Dla lewicy, która zdążyła już zapomnieć o cechującym ją kiedyś antyimperializmie, to geopolityczne trzęsienie ziemi, ba – coś w rodzaju odwrócenia magnetycznych biegunów Ziemi. Nagle zabrakło punktu oparcia, punktu odniesienia. Lewica musi odnaleźć się w nowej sytuacji, dokonać samokrytyki, reorientacji, przewartościowania. Odpowiedzieć sobie na pytanie: co robić? Najpopularniejsza odpowiedź brzmi: to, co dotąd, tylko bardziej. Zewrzeć szeregi, okopać się na swych pozycjach. To reakcja mieszczanina przestraszonego załamaniem status quo. Bastionami oporu (safe zones) stają się uniwersytety i liberalne samorządy wielkich miast. Jednak nie wszyscy amerykańscy lewicowcy są wyznawcami kultu cargo, ufnymi, że powtarzanie pewnych rytuałów zapewni im pomyślność. Niektórzy uważają, że wyzwanie ze strony AltRight wymaga symetrycznej odpowiedzi: stworzenia alternatywnej wobec mainstreamu lewicy odwołującej się do zapomnianych fundamentów lewicowości. Przeciwnicy postrzegają kiełkujący fenomen AltLeft jako nowe wcielenie sojuszu ekstremów, „miejsce, gdzie Pat Buchanan spotyka Ralpha Nadera” (choć alt-leftists odrzucają jakiekolwiek formy współpracy z faszystami, rasistami, antysemitami, fundamentalistami). Zwolennicy akcentują, że jest to de facto powrót do tradycji Starej Lewicy – „lewicy takiej, jaką była od II wojny światowej do kontrkultury lat 60.”. Oznacza to przede wszystkim prymat ekonomiki nad kulturą, pierwotność bazy wobec nadbudowy, powrót do Marksowskiej tezy, że „byt kształtuje świadomość”. Pogarda wobec biednych i przegranych traktowana jest jako najważniejszy z grzechów.