Panika antyzwiązkowa
Wydarzenia te pokazują istniejące uprzedzenia wobec związków zawodowych i akcji strajkowej.
W maju 1999 r. byliśmy świadkami konfliktu pomiędzy tak zwanymi emancypacyjnymi siłami globalizacji a zachowawczymi siłami tradycji. 27 maja tegoż roku zarząd National Association of Securities Dealers (centrala Nasdaq) ogłosił, iż planuje otwarcie wieczornej sesji pomiędzy 17. a 21. lub 22. Przewodniczący Nasdaq Richard Ketchum stwierdził, iż „nadejdzie dzień, kiedy interesy będziemy prowadzili 24 godziny na dobę”. Nie powiedział, jak to mają w zwyczaju w Dolinie Krzemowej, że „24/7” jest już rzeczywistością. Dzięki Internetowi można handlować dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu (włączając w to święta). Dzień wcześniej, podczas Głównej Konferencji Amerykańskich Rabinów, rada przewodnicząca Żydom Reformowanym przegłosowała apel wzywający swych członków do powrotu do tradycyjnych rytuałów, takich jak przestrzeganie Szabasu, noszenie jarmułek czy nakaz koszerności. Wiele innych grup religijnych, włączając w to niemalże wszystkie chrześcijańskie wyznania, dąży już od pewnego czasu do odnowienia swoich tradycji.
Na pierwszy rzut oka wydawać się może, iż nie ma konfliktu pomiędzy permanentnym handlem a religijnym odrodzeniem. Można pięć, a nawet i sześć dni i nocy robić interesy, a siódmego dnia, jak nakazał Bóg, odpoczywać. Ów konflikt pomiędzy handlem a rodziną, wspólnotą i religią nie jest niczym nowym. U samych początków industrializacji zrodził się problem ludzi posiadających w swych domach krosna, które mogły stanowić pokusę pracy „po godzinach”. Napięcie pomiędzy domem a pracą wzrosło, gdy wiele matek, idąc w ślady ojców, rozpoczęło pracę poza domem. Przestrzeń wirtualna jest jednak jakościowym skokiem rozszerzającym zakres dostępnych możliwości i pokus, z tej racji, iż nie zna ani zegara, ani kalendarza.
Dla tych, którzy poszukują okazji do handlu czy pracy w ramach błyskawicznie rozwijającego się Internetu, każda pora jest dobra. Podczas gdy w dotychczasowych realiach banki pozostawały zamknięte w określonych godzinach i dniach, rodzące się jak grzyby po deszczu e-banki pracują cały czas. W sytuacji, gdy niewiele sklepów otwartych jest późną nocą i w weekendy, tylko Internet gwarantuje nam, iż jest bez znaczenia, którą mamy właśnie godzinę i jaki dzień. Nie ma potrzeby kłopotać się o wolny czas internetowego listonosza: e-maile napływają do twojego PC nieprzerwanym strumieniem. Jednym słowem, w przestrzeni wirtualnej nie ma ani Szabasu, ani wakacji, Świąt Bożego Narodzenia czy Yom Kippur. Istnieją szanse na to, że Internet zniszczy wszystkie pozostałości tego, co socjologowie nazywają „barierami instytucjonalnymi”, które chronią, przynajmniej do pewnego stopnia, sakralne przed świeckim, społeczne i duchowe przed ekonomicznym.
Wszystkie te nowości umożliwiające prowadzenie interesów, operacji bankowych czy robienie zakupów spadły na nas tak gwałtownie, iż nawet nie mieliśmy okazji zrozumienia ich pełnego znaczenia. Wiele nowych książek zajmujących się problemem przestrzeni wirtualnej i globalizacji (m.in. Thomasa Friedmana i Benjamina Barbera) podejmuje go w sposób, który kilku autorów „Tikkun” (takich jak Roger Friedlan, Amnon Raz-Krakotzkin, David C. Korten czy ja) uznało za mocno chybiony. Książki te wiążą zwiększający się zakres dostępnych wyborów z Zachodem, sugerując jednocześnie, że reszta świata sprzeciwia się rozprzestrzenianiu Internetu, a ogólniej mówiąc globalizacji, z racji swojego tradycjonalizmu i parafiańszczyzny. Krótko mówiąc, niezafascynowani Internetem postrzegani są jako ludzie zaściankowi, a być może nawet jako jeszcze coś gorszego. W tej perspektywie dziwi trochę fakt powitania zapowiedzi Nasdaq skromnym aplauzem. W przeciwieństwie do apelu rabinów, przyjętego mieszaniną konsternacji i krytyki, jaka spotkała tych wszystkich, którzy próbują cofnąć czas w imię tradycji.
Moim zdaniem, ponawiane apele dotyczące zwielokrotnienia wysiłków na rzecz zachowania przestrzeni w naszym życiu dla rodziny, wspólnoty i życia religijnego nie są zwykłym tradycjonalizmem, a z pewnością nie żadnym „powrotem”. Nie stanowią prostego wezwania do powrotu ku przeszłości, przestrzegania rytuałów i zasad, tylko „dlatego, że jest to sposób, w jaki zawsze postępowaliśmy” albo „ponieważ tak nakazał Bóg czy święte księgi”. Zamiast tego zostajemy postawieni wobec większego spektrum możliwości wyboru; mamy zrozumieć, jakie rytuały w przyszłości zaadaptujemy, a jakie ich nowe formy rozwiniemy, aby chronić nasze życie przed handlem i pracą w przestrzeni wirtualnej. Potrzebujemy określenia obszaru, w ramach którego telefony komórkowe będą wyłączone, a przynoszenie ze sobą laptopów uważane za coś niewłaściwego. Poszukując takich miejsc, dalekich od oślepiającego blasku komputerowych ekranów, nie ograniczamy się do cienia drzew oliwkowych, lecz wybieramy to, co zasadzone i pielęgnowane może je zastąpić.
Jeśli potrzebujemy symbolu nowego świata, niech będzie nim spokojna kolacja. Tak długo jednak jak biznesmeni z Nasdaq planują ją jadać ok. godziny 23., tak długo jest mało prawdopodobne, aby udało im się w dzień powszedni zjeść ten posiłek wspólnie z rodziną, chyba że postanowią zrezygnować z wieczornej sesji. Biorąc pod uwagę z jednej strony to, jak większość z nas jest zajęta w domu, z drugiej natomiast powodujące konflikty obowiązki, od dawna stoimy wobec problemu czy planować wspólną kolację, przynajmniej w określonych dniach tygodnia. Mamy tu do czynienia z innym jeszcze wyborem: ci, którzy traktują kolację jako okazję dającą członkom rodziny możliwość autentycznej wspólnej rozmowy, muszą sformułować „politykę” w kwestii takich spraw jak wyłączenie telewizora, telefonu czy pozostanie przy stole przez ustalony czas.
To samo obecnie coraz częściej dotyczy weekendów oraz świąt. Przestrzeń wirtualna spowodowała, iż kwestia, gdzie przeprowadzić granicę, jest istotniejsza dzisiaj aniżeli kiedykolwiek w przeszłości. Podczas gdy już od dawna można ze sobą przynosić do domu walizkę pełną pracy, Internet sprawił, iż jest to o wiele łatwiejsze a zatem bardziej kuszące, aby prowadzić interesy w domu, na plaży, dzwoniąc do biura czy wymieniając między sobą pracę przez e-mail.
Fakt, iż stoimy obecnie wobec problemu selekcji, a nie zwykłego powrotu do tradycji, staje się oczywisty, kiedy porównamy ze sobą te rytuały, które staramy się podtrzymać lub zaadaptować z tymi, które postanowiliśmy zignorować. Są to decyzje coraz częściej podejmowane z tej racji, iż wydają się mieć dla nas znaczenie, nie zaś dlatego, że zostały nam przekazane przez wcześniejsze pokolenia. Przestrzeganie Szabasu może być zatem jednym z takich rytuałów, który jest dla wielu z nas istotny, wskazuje bowiem na cnotę ochrony wolnego czasu przed zdominowaniem go przez zajęcia ekonomiczne. Jednocześnie np. przestrzeganie żydowskiej tradycji oczyszczenia w publicznej łaźni kobiecej, może być jednym z tych rytuałów, które są współcześnie pozbawione, by ująć to łagodnie, równie istotnego znaczenia dla większości z nas.
Nie twierdzę, iż tradycja nie odgrywa żadnej roli. Jest raczej głównym źródłem opcji, które ludzie mogą brać pod uwagę, aniżeli określonym zbiorem odpowiedzi. Praktycznie rzecz ujmując, religię można postrzegać jako mechanizm, który chroni dawne rozwiązania, dzięki czemu możemy teraz z nich korzystać, nie dlatego jednak, iż są one nakazane przez religijne autorytety czy przekazane przez naszych przodków, lecz dlatego, że wydają się nam one rozsądne i uznajemy je za istotne, niemożliwe do odrzucenia. Sposób, w jaki ludzie zawierają małżeństwa może być tego dobrym przykładem. Rozmaite alternatywne rytuały brane są tutaj pod uwagę, od tradycyjnych po współczesne, spokojne śluby, przystosowane do wyobrażeń poszczególnych ludzi.
Część z tych decyzji możemy podejmować jako jednostki czy rodziny. Na przykład w kwestii tego, czy chodzić do kościoła, czy nie, a jeśli tak, to kiedy. Dokonywanie innych wyborów wymaga jednak dialogu społecznego i wspólnych decyzji; za przykład niech posłuży problem tego, czy posiedzenia komisji lub zarządu odbywać się powinny tylko w czasie zwykłych dni pracy i „regularnych” godzin (cokolwiek to znaczy), czy powinny też iść w ślad dwudziestoczterogodzinnego handlu papierami wartościowymi.
Nie mamy do czynienia z konfliktem pomiędzy możliwością wyboru a tradycją. Jest raczej tak, iż przestrzeń wirtualna stwarza nam nowe możliwości wyboru tego, jak dużo miejsca chcemy poświęcić duchowym, kulturowym i społecznym aktywnościom w nadchodzącym cyfrowym wieku.
Amitai Etzioni
tłum. Krzysztof Kędziora
Powyższy tekst jest polskim tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w piśmie „Tikkun”, styczeń/luty 2000. „Tikkun” jest amerykańskim pismem żydowskim o profilu postępowo-lewicującym. Polskie tłumaczenie tekstu ukazało się pierwotnie w piśmie „Obywatel” nr 3, 2001.
Amitai Etzioni (ur. 1929) – socjolog, profesor na Uniwersytecie Columbia i Uniwersytecie George’a Washingtona, jeden z czołowych socjologów organizacji, w młodości asystent słynnego naukowca Seymoura Martina Lipseta, w latach 1994-1995 przewodniczący Amerykańskiego Towarzystwa Socjologicznego, pochodzi z rodziny żydowskich uciekinierów z nazistowskich Niemiec, działał w Izraelu w lewym skrzydle ruchu syjonistycznego i w ugrupowaniach lewicowych, ortodoksyjny wyznawca judaizmu, w roku 1990 założył Communitarian Network i należy do intelektualnych liderów ruchu komunitariańskiego. Autor wielu książek, w tym kilku głośnych w USA.
Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Gerd Altmann from Pixabay
Wydarzenia te pokazują istniejące uprzedzenia wobec związków zawodowych i akcji strajkowej.
Diagnozy tego rodzaju mogą pełnić podobną funkcję do określania buntujących się kobiet mianem „czarownic”.