Eliza Moraczewska: Jak-i

·

Eliza Moraczewska: Jak-i

·

***

Jak byłam na zastępstwie

Poszłam do pani Izoldy myć okna. Zwykle chodzi do niej Kasia, ale zbiegły jej się dwa zlecenia, więc wysłała mnie.

Myję te okna i się staram, żeby było na glanc, bo wiem, że pani Izolda to stała klientka, z którą nie ma żadnych problemów. Zresztą, myję zawsze jak własne i zwykle wszyscy są zadowoleni.

Mimochodem ścieram kurz z parapetów, u siebie też tak robię, że jak robię, to jednocześnie wszystko dookoła. Widzę, że to widzi, widzę, że jest zadowolona. Dobrze, Kasia będzie zadowolona – myślę. Poprawiam firanki i zasłony, zjeżdżam rolety lekko w dół, tak jak były, kiedy przyszłam. Widzi. Jest zadowolona.

A mogłaby mi pani jeszcze wyszorować luksfery w łazience? – mówi, kiedy już kończę. Rany, za godzinę mam innego klienta w innej części miasta, nie zdążę, jestem zmęczona, palić mi się chce – myślę. Dobrze, dziesięć złotych ekstra – mówię. Jak mi to zajmie więcej czasu, będę musiała wziąć taksówkę, to jakieś dwadzieścia złotych, czyli dziesięć w plecy – myślę, liczę. No, chwila moment, to żadne wielkie mecyje, mam świeżo umalowane paznokcie, co to dla niej, skoro już tu jest – myśli, kalkuluje. Dziesięć złotych? – pyta. To moja praca – mówię. Teraz będzie się targować, wymyślać, nie zdążę, dobra, niech będzie za friko, w końcu to klientka Kasi, niech ona się następnym razem użera – myślę. Zgoda – mówi, kiedy myślę.

Byłyśmy w pokoju, teraz idziemy do łazienki. Cały czas mi patrzyła na ręce, ale jestem przyzwyczajona, niektóre tak robią, zresztą myję, jak swoje i przeważnie wszystko jest okej. Teraz będzie patrzeć mi na ręce w łazience – myślę. Tylko muszę się już pospieszyć – mówię. Kiwa głową.

Dziesięć minut, potem muszę już wyjść – myślę. Dość dużo bierzecie, ale warto – mówi. Kiwam głową. Wzruszam ramionami. Dużo? – myślę. Co ona zrobi z tymi pieniędzmi, dostanie stówę, od kolejnej osoby też stówę, dwie stówy dziennie razy trzydzieści dni, czyli co, sześć tysięcy miesięcznie? – myśli, liczy. Co pani zrobi z tymi pieniędzmi? – uśmiecha się, odwraca, pyta. O rany – myślę. No, mamy dość duże koszty własne, dojazdy, płyny trzeba kupić, jakieś kremy do rąk – mówię. A jakiego pani używa? – pyta, odwraca się do lustra, uśmiecha. If roszera – mówię. Jako jedyny od razu się wchłania – myślę. O, to dobry krem – mówi. O, to drogi krem – myśli. I co, będzie mnie teraz społecznie wychowywać, że jak jej myję okna, to mam sobie kupować tańszy?; moje książki może czyta swojemu dzieciakowi na dobranoc, o czym pewnie nawet nie wie, bo i skąd, ale jak już jej myję okna, to gorsza jestem?; jakbym chciała, to bym całą tę stówę wydała na jakiś krem, ona pewnie tyle wydaje na swój, a nie pracuje, może by się najpierw z tej swojej sprawiedliwości społecznej douczyła? – myślę. Tak, nie jest taki drogi, a dobry – mówię. Niedrogi, jaki niedrogi, pewnie ze trzydzieści złotych kosztuje – myśli. Tylko dwanaście złotych – mówię.

Kończę. Za okna normalnie, dziewięćdziesiąt? – pyta. Potakuję. Jakby nie wiedziała – myślę. Daje mi oddzielnie za okna i oddzielnie tę dychę. Uśmiecha się. Krzywię się. Ale jest zadowolona. Niech pani powie Kasi, że jakby następnym razem coś jej wypadło, to może panią przysłać – mówi. Jest zadowolona.

Udaje mi się dojechać na czas.

Wieczorem opowiadam Kasi. I co, chciała, żebyś zrobiła coś ekstra? – pyta, uśmiecha się krzywo. Wiedziała i mi nie powiedziała, bez komentarza – myślę. Luksfery, dycha ekstra, normalnie – mówię. I tak by wyszło, bo to jej klientka i nie mogłabym sobie zatrzymać – myślę, oddaję Kasi procent od całości, czyli stówy i jeszcze od trzech dych z tego drugiego mieszkania.

Wracam do domu i kusi mnie, żeby wydać wszystkie pieniądze na taki krem za stówę, nawet nie wiem, jaki by to miał być. Stoję przed elegancką drogerią, ale przypomina mi się, że nie mam już tej stówy, bo oddałam procent Kasi, a przecież krem poniżej stówy nie wchodzi w grę. Robię więc normalne, spożywcze zakupy i nawet fajek nie kupuję, bo nagle przychodzi mi do głowy, że tylko od nich kaszlę.

 

Jak u nas robili, jak był międzyczas i jak się skończył

Skosili trawnik, zanim wybetonowali. A potem wybetonowali. Ale najpierw skosili. W międzyczasie – czym jest międzyczas nie zauważyłam – wyrywali trawę: jeden wyrywał, a drugi mu widłami podważał. No i to był cyrk, bo widły w mieście to ewenement na skalę i ludziska się dziwowali (ja nie, bo mnie nie było, ale sąsiadka z pieskiem mi opowiadała, że stali na balkonach, a niektórzy to z dzieckiem i wskazywali dziecku palcem: „O, widzisz, a to widły są, taka łopata, tylko z zębami jak grabie” i musiało to być bardzo wesołe, bo przypominało czytankę o jagodach, co to najpierw czerwone, czyli zupełnie zielone, a jak czerwone, to zupełnie czarne). No i kropka. W każdym razie międzyczas był wtedy, kiedy jeden podważał widłami, a drugi mu deptał po piętach, czy raczej dyszał w kolana i wybierał śmieć, tę trawę zieloną, sztywną, bo świeżo ściętą razem z mnóstwem suchych ździebeł. I tu znowu rodzice mogli pociechy czegoś nauczyć, mówiąc, że to źdźbła, a nie jakieś trawki (jak bym przy tym była, to mogłabym przypomnieć sobie pierwszą klasę i naukę liter: na wielkim arkuszu była taka trawka i pani pytała „Co to?”, no i oczywiście tylko Świderska, znaczy ja, wiedziała, że nie żadna „jedna trawka”, bo to nie nauka cyfr, matoły, tylko liter, a w kolejce nie żadne „j”, ani „t”, tylko już „ź”, jak stodoła zresztą wypisane na dole i uprzednio przeczytane przez panią). No więc zielone, ostre kępy i uschłe źdźbła dookoła – teraz jeszcze mi się widzi, że ci rodzice, to najpierw musieli wiedzieć o tych źdźbłach, ale nic to – a pod spodem, wydobyte widłami na wierzch kłącza. Korzeni więcej niż ździebeł, bo trawa stara i jakby wcześniej nie skosili, to by im znacznie sprawniej szło: dłuższą trawę łatwiej ułapić. Może jednak na coś potrzebowali tej skoszonej, tylko znowu na co? Przecież takiego miejskiego syfu najgłupsze króliki nie ruszą. Głupi królik, to niekoniecznie królik-samobójca. W każdym razie skosili i im niesporo szło ułapianie, to jest wyrywanie.

Jak wykopali z mozołem, zaczęli bez mozołu udeptywać świeżo co wzruszoną ziemię. Bez mozołu, bo z satysfakcją, jakby im co zrobiła wcześniej, choć może i co zrobiła, bo się przecież przy wyrywaniu napocili, ale jakoś nie pomyśleli, że to przez własną bezmyślność. No, że niby jakby nie skosili, to by łatwiej… tamto, patrz wyżej. W każdym razie z jakąś mściwością i ukontentowaniem, a to mi z kolei opowiadała sąsiadka z prawej, ta lekarka, co na popołudnie od miesiąca chodzi, bo ciągle mnie nie było, czyli – innymi słowy – cały czas trwał ten niby międzyczas. No więc ona potem, że z mściwością, ale i po prawdzie z konieczności, bo jak lać beton, kiedy nieudeptane? (to ona, nie ja). W sumie – racja, niby się nie da, znaczy dać się da, ale nie wyjdzie, jak trzeba. Żeby więc wyszło jak trzeba – udeptali. Taki mus przyczynowy, celowy, nawet taki rationell (to znowu ona). No, ok, niby. Im dłużej się słucha, tym łatwiej machnąć ręką, a że sąsiadka lekarka gaduła, więc niech już będzie. Jak się za dużo czyta i mieszka samemu, to nawet gorszymi rzeczami można ludzi straszyć, więc ok: udeptali, bo musieli musowo-przyczynowo, żeby się potem dało wylać jak trzeba.

A potem wylali. Ale mówili, że wyleli – to już słyszałam, bo byłam, bo wróciłam, ten międzyczas się skończył akurat, żeby zobaczyć. Jak kosili, to widziałam, ale nie wiedziałam o planach wylewania, więc to koszenie było całkiem normalne, nie żeby tam zwracać uwagę. I nie zwróciłam uwagi. Przez to jak potem wylewali, to ja byłam jak niemowlę wystawiona, bo z tym wyrwanym międzyczasem, więc było tak, jakby się tryby pomieszały i to, co zwyczajne weszło w związek z tym, co niezwyczajne. Natomiast z tego zmieszania zrobił się nam nowy parking i nareszcie skończyło się sranie przez psy pod balkonami. Pod oknami stoją auta a auta, śliczne, lakierowane, różnokolorowe jak kwiaty, a latem nie zalatuje już nic poza oczyszczalnią, ale to tylko wtedy, jak wieje z zachodu.

 

Jak nadeszły święta zanim nadeszły, czyli właściwie jak nadchodziły

Jak nadeszły święta, to było bardzo wesoło. Jesień wybuchała (kolorami), a potem zgniła, deszcz walił (w szyby), a potem już nie walił, bo walił śnieg i nie było słychać, noc zapadła (nad miastem), a potem słońce wstało (na wchodzie). Po tym cudach nadeszły święta, ale nie o nich chcę tu powiedzieć, tylko o tym, jak właśnie jesień wybuchła i deszcz walił i noc zapadła na stałe. A na stałe, bo dni były coraz krótsze, a ja wstawałam coraz później, bo miałam robotę. Innymi słowy, nie chodzi o moment, gdy już nadeszły święta, tylko o to, jak nadeszły. Na to jednak należy odpowiedzieć przymiotnikiem, a jednego takiego nie sposób znaleźć, powiem więc raczej o tym, jak nadchodziły.

Jak był ten czas, w którym nadchodziły święta, to pośród wybuchów i waleń a także nocy poszłam do mięsnego. W czasie świąt mięsny jest zamknięty, jak zresztą wszystkie inne sklepy, ale przed świętami mięsny jest otwarty, czym także nie różni się od innych sklepów. Różni się za to czymś innym. Okna ma podobnie duże, szyldy ma podobnie duże, półki ma, kafelki na podłodze ma, ma lady, a za nimi panie i panów w różnych wieku, ale o podobnej kompetencji językowej, a nawet podobnym uśmiechu, a jednak mimo tych podobieństw różni się zasadniczo od innych sklepów w okolicy. Różni się jedną tylko rzeczą, choć o kapitalnym znaczeniu, a mianowicie długością kolejki.

Stoję w kolejce i patrzę, co by tu. Po dziesięciu minutach już ustaliłam ze sobą, więc zaczynam słuchać. O Boże, taka kolejka – głos w czerwonym szaliku. Chyba za karę człowiek w tej kolejce – inny głos przez zatkany nos. Ludzie powariowali z tymi zakupami przed świętami – głos z gołą głową. Nie dość, że człowiek na ten deszcz, co tak wali, to jeszcze teraz w takiej kolejce – głos zza moich pleców. Odwracam się, głos ma mokre włosy. Zapominam z tego wszystkiego, co by tu, więc przestaję słuchać i patrzę. Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że ludzi już nic nie obchodzi tradycja – jakiś głos i kiełbasa przegrywa w konkurencji z tym głosem. Głos ma karakułowe futro o tak mocno pokręconych paciorkach, jakby się właśnie zlokowały na tym deszczu. Cały dzień człowiek przy garach, zakupy to powinno być raz-raz – głos zza moich pleców, ale inny. Tyle ma człowiek przyjemności, co na te zakupy, ale z taką kolejką? – głos daleko z przodu, z którego widzę tylko czubki brązowych butów i to też tylko wtedy, kiedy się odpowiednio wychylę. Wydaje się, że głosy mnożą się w nieskończoność przez wszystkie modele płaszczy, wszystkie kolory czapek i wszystkie modulacje. Patrzę znowu, żeby sobie przypomnieć, co by tu, ale ledwie patrzę – już słyszę. Jeden dzień z tych świąt, a szykowania tyle. Ale najgorsze, że ludzie kupują, jakby zwariowali. Pani, a pani wie, jak się dużo z tego marnuje? A, bo to takie teraz sprzedają, żeby się psuło od razu, niech pani patrzy, jakie tu zielone. Od tej folii. Woda sama, strzykawkami mięso faszerują, żeby było cięższe. Jak się da wodę wstrzyknąć, to pewnie się i co inne da, ale ludzie i tak kupują, co mają robić. Kiedyś to sklepy były zamknięte sobota-niedziela i nikt z głodu nie poumierał. Bo to, nie wie pani, taka moda, żeby kupować. Racja, potem wszyscy tylko siedzą i jedzą, do kościoła nie chodzą, nie szanują tradycji.

Wreszcie swoje kupiły, moja kolej i choć odeszła mi ochota, bo nie dość, że się psuje, że zielone, że woda i inna tradycja, że faszerowane, że kościół, że folia, że otwarte, że zamknięte, że kupować nie wypada, że wyrzucę, a najbardziej, że usiądę i już nic, tylko będę jeść i znowu nic nie napiszę – to jednak kupuję, bo w lodówce pusto, bo święta, bo tradycja, bo nie ma w okolicy innego mięsnego. Jakby był, to może kolejka by się na dwa podzieliła i stałabym w mojej o połowę krócej.

 

Jak pisałam do ministra, a nawet dlaczego

Po kolei to by było jakoś tak:

Pracowałam, roznosząc ulotki, no ale to było oczywiście nie do zniesienia w najprostszej z możliwych interpretacji. Dlaczego chodzić, albo stać było ciężko – nie muszę chyba wyjaśniać. Pomyślałam, że usiądę. Żeby móc usiąść, trzeba się było przejść, a więc poszłam, a poszłam do korporacji. Tam usiadłam, ale siedzenie to było oczywiście nie do zniesienia, choć w zupełnie innym sensie. Usłyszałam pytanie, dlaczego nie mam więcej znajomych, żeby powiększyć swoją listę mailingową. Pomyślałam, no nie, nie wysiedzę. Wyszłam i poszłam do obcego domu, w którym były dzieci do opieki. Po jakimś czasie dzieci powiedziały, że mnie kochają i zapytały, dlaczego nie mogę być ich mamą. Kiedy dodały, żebym została z nimi na zawsze – uciekłam. To było nie do zniesienia w kolejnym z możliwych sensów. Pobiegłam do centrum, byle dalej od bogatych przedmieść i wpadłam do biura, gdzie pozwolili mi przysiąść. Jak przysiadłam, to zostałam pięć lat, choć nie siedziałam, tylko jeździłam z turystami na wycieczki. Słyszałam pytania: – Dlaczego pada? (w Londynie), – Dlaczego tak daleko? (na spacerze po plaży), – Dlaczego nie możemy podjechać? (w rezerwacie), – Dlaczego nie ma makdonalda? (w lesie), – Dlaczego nie możemy się zatrzymać? (na autostradzie), – Dlaczego wszystko sprzysięgło się przeciwko nam? (w najróżniejszych miejscach), – Dlaczego tu jest tak zimno? (na Alasce), – Dlaczego tu jest bruk i nie można chodzić w szpilkach? (w Paryżu), – Dlaczego tak wysoko? (w Alpach), – Dlaczego trzeba płynąć? (na Bornholmie), – Dlaczego nie ma warzywniaka? (w Muzeach Watykańskich). Słyszałam też odpowiedzi: – Dlatego, że jak ja jestem na wycieczce, to nigdy nie pada przecież (a już szczególnie w sławnym mieście Londynie), – Dlatego, że na plaży jest nudno, sam piach (i nic tu nie ma do rzeczy molo, bursztyny, czy foki), – Dlatego, że tamta grupa podjechała (sam widziałem), – Dlatego, że jesteśmy głodni (a chyba nie chce pani, żebyśmy polowali na dzikie zwierzęta, my cywilizowani jesteśmy), – Dlatego, że mi się chce siku (i nie, jeszcze pięć minut temu, w czasie przerwy, mi się nie chciało, i nie, nie będę sikać na rozkaz), – Dlatego, że ktoś najwidoczniej przynosi nam pecha (i wcale nie piję do pani), – Dlatego, że skąd mogłam wiedzieć (a w normalnych krajach żaden normalny człowiek nie ma takich ciepłych ubrań), – Dlatego, że stolica mody, to się człowiek chce pokazać (a jak się tylko biega po zabytkach w tenisówkach, to ani jak pokazać, ani co), – Dlatego, że jak jest kolejka na szczyt, to należy jej używać (a to, że dzieci i dotlenić, to mit, pani, mit; od święta nikt się nie dotleni, szkoda zachodu), – Dlatego, że tu stoją autokary, to widać jakoś ludzie przyjechali (tylko my, jak zawsze, pokrzywdzeni; czy my zawsze musimy być gorsi?), – Dlatego, że jedna moja znajoma, jak była, to nic, tylko jadła mandarynki, takie pyszne mandarynki (no, wiem, że listopad jest i tutaj, tak jak u nas, tylko nie wiem, jaki to ma związek). Jak już sobie pojeździłam i posłuchałam dwutorowo tych pytań i tych odpowiedzi, a także własnych odpowiedzi na te odpowiedzi – a to ostatnie było być może najgorsze ze wszystkiego – to stwierdziłam, że to jest nie do zniesienia. Jakbym słuchała dwa lata, to bym może stwierdziła, że nie do zniesienia są pytania i odpowiedzi, ale że słuchałam pięć lat, stwierdziłam, że nie do zniesienia jest samo słuchanie. Zatkałam uszy, wyszłam.

Tak mi już wtedy było, że pomyślałam: napiszę do ministra, niech mi da stypendium, to będę siedzieć w domu, a nie chodzić, biegać, siedzieć, stać, jeździć, słuchać. Przede wszystkim jednak przestanę zadawać idiotyczne pytanie „dlaczego?”, a zacznę pytać „jak?” – i nawet mu to opiszę. Tak, pomyślałam, napiszę książkę, no ale nie mam z czego żyć, a książkę mam już od dawna napisaną, a więc o tę książkę, którą niby miałabym napisać, a już napisałam, postanowiłam napisać do ministra, żeby mi zapłacił. Wiedziałam oczywiście, że minister nikomu nie płaci za siedzenie w domu tylko dlatego, żeby ten ktoś nie biegał, nie chodził, nie słuchał, ale – pomyślałam – za książkę mógłby zapłacić. Żeby nie wychodzić, znowu musiałam pójść, żeby mi dali formularze. Dali, potłumaczyli, puścili do domu, powiedzieli nawet, żebym się już drugi raz nie fatygowała, że mogę pocztą wysłać. Aż się do nich tam uśmiechnęłam, jak dobrze wyczuli, że to chodzi właśnie o to, żeby nie wychodzić. Mina mi zrzedła, kiedy dokładnie obejrzałam formularze. Co prawda znajome jaki wystawiają kopytka z zielonej trawy, co prawda nikt nie wali w łeb idiotycznym „dlaczego?”, ale jednak… Jak zamierza pan/pani zrealizować swoje zamierzenie? – No, wezmę długopis – piszę – i kartkę, siądę za biurkiem i napiszę. Może nie za jednym posiedzeniem, dodaję asekuracyjnie, bo człowiek nie samą literaturą żyje – o, to dobre, myślę, i pełna dobrych intencji piszę dalej: – ale przerwy będę robiła znikome, takie tylko, żeby coś zjeść, no i umyć się, nie częściej jednak niż raz na trzy dni. Za pieniądze od pana ministra kupię ekspres do kawy, żeby nie oddalać się zbytnio od biurka, a po papierosy będę wysyłać męża, co nie nastręczy dodatkowych kosztów, pan minister nie powinien się obawiać. Jak już zasiądę, łatwo nie wstanę, nie poddam się i zadanie wykonam do końca a rzetelnie. Siedzieć będę w mieszkaniu, więc ni deszcz, ni mróz nie będą mi straszne, listę mailingową mam krótką, a szpilek nie posiadam. Nie posiadam również dzieci, zwierząt domowych, a mąż jest typem mrukliwym, zwierzenia trzeba z niego obcęgami wyciągać. Mieszkam na pojezierzu, ale płaskim, nie za wysoko tu, ale też nie niżowo, więc nie pada często, depresja mi nie zagrozi. Widok z okna niespecjalny, nic mnie zatem nie rozproszy: ni widoki strzeliste, ni rozmowy potoczyste, ni rozliczne przemilczenia – nikt i nic nie stanie na mej drodze ku zwycięstwu nad białą, niezapisaną kartą dokumentu wordowskiego w formacie docx. A więc pan minister pyta: „jak?” (a muszę zaznaczyć, że jest mi to pytanie niezwykle sympatyczne)? Odpowiadam z przyjemnością: celowo i systematycznie, gramatycznie, choć z elementem nowatorskim, czego czołowym przykładem stojące na początku poprzedniego zdania „a więc”, które posiada, wbrew swej złej pozycji w zdaniu, rozmach odpowiedni, w pełni odpowiadający moim zamierzonym zamierzeniom, jakie – jaki? jaka? jakie? – choćby po trupach, a z pewnością. Amen.

Już nie miałam siły pójść. Na pocztę wysłałam męża. Teraz czekam. Nie chodzę, nie siedzę, nie jeżdżę, nie słucham. A czekam na leżąco, żeby nie zwariować.

 

Jak siedzieliśmy i schło

Jak schło – siedzieliśmy. Było dużo czasu. Pies leżał, koty leżały, króliki skakały na siatki klatek, żeby wymusić jedzenie, ale myśmy siedzieli. Bo czasu było dużo, aż za dużo.

Dekarzem być, to trudno. Krzysiek mówi, że za granicą, gdzie i demokracja jest naprawdę i pracuje się na umowę o pracę – dekarz to tyle, co kunszt. Dekarz tamtejszy nie tylko zrobi dach jak należy, ale zrobi też wszystko inne: kafelki położy, dom wymuruje, wykopie dół pod tak zwaną szklankę i zaleje go betonem, a potem będzie polewać przez trzy dni z konewki, żeby nie popękał. Niektórzy z tamtejszych dekarzy o magicznych rękach potrafią nawet posadzić drzewo i spłodzić syna, też dekarza. O tym Krzychu już nam nie mówił, sami sobie domawialiśmy. Czy wierzyliśmy w to? Tak, żarliwie, ponieważ było to nam potrzebne, a więc ważniejsze od zwykłej prawdy.

Krzychu prawie nic nie mówi: jak się robi, to się nie mówi. Natomiast jak się siedzi, to jakoś tak lepiej schnie. Czasem jednak jak się robi, mówienie samo się ciśnie przez usta. I Krzychowi tak samo się wyciskało: po pierwsze o tych kurewskich szklankach, które sam musiał naszemu dekarzowi wylewać, a potem podlewać, po drugie o rozpierdolonym gzymsie, który sam musiał naszemu dekarzowi podmurowywać, po trzecie o innych bardziej niecenzuralnych rzeczach, które naszemu dekarzowi chętnie wsadziłby w dupę, a na koniec po prostu o kominie komina nie wspominając, bo na nowy komin po zwaleniu starego nasz dekarz nawet dziury w dachu nie zostawił. Jakby tego komina nie było, skoro go nie ma, a przecież komin ważny, może nawet ważniejszy niż szklanki czy gzyms. Teraz lato, myślenie siada, ale musimy myśleć perspektywicznie, myśleć można nawet wtedy, kiedy się siedzi i to nawet o zimie. Zwłaszcza myśleć można, kiedy schnie i zwłaszcza wtedy, kiedy jest dużo czasu. A kiedy schnie, jest aż za dużo czasu. Wtedy można, a nawet należałoby pomyśleć, zanim będzie za późno. I choć za późno już się wydarzyło, pomyśleć jednak ciągle można, jest czas. Siedzimy. Schnie. I jest bardzo dużo czasu.

Na zachodzie, tym magicznorękim zachodzie ludzie działają, a nie siedzą. Krzątają się, zarabiają pieniądze, wychowują dzieci. U nas – wręcz przeciwnie: siedzimy. Może my jesteśmy jacyś nieteges, a może zwyczajnie ossi? Na magicznym zachodzie posadzone drzewa z roku na rok bez zmian kwitną i owocują. U nas niby też, ale owoce pospadały i gniją, bo u nas siedzimy. Schną mury, stropy, meble w sypialni, parkiety w pokojach i książki na regałach wraz z regałami. Na magicznym zachodzie ludzie nie siedzą, bo im nic nie schnie. Nawet beton wylany pod tak zwane szklanki im nie schnie, regularnie polewany wodą z konewki przez zapobiegliwego dekarza. A nie schnie im, bo ich dekarze w pierwszej kolejności potrafią zdjąć stary, a potem postawić nowy dach bez zalewania domu. Poza tym na zachodzie deszcze padają wtedy, kiedy trzeba podlać ogród, burze przychodzą zapowiedziane, a dzieci się planuje. Dlatego jak się zdejmuje stary, a potem stawia nowy dach, należy to zrobić na zachodzie. Dopiero wtedy ma się pewność, że tak stare, jak nowe dokona się magicznymi rękoma zachodniego dekarza. I to nawet, jeśli dekarz ma na imię Piotr, pochodzi z Zabrza i uśmiecha się, zamiast odpowiadać, żeby nie zdradził go akcent.

 

Jak spędzić dziesięciominutowy przejazd środkiem komunikacji miejskiej, niestety

Dopadam pierwszego wolnego siedzenia. Niestety to to, co wychodzi na autobus, niestety nieodgrodzone oparciami krzeseł z przodu, tylko wątłą metalową barierką, niestety. Ludzie się wiecznie zapierają o te barierki i odchylają w tył, jak który ma w dodatku plecak, to nigdy tego plecaka na przykład niestety nie zdejmie. I w oczach, w nosie, w całej twarzy ma się taki plecak, razem z adidasami po treningu, wątróbką za pół ceny spod lady dla psa, nylonem chińszczyzny. Nogi ma człowiek na tym niestety siedzeniu odsłonięte na zamróz z dworu, na puste miejsce na wprost środkowych drzwi dla wózków z matkami, kuli z kulawymi, wózków z inwalidami. Matki dziuńkają jak nakręcone, dzieci drą ryja, kule lecą na człowieka, inwalidzi wpadają za barierkę na zakrętach i mają zepsute zęby, którymi nie omieszkają niestety przeprosić. Za to od okna. Rzucam się na niestety miejsce, ale niestety widzę jednocześnie, że w tyle autobusu zwalnia się właśnie moje ulubione miejsce, oddzielone od tylnych drzwi szklaną szybą. Tam można naprawdę skulić się przed zamrozem lecącym z dworu na przystankach, zagrzebać aż między trzema powierzchniami: szybą okienną, szybą wewnętrzną i oparciem. Wahnęło mną to dostrzeżenie ulubionego, pewnie, każdym by wahnęło, jak w perspektywie ma się niestety jakiekolwiek inne miejsce, no ale ktoś tam już siada, pewnie, że siada, też bym siadła, szczęściarz, dopadam ostatniego niestety miejsca, siadam, a raczej klapię. Jeszcze chwilę temu było nieźle, przyjechał autobus, buchnęło z niego gorąco. Teraz jest niestety.

Ciemno na ulicach. Co przystanek, to ciemniejszy. Niby miasto, a jakby bezdroża. Ciemny las, ciemny park, ciemne obwódki wokół skwerów. Tylko jak autobus zatrzymuje się na światłach, czerwone oczy rozpływają się na pokreślonych deszczem szybach. Ale też nie wnoszą światła, trzeba czekać na światłach, jak się czeka, to się nie jedzie, w mieszkaniu jest ciepło, w autobusie jest niestety. Jak wsiadałam, zadziałał kontrast temperatur. Teraz niestety bardziej realistycznie: dobrze czuć, że ludzie parują wilgocią, są wilgotnie ciepławi, a bezruch kumuluje chłód. Bezczynnie ciepło znaczy gorzej, niż chłodno w ruchu. W dodatku niestety czuję teraz wyraźnie, że rozgrzane krokami skarpety zdążyły odparować ciepło, ale nie wilgoć. Żeby chociaż wilgoć! Są zwyczajnie mokre i mokre i jeszcze zimne są niestety stopy od tych skarpet. Jak się autobus zatrzymuje się na przystanku, przez drzwi wpada zamróz, a jak stoi na czerwonych światłach – silnik pracuje na pół gwizdka, a grzejniki to już w ogóle.

Jak bym skutecznie udała zamyślenie, niby-zagapienie w okno, żeby wszyscy myśleli, że o bożym świecie i już nic wokół siebie, to bym może dała radę postawić nogę na grzejniku, trochę na lewo, tam, gdzie oparła elegancki, skórkowy bucik dziewczyna, która właśnie wsiadła do autobusu. Myślałam: zaraz wysiądzie, ale niestety. Najpierw stanęła nade mną i co z tego, że bez plecaka, jak zaraz potem oparła w dodatku i niestety bucik, śliczny, skórkowy, jasnobrązowy bucik o grzejnik dokładnie w miejscu, gdzie chciałam położyć mokrą, zimną stopę w mokrych, zimnych skarpetach w mokrych, zimnych, sponiewieranych butach, żeby je trochę rozgrzać: palce, skarpety, buty. Wszędzie niestety dziury w chodnikach, a w niestety dziurach niestety woda. Dają teraz do butów tak niestety cienkie podeszwy, że ani się człowiek obejrzy, a już ma niestety wodę w środku. No i ciemno niestety, choć oko wykol, więc zanim zobaczysz niestety dziurę, już brodzisz w niestety wodzie, a cienkie niestety podeszwy, więc zanim się człowiek obejrzy. Nie czuć jak palce zamarznięte, ale kiedy trochę puszczają – niestety woda i niestety skarpeta się przykleja do plastiku. Też piszą, że skóra, a przecież kawał plastikowej ceraty, ale się nazywa ekologiczna, bo niestety ceraty by nikt za tyle nie kupił. Nie, to nie zazdrość, no ale co to za zachowanie, żeby tak opierać. Od takiego niestety opierania czubka ślicznego skórkowego bucika czubek ślicznego skórkowego bucika może się zetrzeć i już nie będzie niestety taki śliczny. Dziewczyna młoda, pewnie pieniądze na buciki dostała od rodziców, nie zna niestety ciężkiej pracy, nie wie, ile takiej ciężkiej pracy kosztuje taka para bucików, nie liczy się niestety z wartością pieniądza. Jak bym skutecznie udała zamyślenie i postawiła swój ceratowy but na czubku, tym kaleczonym właśnie wskutek opierania o grzejnik czubku ślicznego skórkowego bucika, pewnie trzeba by jeszcze udać zaskoczenie, ale za to dziewczyna z całą pewnością podniosłaby bucik, a wtedy można by swój postawić na jego miejscu. Ale że też w ogóle, niestety! I po co ona w ogóle wsiadła do autobusu? Rodzice na mur-beton mają samochód, nie mogli jej podwieźć? Wtedy mogłabym sobie po prostu – a nie, niestety, och, ach, przepraszam, nie zauważyłam niestety! – postawić swój ceratowy but ze zbyt cienkimi podeszwami na autobusowym grzejniku i może do czasu wysiadki i wędrówki przez osiedle, gdzie niestety ciemno i niestety dziury i niestety woda i niestety wpadnę i mi znowu buty, skarpety, stopy zamokną – do tego czasu może by wyschły, co?

Och, tak bardzo panią przepraszam – wykrzykuję fałszywie. Głos chrypi, pewnie się rozchoruję od tego przemoknięcia, okropnie to nienaturalne niestety, ale co tam! Ważne, że podniosła nogę i zanim ją zdąży ponownie postawić – stawiam w tym miejscu moją, mój przemoknięty but ze zbyt cienką podeszwą, co ma swoje dobre strony, choć skoro na następnym przystanku wysiadam, dobre strony ma tylko niestety.

Eliza Moraczewska

Powyższe teksty są wybranymi utworami autorki z większego cyklu „Jak-i”

Grafika w nagłówku tekstu: Lucija Rasonja z Pixabay

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie