budynków, transportu zbiorowego, inteligentnych sieci przesyłowych, energii wiatrowej i słonecznej oraz biopaliw, stworzyłoby 2 miliony nowych miejsc pracy. Te same pieniądze zaś, przeznaczone na wydatki gospodarstw domowych, wygenerują 1,7 miliona miejsc pracy, zaś przeznaczone na potrzeby przemysłu naftowego – mniej niż 600 tysięcy miejsc pracy16. Koszty, jak widać, nie są zbyt wysokie, zwłaszcza że, jak szacuje się, tylko do 2008 r. wydano 7 bilionów dolarów na pokrycie kosztów toksycznych aktywów, dokapitalizowanie banków oraz pobudzenie zaufania ludzi do brania kredytów. W Korei Południowej, gdy wprowadzano pakiet naprawczy, ponad 80% nakładów przeznaczonych zostało na cele środowiskowe (pojazdy niskoemisyjne, czysta energia, recykling, „zielone” dzielnice i mieszkania, ochrona środowiska, ekologiczne sieci transportowe), oszacowano, że w ciągu czterech lat przyniosło to korzyść w postaci 960 tysięcy nowych miejsc pracy17. Okazuje się więc, że zielone inwestycje i zielone miejsca pracy niekoniecznie muszą być postrzegane jako obciążenie czy dodatek do dotychczas stosowanych, konwencjonalnych systemów naprawczych w sytuacjach kryzysowych. Zyski z tego rodzaju wydatków są bowiem porównywalne jak w przypadku tych drugich, natomiast ich znaczenie pozaekonomiczne, waga jeżeli chodzi o sprawy związane z kwestiami dotyczącymi środowiska, są trudne do przecenienia. Rozwój niekoniecznie musi być więc budowany na fundamencie pobudzania konsumpcji – można próbować znaleźć inne mechanizmy zapewniające stabilność.

Trzeba jednak podjąć wysiłek przeformułowania wszystkiego, zbudowania nowej, zrównoważonej makroekonomii nie opierającej stabilności na wzroście gospodarczym i zużyciu surowców, lecz umiejscawiającej aktywność gospodarczą w obrębie granic ekologicznych. Czas pandemii unaocznia też, iż można myśleć bardziej lokalnie, że jest odwrót od tego, co, jak nam wmawiano, stanowi nieuchronny etap w dziejach ludzkości. Załamanie się łańcucha dostaw musi wymóc myślenie w innych kategoriach i zrozumienie, że niekoniecznie potrzebne są w naszym kraju jabłka z Izraela, ziemniaki z Maroka czy czereśnie z Hiszpanii, że tak naprawdę zawsze stanowiło to swego rodzaju fanaberię, że sprowadzanie z Chin zapalniczek lub parasolek do drinków niekoniecznie ma wielki sens. Być może za sprawą tego wszystkiego „lokalizm” przestanie być postrzegany w kategoriach niegroźnego dziwactwa czy elitarnej ekstrawagancji.

Na zakończenie warto podkreślić, że nie chodzi o powrót do jakiejś zamierzchłej przeszłości, przetransponowanie w nasze czasu modelu życia z czasów neolitu czy rozwiązań charakterystycznych dla funkcjonujących tu i ówdzie społeczeństw tradycyjnych albo propagowanie neotrybalistycznych utopii. Chodzi natomiast o świat bardziej zrównoważony, wyzwolony spod dyktatu nieustannego wzrostu gospodarczego, w którym obowiązywałoby racjonalne gospodarowanie surowcami, łącznie z ich reglamentowaniem, określenie pożądanego poziomu bogactwa i sposobów jego podziału, poważna troska o środowisko naturalne czy kontrola technologii. Czy w imię wzrostu, rozwoju konieczne jest dopuszczanie do wolnego obrotu i swobodnego dostępu do broni, materiałów pornograficznych, programów propagujących przemoc, narkotyków, a wreszcie reklamy jako takiej, czy wszystkie te rzeczy czynią społeczeństwo szczęśliwszym, czy zwiększają powszechny dobrobyt? Rzecz jasna utopijne są pomysły, że możemy je całkowicie wyeliminować, ale czy musimy się na to wszystko biernie godzić, dopuszczać bez żadnych ograniczeń, mówiąc „rynek i tak zadecyduje”? Odezwą się też głosy ze strony tzw. obozu obrońców wolności, różnej maści paleoliberałów: w imię czego można wprowadzać tego rodzaju restrykcje i ograniczenia, to zamach na podstawowe prawa człowieka! Myślę, że ich prawo do nieograniczonego gromadzenia dóbr i korzystania z wolności, do nieskrępowanej dewastacji świata przyrody nie jest w niczym lepsze od mojego prawa do zapewnienia dziecku możliwości życia na tej planecie, mojej wolności do cieszenia się istniejącymi jeszcze enklawami dzikiej przyrody i  bioróżnorodnością. Argument z wolności jest dobrze znany i stary jak kapitalizm, używali go przeciwnicy zniesienia niewolnictwa, zakazu pracy dzieci w kopalniach, ograniczania czasu pracy i wprowadzania wolnego dnia w tygodniu.

Czas pandemii pokazuje, że inne życie jest możliwe i wcale nie jest ono tak bardzo „nie do zniesienia” dla przeciętnego człowieka, a przecież mamy do czynienia z sytuacją nadzwyczajną i z nadzwyczajnymi obostrzeniami. Może więc tu i ówdzie zaświta myśl, że warto trochę zwolnić, a obecny kryzys okaże się ozdrowieńczym przesileniem, przekuty zostanie w coś pozytywnego, wykorzystany na refleksję dotyczącą kwestii kluczowych dla naszego świata, zastanowienia się, czy to ciągłe parcie naprzód ma sens, czy ten nieokiełznany pęd przynosi nam dobrobyt i szczęście, czy też raczej ciągły niepokój, stres i nierówności. Milton Friedman, który niewątpliwie okazał się być skutecznym popularyzatorem głoszonych przez siebie idei, stwierdził, że tylko kryzys rzeczywisty lub wyobrażony może spowodować prawdziwą zmianę. Kiedy pojawia się kryzys, podejmuje się działania w oparciu o dostępne pomysły. W związku z tym wskazywał, że trzeba mieć w zanadrzu wypracowane na takie sytuacje koncepcje, idee, alternatywy, które będzie można wykorzystać w chwili, kiedy to, co politycznie niemożliwe, stanie się polityczną koniecznością18. Pandemia to czas wyjątkowo sprzyjający przeformułowaniu istniejącego modelu, potrzebne są tylko/aż wizja i wola polityczna. Miejmy nadzieję, że kiedyś za „Faustem” Goethego będziemy mogli powiedzieć, że była ona „częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.

Przypisy:

  1. D. H. Meadows, D. L. Meadows, J. Randers, W. W. Behrens III, Granice wzrostu, Warszawa 1973, ss. 43–44.
  2. Ch. A. S. Hall, J. W. Day, Jr., Revisiting the Limits to Growth After Peak Oil, „American Scientist” 2009 vol. 97, s. 235.
  3. E. J. Mishan, Spór o wzrost gospodarczy, Warszawa 1986, s. 13.
  4. Ibid., ss. 25–26.
  5. Ibid., s. 24.
  6. T. Jackson, Dobrobyt bez wzrostu. Ekonomia dla planety o ograniczonych możliwościach, Toruń 2015, s. 39.
  7. E. J. Mishan, op. cit., ss. 38–49.
  8. T. Jackson, op. cit., ss. 83–85.
  9. Ibid., s. 87.
  10. R. Girard, Szekspir. Teatr zazdrości, Warszawa 1996, s. 156.
  11. T. Veblen, Teoria klasy próżniaczej, Warszawa 1971, s. 65.
  12. J. Baudrillard, Społeczeństwo konsumpcyjne. Jego mity i struktury, Warszawa 2006, s. 63.
  13. T. Jackson, op. cit., s. 200.
  14. W. T. Cavanaugh, Pożarci. Gospodarka a powołanie chrześcijańskie, Warszawa 2010, s. 152.
  15. T. Jackson, op. cit., s. 127.
  16. Ibid., s. 140.
  17. Ibid., s. 143.
  18. M. Friedman, Capitalism and Freedom, Chicago, London 1982, s. 7.

Rafał Łętocha (ur. 1973) – politolog i religioznawca. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, zastępca dyrektora w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Oświęcimiu. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (2002), „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (2006), „O dobro wspólne. Szkice z katolicyzmu społecznego” (2010) i „Ekonomia współdziałania. Katolicka nauka społeczna wobec wyzwań globalnego kapitalizmu” (2016). Od urodzenia mieszka w Myślenicach i bardzo jest z tego zadowolony. Stały współpracownik „Nowego Obywatela”.

komentarzy