Tory (nie)inkluzywności

·

Tory (nie)inkluzywności

·

Gdy pracuje się na uniwersytecie, nie sposób uniknąć rozmowy o różnicach pokoleniowych. To najczęściej właśnie w metaforyce pokoleniowej opisujemy siebie nawzajem, definiujemy oraz oceniamy. Moim zdaniem ta metaforyka ma liczne pułapki poznawcze oraz nie chwyta rzeczywistości społecznej z taką mocą, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Myślenie pokoleniami, i to zmieniającymi się w bardzo szybkim tempie, z pominięciem uwarunkowań klasowych oraz zmiany środków komunikacji, jest w dużej mierze wymysłem przemysłu marketingowego.

Abstrahując od definicyjnych kłopotów, jest faktem to, że młodzi ludzie myślą o sobie metaforyką pokoleniową (a nie np. klasową), w czym utwierdzają ich media. Przykładem może być choćby uznanie piosenki „Patointeligencja” za piosenkę pokoleniową. TVN-owska telewizja śniadaniowa była głęboko zaniepokojona problemami „młodego pokolenia”, choć realnie dotyczą one drobnego wycinka młodych ludzi. Nawiasem mówiąc, charakterystyczne dla tej telewizji jest to, że problemy klasy, którą ona reprezentuje, przedstawia jako problemy społeczne w ogóle.

Gdy pytam studentów, i to kilku uniwersytetów, jakie podaliby cechy swojego pokolenia, zawsze wymieniają inkluzywność. Oznacza ona w ich ujęciu włączanie we wspólnotę osób definiowanych przez starsze pokolenia jako, z różnych powodów, inne. Najczęściej chodzi o orientację seksualną, ale nie tylko, gdyż uwzględniają także np. osoby z zespołem Aspergera, czyli osoby w pełni sprawne intelektualnie, ale z dysfunkcjami komunikacyjnymi. Inkluzywność w ich wyobrażeniu zakłada, że przestrzeń danej instytucji będzie bezpieczna dla wszystkich. To wyraz chęci tworzenia wspólnoty równych sobie osób, niewykluczania nikogo ze względu na to, kim jest oraz dawanie takim osobom akceptacji i wsparcia. Różnorodność nie jest wspólnotową przeszkodą, lecz bogactwem, które należy wykorzystać w celu tworzenia inkluzywnej przestrzeni, czyli takiej, która nikogo nie wyklucza.

Temat inkluzywności pojawił się przy okazji dwóch innych tematów: domniemanej ksenofobii tych wszystkich Europejczyków, którzy głosują na partie antyimigranckie oraz dzieciofobii, w tym np. niewpuszczania dzieci czy też ograniczenia im wstępu do określonych przestrzeni, np. restauracje, baseny, hotele. Obie dyskusje były inspirowane książkami – w pierwszym przypadku był to „Powrót do kwestii robotniczej”, w drugim „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”. Omawiając określone zachowania chodziło o to, żeby uświadomić sobie, jak łatwo i nierzadko niesprawiedliwie można komuś przykleić fobiczną etykietę, gdy nie rozumie się m.in. położenia klasowego, realnego interesu ekonomicznego oraz stylu życia ocenianej osoby (lektura pierwsza). Gdy pytałem o akceptację pewnych zachowań względem dzieci, zdecydowana większość studentów opowiadała się za postawą, która autor „Zakazu gry w piłkę” uznałby za dzieciofobiczną. Okazało się, że szybko etykietują innych, lecz sami także nie są awangardą postępu i można ich łatwo okrzyknąć dzieciofobami (przynajmniej z punktu widzenia autora). Aby zmyć z siebie piętno grzechu bycia „fobem”, w tym przypadku dzieciofobem (choć większości ta łatka nie przeszkadzała i kwitowali ją wzruszeniem ramion), niektórzy powoływali się na wolny rynek: przecież ktoś może otworzyć restaurację bez wstępu dla dzieci, a ktoś inny z wstępem i wtedy dorośli będą mieli wolny wybór. Przypomniała mi się wtedy scena z filmu „Życie jest piękne”, w której ojciec, starając się nie wywoływać w małym synu strachu przed nadciągającym faszyzmem, tłumaczy mu, iż jedne sklepy nie wpuszczają Żydów, a oni nie będą wpuszczali w swoim Wizygotów. Wyobraźmy sobie teraz doprowadzenie sytuacji do absurdu: restauracja nie wpuszcza dzieci i Rosjan (właściciel to Ukrainiec), inna Żydów (właściciel to Palestyńczyk) i psów, gdyż woli koty. Wolny rynek wszystkiego nie załatwi, nie mówiąc już o tym, że życie stałoby się koszmarem, a o istnieniu przestrzeni publicznych nie wspominając.

Na tych przykładach chciałem pokazać studentom, że jeśli coś jest dla nich odległe, nie dotyczy ich osobiście, to łatwo można ulec żonglerce medykalizującymi etykietami różnego rodzaju, w czym swoją rolę odgrywają osoby o tzw. lewicowych poglądach. Przy okazji dyskusji o dzieciach i ich obecności we wspomnianych przestrzeniach, w których byliby zmuszeni przebywać wraz z nimi, studenci wyraźnie stawiali na własny komfort, którego nikt i nic, np. głośne zachowanie dzieci, nie powinno burzyć, szczególnie jeśli za to zapłacili (bilet na basen czy pociąg).

To sprowokowało mnie do sprawdzenia, na ile deklarowana inkluzywność w roli studentów byłaby realna, gdyby ich komfort został w jakiś sposób naruszony, czyli musieliby w imię inkluzywności poświęcić określone zasoby, np. czas lub wysokość stypendium. Wyszedłem za założenia, że inkluzywność polega na solidarności. Mamy z nią do czynienia, gdy poświęcamy coś dla kogoś innego. Gdy solidaryzując się z kimś drugim w jego położeniu, nie stawiamy na siebie i swoje Ja, lecz ewidentnie na tym tracimy, np. ekonomicznie. Wtedy albo się z tym godzimy, albo wykonujemy więcej pracy w celu „nadrobienia” finansowej straty. Słowem, jesteśmy w stanie ponieść tę stratę w imię wyższej wartości, jaką jest właśnie solidarność, czy mówiąc inaczej: inkluzja do wspólnoty takiej osoby, która pomocy potrzebuje, np. ze względu na posiadane deficyty, które uniemożliwiają jej normalne funkcjonowanie. Inkluzywność zawsze kosztuje, a jeśli inkluzywność nic nas nie kosztuje, to nie jest oparta na solidarności – jest raczej tolerancją, ale bez elementu wsparcia.

Zapytałem kilka grup studentów, czy popierają, aby mogły studiować osoby w spektrum autyzmu, np. z zespołem Aspergera. Odpowiedzieli, że tak. Po czym wymyśliłem w ramach eksperymentu taką historię, w której decyzją władz uniwersytetu przyjmuje się coraz więcej osób z zespołem Apergera, wszak nie posiadają one deficytów intelektualnych, lecz komunikacyjne. Większość studentów nie widziała w tym problemu. Dodałem, iż wymagają oni specjalnej opieki i wsparcia, w tym pomocy asystenta, którego wynagrodzenie będzie wypłacane ze środków uniwersytetu, co oznacza, że stypendia na studiach stacjonarnych oraz czesne na studiach niestacjonarnych odpowiednio: zmaleje o trzysta złotych, wzrośnie o trzysta złotych. Prosiłem o szczere odpowiedzi (znamy się na tyle i na tym część prowadzonych przeze mnie zajęć polega, że jesteśmy ze sobą szczerzy i dyskutujemy, czasami bardzo zażarcie, na kontrowersyjne tematy, np. polityczne i nie boimy się wygłaszać swoich opinii, nawet bardzo „niepoprawnych”).

Z sześciu grup studentów różnych roczników dwóch uniwersytetów tylko pojedyncze jednostki deklarowały, że są w stanie ponieść takie koszty w imię tego, aby osoby te mogły studiować (bez opiekuna jest to bardzo trudne). Jedna osoba to wyborca Partii Razem, będąca w spektrum autyzmu, ale dla mnie zupełnie niewidocznym, druga osoba miała rodzeństwo w spektrum autyzmu, dwie pozostały stwierdziły, że mają na tyle pieniędzy, że nie odczują różnicy.

Udzielone odpowiedzi wskazują, że tam, gdzie inkluzywność oparta na solidarności realnie kosztuje, uderza w interes jednostki, dla pokolenia, które stawia na Ja w wielu przestrzeniach swojego życia, od self love po samorozwój – tej inkluzywności nie będzie. Jest ona dla wybranych, dla tych, których włączenie nic nie kosztuje.

Jedna ze studentek, osoba słabowidząca, opowiada (przytoczę w całości napisany przez nią fragment, który zgodziła się, aby został opublikowany):

Ja mam za sobą dziesięć lat studiów [od 2013 do 2023 – dop. M. R] i w teorii końcówka była nieco lepsza od początków, ale ze wszystkimi w swoich grupach miewałam podobne problemy. Na pierwszych studiach, co ciekawe z pedagogiki specjalnej na specjalizacji terapia zajęciowa z psychomotoryką, gdzie zdawać by się mogło idą empatyczni ludzie, nastawieni na wspieranie osób z niepełnosprawnością, moje pierwsze tygodnie były strasznie ciężkie. Ludzie bardzo szybko podobierali się w grupki. Ja zanim otrzymałam przydzieloną mi asystentkę, to musiałam radzić sobie sama. Nie znałam jeszcze uczelni i miałam na przykład sytuacje, że potrzebowałam dotrzeć do dziekanatu. Usłyszałam, jak grupka dziewczyn rozmawia, że też tam idzie, więc zapytałam, czy mogę iść z nimi, na co one szybko zmieniły zdanie, że wcale tam nie idą. Rozdzieliłyśmy się, udało mi się trafić do dziekanatu i spotkałam przed nim tę samą grupę. Mówię, że jakimś cudem jednak też tu dotarły, na co one, że były na papierosie i zmieniły zdanie. Przy czym od żadnej papierosami czuć nie było. Podział na grupy i praca w grupy też kończyła się tak samo, jak zbieranie graczy do drużyny piłkarskiej, że zawsze zostawałam na końcu i nikt mnie nie chciał. W grupie miałam jeszcze dziewczynę z dużym niedosłuchem i oczywiście słyszałam, ze plotki na jej temat przychodziły łatwo, ale również miała problem, by znaleźć dla siebie miejsce. Ona jednak była outsiderką i chodziła swoimi ścieżkami, a ja zawsze lubiłam być otoczona ludźmi. W końcu dostałyśmy na nas dwie jedną asystentkę, była to pani doktor z innego wydziału. Mimo tytułu, bardzo wyluzowana babka, ale i tak ten fakt, że gdzieś wykłada i jest dużo starsza sprawił, że moja grupa nabrała jeszcze większego dystansu. Z czasem odezwała się do mnie na messengerze jedna z dziewczyn, że chciałaby mnie lepiej poznać i to w sumie był początek naszej wielkiej przyjaźni. Okazało się, że chwycenie mnie pod ramie, czy się za ręce i poruszanie się w ten sposób dla mojego komfortu nie jest żadnym problemem, że da się ze mną pogadać, pożartować, spędzić czas wolny, a w pracy w grupie robię całkiem spory kawał roboty. Z czasem dołączyło do nas kilka kolejnych dziewczyn (bo grupa była całkowicie damska), ja się na zajęciach przesiadłam od asystentki do koleżanek, bo okazało się, że jedyna pomoc, jakiej oczekuję od asystentki to przepisywanie tego, co jest na slajdach i czytanie mi treści, a z resztą radzę sobie sama. I tu kolejna smutna rzecz, że jak weszłam do koleżeńskiej grupy, to poznałam drugą stronę medalu, jak to dziewczyny przypuszczają, że dziewczyna z niedosłuchem wykorzystuje asystentkę, że asystentka pewnie podpowiada jej na egzaminach i robi za nią zadania. Dziś, jak osobiście zajmuję się dostępnością i pracuję jako koordynatorka z osobami z różnymi niepełnosprawnościami, wiem, że kontakt z osobą głuchą lub niedosłyszącą po prostu inaczej nieco wygląda i nikt tu niczego nie knuje. Moja przyjaźń po tych studiach niestety się skończyła, bo przyjaciółka miała wylecieć na chwilę do USA i została tam na stałe.

Przechodząc do jednej z moich podyplomówek, pamiętam, jak na studiach z psychologii pozytywnej, więc znowu dość istotny kierunek, jak do tego, co zaraz opiszę – miałam w grupie siostrę lub kuzynkę mojej niewidomej znajomej, a także dziewczynę poruszającą się przy pomocy balkonika. Pewnego razu zadzwonił próbny alarm na ewakuację i wszyscy zaczęli się zbierać w pośpiechu. Mi towarzyszył asystent typu „elegant”, więc podczas, gdy ja stałam jedynie z psem i telefonem w ręce, grupa się zbierała w popłochu, mój asystent nieśpiesznie wiązał szaliczek i obserwował sytuację. Wybiegliśmy na zewnątrz i ludzie zaczynają pytać, gdzie jest dziewczyna z balkonikiem, na co mój asystent ze spokojem odpowiada, że została w środku. Zatem mój asystent doskonale wiedział, że dziewczyna po schodach z balkonikiem nie zejdzie, winda zablokowana i nikomu nawet o tym nie powiedział, by jej pomógł. Siostra niewidomej jako osoba bardziej zaznajomiona ze środowiskiem OzN też nic nie zrobiła. A wykładowczyni po prostu zniknęła i pojawiła się magicznie w sali, jak już wróciliśmy.

Potem znowu przechodząc dalej, pojawiłam się na studiach z dziennikarstwa. Już mocno wyrobiłam swoją osobowość. Już miałam dopracowany wygląd, że bardzo mocno się wyróżniałam w tłumie, stałam się odważniejsza, aktywniejsza, bardziej zaczepna. A i tak grupa obchodziła się ze mną jak z jajkiem i nie była skora do rozmów, jakby wychodziła z założenia, że co tam osoba, która mało świata widzi mogła przeżyć i o czym ma gadać. Tu przez pierwszy rok miałam jedną asystentkę rok młodszą ode mnie, na drugim roku miałam zmiennych asystentów, a po kilku miesiącach czwartego semestru rozpoczęła się pandemia. Czułam, że asystenci nieco onieśmielają grupę, że to jednak ludzie z zewnątrz i może myśleli, że jesteśmy zajęci sobą, to nie będą z nami gadać, może dalej mnie mało znali i zakładali, że co ja tam wiem. I dopiero, jak skończyły się przedmioty ogólne i zaczęła praca w grupach zarówno na zajęciach, jak i prace długoterminowe, to w mniejszym gronie okazało się, że jest ze mną o czym gadać, mam czarny humor, dystans do siebie i potrafię zrobić projekt z jajem. Wbrew pozorom najbardziej zbliżyliśmy się do siebie podczas pandemii, pracy na teamsie i podczas nielicznych zajęć stacjonarnych. Okazało się jednak przez pewien przypadek, że ludzie pomimo że już lepiej im się ze mną rozmawia, to nie wiedzą, na ile ja widzę i zakładają, że wszystko trzeba mi podawać do ręki, opisywać, ustawiać mnie. A wyszło to w momencie, jak koleżanka usiłowała mnie wprowadzić do windy w bloku, w którym mieszkam i dokładnie opisywać mi, na które jedziemy piętro, że zamykają się drzwi i inne drobnostki. I od podstaw musiałam opisać jej, jak widzę. Kilka lat później ta sama dziewczyna zabrała mnie na konie wraz z partnerką naszego kolegi z grupy i dziewczyny zaczęły poznawać mnie z innej, tej pozastudenckiej strony, a bardziej hobbystycznej i rozrywkowej. I tu też zaczęły wychodzić pewne dziwne smaczki, jak po raz któryś w moim życiu okazało się, że przyjaźń polega na tym, że rozumie się bez słów. Zatem, jak dwie koleżanki siedziały w aucie z przodu, chichotały na jakąś wiadomość, mema, filmik lub sytuację na drodze, a mi trzeba było to wytłumaczyć, żebym też mogła się pośmiać, to przestałam ponownie być atrakcyjną koleżanką, bo trzeba poświęcić mi czas na opis. A jak spotkaniem miało być na przykład wyjście na kawę, piwo, obiad i dwie koleżanki dogadały się, że będą na miejscu szybciej, a ja do nich dołączę i ku ich zdziwieniu mówiłam, że nie wiem, gdzie dana knajpka jest i trzeba mnie odebrać z przystanku, to też już było nie po ich myśli.

Inny student, z zespołem Aspergera czy spektrum autyzmu, jak się dzisiaj mówi, opowiadając mi o swoich doświadczeniach podczas pięciu lat studiów, stwierdził, że nie czuł się akceptowany przez innych studentów, lecz raczej, jak to określił, jak „piąte koło u wozu” lub jak „nietykalny”, by użyć jego określeń: „Jestem [tutaj pada imię – dop. M. R.] i jest grupa”. Osoby, z którymi studiował wiedziały, że ma zespół Aspergera, ale i tak wymagały od niego, aby robił wszystko to, co oni, i jak oni. W zdecydowanej większości przypadków nie pomagali mu w żaden sposób, a jeśli już to robili, to z pretensją i wyraźnym poirytowaniem.

Jego problem polegał właśnie na tym, że pewnych rzeczy nawet nie tyle że nie umiał wykonać, ile ich nauczenie zajmowało mu więcej czasu i wymagało odpowiedniej komunikacji. Jego inność była tolerowana, ale gdy dochodziło do konkretnych działań nie liczyła się i oczekiwano od niego „bycia jak wszyscy”, kiedy on właśnie taki nie jest. „Masz Aspergera i co z tego?” – tak często odbierał komunikaty grupy. „Masz problemy, idź do psychiatry, tutaj się studiuje”. Wiele komunikatów wysyłanych mu przez studentów traktował jako pretensję w szkolnym stylu: dlaczego nie możesz być jak inni? Dlaczego nie możesz zachowywać się jak my? Uważa, że jego inność była dla nich „dziwna”, a jego zdaniem inność nie musi się równać „dziwności”. Miał poczucie, że wszyscy chcą, aby był jak oni. „Czułem się jak gwóźdź, który odstaje, a jak gwóźdź odstaje, to trzeba go przybić” – mówi.

Gdy opowiadał o swoich doświadczeniach przypominały mi się sytuacje, w których inni studenci, ze względu na swój stan zdrowia, najczęściej psychicznego, prosili o daleko idącą wyrozumiałość. Czy miałbym im wtedy powiedzieć: „Masz depresję? I co z tego? Idź do psychiatry, tutaj się studiuje”. Oczywiście, że nie. Oczekuje się wrażliwości na swoje problemy, ale już nie na problemy innych. Choć zdaję sobie sprawę z odmienności tych sytuacji, to jednak powinny one uczyć akceptacji i wyrozumiałości dla słabości innych, szczególnie, że nie są od nich zależne, o wspieraniu nie mówiąc, bo studiowanie kosztuje te osoby ogrom wysiłku i stresu nieporównywalny z doświadczeniami osób w pełni sprawnych. Poza tym, kto z nas tego wsparcia nie potrzebuje, i to zarówno po stronie studentów, jak i wykładowców? Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

W naszej rozmowie podkreślił również, że oferowana mu pomoc była albo bardzo krótkotrwała, albo musiała się komuś opłacać, np. „żeby pokazać jaki ktoś jest fajny”.

Powyższe refleksje dwójki studentów pokazują (na ile jest to odzwierciedlenie szerszego podejścia i rozziewu pomiędzy deklaracjami a rzeczywistymi działaniami to sprawa do zbadania), że w dużej mierze nie wspiera się inności, albowiem ona przeszkadza, jeśli właśnie jest sobą. Co to za Inność, która ma się stać Taka Sama? Studenci myślą w optyce sprawiedliwości proceduralnej: wszyscy jesteśmy równi, studiujemy na takich samych warunkach i nie interesują nas twoje zaburzenie czy dysfunkcja. Można podchodzić do tego w ten sposób, ale jest to odległe od wrażliwości na poszerzenie wyobraźni moralnej i budowy bardziej przyzwoitego oraz inkluzywnego społeczeństwa. To po pierwsze. Po drugie, inność sprawia kłopot, ponieważ trzeba coś poświęcić, np. pieniądze, czas lub swój komfort psychiczny i fizyczny.

Z tych dwóch historii wynika wniosek, że zdecydowana większość studentów, ze względu na wartości, które wyznaje, a realizowane w różnych praktykach, jak samorozwój, skupienie na Ja, osiąganie finansowego sukcesu, nie jest gotowa nieść pomocy, gdyż w murach uniwersytetu nie może się ona odbywać ich kosztem: od kwestii ekonomicznej po zasób czasu i uwagi. Tutaj każdy pracuje na siebie.

Doskonale to rozumiem, albowiem inkluzywność, która wydaje się nam wypływać z wnętrza jednostki, tj. jej moralności, wrażliwości, empatii, tzw. dobrego serca itp., potrzebuje ekonomicznych torów, po których może się poruszać, musi mieć odpowiednie warunki społeczne, aby funkcjonować. Jeśli tych torów nie ma, stajemy się skupieni na sobie, niechętni do pomocy, poświęcenia, bo wiemy, że jeśli my o siebie nie zadbamy, to nikt o nas nie zadba.

Nie należy ich za to winić, albowiem oni sam siebie nie stworzyli, po prostu respektują przekonania i hierarchię wartości ponowoczesnej formy neoliberalizmu, które okazują się silniejsze niż ich deklaracje. Jest to także wina samego uniwersytetu, który coraz bardziej staje się korporacją a nie universitas, czyli wspólnotą właśnie.

Dotyczy to wielu aspektów życia, czego przykładem jest fakt, że większość z nich na wakacje lata samolotami, choć wiedzą, że należałoby to ograniczyć ze względów klimatycznych. Ale dlaczego mamy sobie czegoś odmawiać i przez to cierpieć, jeśli inni sobie nie odmawiają i nie cierpią? – pytają i mają dużo racji. W ich podejściu do świata, choć oczywiście nie wszystkich, nic nie jest bardziej obce niż poświęcenie i ofiarność, ponoszenie osobistych kosztów. Mam jedno życie i chcę je dobrze przeżyć, czerpać z niego ile się da, doświadczać, podróżować, rozwijać się, być szczęśliwym – mówią. W pewnym sensie rozumiem to podejście, ale nie było chyba jeszcze pokolenia, które nie musiało by czegoś poświęcać, rezygnować z części siebie w imię jakichś wartości wyższych niż Ja, bo ten świat nie jest ani nie będzie rajem na ziemi. Hiperindywidualizm to droga donikąd, nie mówiąc już o tym, że nie ma nic bardziej odległego od ideału lewicowości niż taka właśnie postawa (to zresztą jeden z wielu powodów, wskutek którego lewica przegrywa).

Rachunek ekonomiczny zaczął rządzić naszą zdolnością tolerancji oraz akceptacji, inkluzyjności właśnie, albowiem wszystko, koniec końców, sprowadza się do finansów, gdyż nawet czas poświęcony komuś drugiemu może być wykorzystany efektywniej. Zaczął on rządzić w zasadzie już wszystkimi sferami życia, w tym obszarami miłości: od miłości dwójki osób (relacja biznesowa, terapeutyczno-coachingowa zastępująca straszną miłość romantyczną), przez nawet tak chętnie wyszydzaną miłość do ojczyzny (brzydkie słowa na „p”, jak patriotyzm i Polska), która „niczego mi nie dała”, po braterską miłość do drugiego człowieka.

Inkluzywność i mówienie o niej w aspekcie indywidualnej decyzji jednostki, to, by przywołać początek tekstu, zasłona dymna dla procesu jeszcze większego dzielenia nas oraz nauki skupiania na sobie. Zamiast na fobiach, realnych bądź domniemanych, i skakaniu sobie do gardeł, lepiej skupić się na budowaniu dobrych torów. Choć i to nie daje gwarancji tworzenia bardziej empatycznego i przyzwoitego społeczeństwa, bo muszą jeszcze być ludzie, którzy chcą jeździć pociągami.

dr Michał Rydlewski

Zdjęcie w nagłówku tekstu: Tumisu from Pixabay

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie