Wielka sprawa. O filmie „Lokatorka”

·

Wielka sprawa. O filmie „Lokatorka”

·

Dyskusje internetowe mają krótki lont – szybko się wzniecają i jeszcze szybciej kończą. Pamiętacie te wszystkie kilometrowe spory o znaczenie czy przyszłość jakiegoś zjawiska, toczone na podstawie jednego słowa, jednego zdjęcia czy wyrwanego z kontekstu cytatu, który ktoś ze złą wolą wyodrębnił, a reszta uczestników rozmowy cierpi na chroniczne zmęczenie, wobec czego nie może tego zweryfikować? Identycznie jest z filmami – na podstawie trailerów, plakatów, mglistych zapowiedzi komentariat podejmuje nie tylko decyzję, czy na film pójdzie i za niego zapłaci (w czym nic dziwnego, jesteśmy w końcu konsumentami w późnym kapitalizmie), ale także decyzję, czy film, którego przecież nie widzieli, dostatecznie dobrze przedstawia „wielką sprawę”, o której ma traktować, i czy inni powinni go oglądać, czy też jest „szkodliwy”.

Tak było z „Lokatorką”, filmem Michała Otłowskiego o zbrodni polskiej reprywatyzacji. Tak prawdopodobnie będzie z „Gierkiem”, który to film, na podstawie dość, jak trzeba przyznać, słabego trailera, wrzucono do worka z napisem „nieoglądalne”, i to na miesiące przed premierą.

Wszystko byłoby z grubsza w porządku, w końcu prawem widza jest wybrzydzać, oczekiwać i rozczarowywać się – gdyby tylko komentujący wracali do treści, która tak rozpalała ich zmysły, gdy nie była dostępna w całości, i czytali ją lub oglądali, by zweryfikować swoją pierwotną, wydaną w pośpiechu i bez kompletnych danych opinię. Tak się jednak nie dzieje – komentator, który uczestniczył w zapalczywych dyskusjach o jakimś zjawisku, budował okopy i sojusze, zrywał przyjaźnie (przynajmniej te internetowe), traci zainteresowanie realnym oglądem zjawiska czy dzieła, gdy staje się ono już dostępne. A już zwłaszcza wtedy, gdy zaczynają się pojawiać informacje, że pierwotna opinia nie była uprawniona, gdyż wycinek nie oddawał całości.

Wtedy nasz komentator starannie udaje, że dzieła/zjawiska/artykułu nie ma. Nigdy nie czytałam tak długich i zapalczywych dyskusji o swoich tekstach, jakie toczyły się po ujawnieniu wieści, że będę regularnie pisywała felietony w pewnym medium. Przed opublikowaniem choć jednego z nich dziesiątki osób wymieniały spekulacje i podejrzenia, co też tam będzie pisane, oczywiście większość w trybie niezbyt przyjemnym. Żaden z opublikowanych potem kilkunastu tekstów nie spotkał się z podobnym zainteresowaniem, nawet w przybliżeniu.

Wniosek z tego, że widz/czytelnik najbardziej lubi podejrzewać, kategoryzować, „obawiać się”. Gdy już ma w zasięgu ręki dzieło, o które lub przeciw któremu tak walczył, bardzo często po nie wcale nie sięga. Zainteresowanie się wypaliło, czekają kolejne fenomeny do „wnikliwego opisu”. A już lewicowi dyskutanci są pod tym względem tak samo słabi, jak prawica tropiąca czarnoskóre elfy w „Wiedźminie”, bo „nie było czarnoskórych elfów”. Proszę państwa, proszę usiąść i poświęcić mi całą swoją uwagę: elfy nie istnieją. Ani czarne, ani białe.

Film „Lokatorka” idealnie wpasowuje się w trend „obawiania się”. Zatroskani widzowie, zamiast wspierać nogami i portfelami pierwszy mainstreamowy, nie-niszowy film o ważnej sprawie, której poświęcili tyle serca i dyskusji, woleli „obawiać się”. Że będzie sztuczny, papierowy, przegadany albo niejasny, że będzie miał wszystkie złe cechy polskich filmów i żadnej dobrej. Obawa przed rzekomą topornością sprawiła, że mnóstwo osób, które, zresztą słusznie, były oburzone procederem warszawskiego ratusza i krzywdą lokatorów kamienic komunalnych, w ogóle na film nie poszło, ponieważ „nie będzie dobry”. To kolejna z pułapek, które zastawia na nas konsumpcja w kapitalizmie – ułuda mikrodecyzyjności, samosterowalności, w zamian za zezwolenie na zarzucanie nas papką przypadkowych treści. Widzowi wydaje się, że samodzielnie decyduje, odrzuca dzieło, gdyż ma tak wyśrubowane wymagania estetyczne i etyczne. „Nie może patrzeć”, jak wielka sprawa jest omawiana czy pokazywana w uproszczony, toporny sposób – wobec czego wcale nie obejrzy. Zaoszczędzony czas poświęci na oglądanie filmów o sprawach politycznych z odległych krajów (bo wtedy nie będzie wiedział, czy „mówią prawdę”) albo absolutnego shitu, dla którego pozwalamy co miesiąc netfliksowi drenować nasze portfele.

Nasz lewicowy widz zwycięża – we własnych oczach.

Za to ci, którzy na „Lokatorkę” poszli, zobaczyli nowocześnie zrealizowany polski film (oksymoron, prawda?), z dobrymi kreacjami aktorskimi i, przede wszystkim, prosto i jasno streszczający zbrodnię reprywatyzacji, czyli nieuczciwy, krwawy, wołający o pomstę do nieba proceder, kosztujący wiele osób zdrowie, pieniądze i życie. Fabuła ogniskuje się rzecz jasna na walce i śmierci Jolanty Brzeskiej, bo film potrzebuje głównej bohaterki i „tajemnicy” do wyjaśnienia. Twórcy scenariusza zdecydowali się poprowadzić ten wątek w stylu kryminału, co zresztą pokrywa się z prawdziwym rozwojem wydarzeń – cały czas szukamy mordercy Brzeskiej. Obraz nie jest zatem polityczną agitką ani fabularyzowanym dokumentem, lecz od początku konsekwentnie buduje napięcie w stylu „sensacyjnym” (walenie do drzwi, strach, szantaże, odkrywanie krok po kroku powiązań, przemoc fizyczna, niedopowiedzenia), co w sensie filmowym przyniosło bardzo dobre skutki. Film był także reklamowany jako sensacyjny, jako opowieść o tajemnicy i wielkim przekręcie, co sprawiło, że w naszej małomiasteczkowej sali kinowej pojawili się młodzi chłopcy z popcornem. I bardzo dobrze – tematy polityczno-społeczne nie są wcale zarezerwowane dla sal akademickich, poranków w TOK FM ani dyskusji na skłotach. Wręcz przeciwnie, to właśnie takich chłopaków wyrzucano by z mieszkań komunalnych, gdyby reprywatyzacja dotknęła małych miast.

Fabuła poprowadzona jest lekko, a niektóre zwroty akcji przykuwają widza do fotela; nawet takiego widza, który z konieczności zna finał i wie, że tutaj dobro wcale nie zwycięży. Ożywieniu historii (której, bogiem a prawdą, wcale nie trzeba „ożywiać”, bo roi się w niej od czarnych charakterów i przeciwności losu) sprzyja poprowadzenie akcji z punktu widzenia młodej policjantki (w tej roli Irena Melcer) prowadzącej śledztwo w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej. To dobry zabieg, bo porządkuje prawną i kryminalną stronę fabuły. Policjantka Anka gromadzi materiały, spotyka się z kolejnymi osobami, jest ofiarą nagonki, zniechęcania i zastraszania – a jednocześnie ciekawą, silną, dobrze zagraną postacią. Także inne kreacje są niezłe: czy to dwulicowy pułkownik, czy przekupna, infantylna prokurator, czy dość przekonujący przestępcy-mózgi operacji. Jak to zwykle w polskich filmach sensacyjnych, najbardziej groteskowo są przedstawiane „zbiry”. Twórcy „Lokatorki” także niestety nie oparli się pokusie, by para przestępców prezentowała się jak Flip i Flap, miała (w zamyśle) zabawne powiedzonka itp. Na szczęście jednak atmosfera grozy i ręki myjącej rękę jest silnie wyczuwalna przez cały film. Muszę także pochwalić twórców za niewrzucanie do społecznego dramatu rozpraszacza typu romans czy seks. Takie zabiegi nie posuwają zazwyczaj fabuły do przodu, służą tylko wynagrodzeniu widza za uwagę i serwują mu koktajl pt. „trudne sprawy plus goła dupa”. „Lokatorka” w ogóle nie używa tego typu tanich chwytów.

Właśnie, a jak ze społecznym i obyczajowym tłem filmu? Na szczęście dobrze. Fabuła nie jest przegadana, żaden narrator z offu nie zarzuca widza faktami i liczbami, sceny mają mówić same za siebie. I mówią, a ich głos wzmacnia właśnie ten brak komentarza. Proste, krótkie przebitki – Brzeska smaży kotlety schabowe, sama w pustej kamienicy, ostry dzwonek do drzwi. Rodzina ogląda wspólnie telewizję, ale wyczuwalna jest atmosfera strachu. Policjantka pije alkohol, patrząc w przestrzeń. Zwyczajne sceny z życia, zwyczajne mieszkania są pokazane zgodnie z realiami. Obraz nie jest kolorowy, nie pulsuje TVN-owską estetyką, nie ma „dynamicznego montażu” podlanego głośną muzyką. Jest przygaszony, stonowany, tak, jak Warszawa w listopadzie czy marcu. Nie jest to Ken Loach, ale społeczne tło, nawet nie walka, lecz zwykłe realia „my kontra oni”, „bogaci kontra biedni” – są bardzo dobrze oddane, także w szczegółach. Przy kilku scenach nie udało mi się zachować suchych oczu.

Film pokazuje także, iż takie sprawy miewają półcienie. Zło i chciwość także bywają stopniowalne. Nie poznajemy motywacji przestępców (nie byłoby tu zresztą żadnej wielkiej niespodzianki), ale czasem widzimy wahanie tych, którzy mają przyczynić się do krzywdy lokatorów, przyklepać nieuczciwą decyzję, przedwcześnie zamknąć śledztwo. Ale młyny reprywatyzacji mielą bez ustanku. Tego błędnego koła nie uda się zatrzymać. Ostatnia scena jasno nam sugeruje, że proceder będzie trwał i przynosił zyski, a lokatorzy mieszkań komunalnych będą, jak to ujęła aktorka grająca Jolantę Brzeską, nikim. Nikt się z nimi nie liczy i nie zacznie liczyć, dlatego tak istotne jest, by powstawały filmy, które wprowadzą do popkultury tego rodzaju tematy. Taki film jest wart tysiąc razy więcej niż debata dla dwudziestu przekonanych osób czy ulotny tekst, którego pies z kulawą nogą nie czyta.

Magdalena Okraska

„Lokatorka”, reż. Michał Otłowski, 2021.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie