Wolni z wolnymi, równi z równymi
Między „jankesofilami”, „prawdziwymi Europejczykami” i „agentami KGB” powinno być miejsce na inne wizje sojuszów międzynarodowych.
30 kwietnia 1982 r. Bronisław Łagowski wygłosił na Uniwersytecie Jagiellońskim wykład zatytułowany „Filozofia rewolucji czy filozofia państwa?”. Okazją było zbliżające się święto 1 maja. Łagowski mówił: „Nasz kraj wraz z innymi krajami socjalistycznymi uczestniczy w pewnej przygodzie historycznej, upajającej jednych i przerażających drugich, która to przygoda wydaje mi się niezwykła i bez precedensu w skali dziejów powszechnych. Panujący u nas ustrój w swoich rozstrzygających zasadach nie ukształtował się – jak to z reguły w dziejach społeczeństw bywało – na drodze ewolucji, nie metodą prób i błędów, nie poprzez wiekowe konflikty i kompromisy, lecz został stworzony od razu – mówię o jego rozstrzygających założeniach – jako teoria, jako ideologia. /…/ Twórcą tej ideologii był intelektualista z Nadrenii, z prastarego miasta Trewiru, przechowującego pamięć średniowiecznych millenaryzmów i mesjanizmów. Ten to myśliciel stał się naszym Solonem i Likurgiem, naszym i całej Słowiańszczyzny”.
I twierdził dalej: „Są słowa, które dla samych skojarzeń, jakie wywołują, przyjemnie jest słyszeć: słowa takie, jak »wolność«, »demokracja«… Są inne słowa, które ze względu na same skojarzenia wydają się przynosić niedobre wieści. Takim słowem jest na przykład »konserwatyzm«. Proponowałbym osłabić nieco uprzedzenia w stosunku do tego słowa, jak też w stosunku do tego, co oznacza. Przede wszystkim nie powinniśmy sądzić, że konserwatyzm jest największym złem, jakie się może zdarzyć naszemu państwu i aparatowi władzy tego państwa. Konserwatyzm w pewnym sensie jest nieunikniony i naturalny w dobrze funkcjonującym państwie”.
Trzeba dziś mocno wysilić wyobraźnię (najlepiej wspartą rzeczową wiedzą), by zrozumieć, jakie emocje i jakie myśli musiało wzbudzić wśród słuchaczy to filozoficzne i polityczne „credo” Łagowskiego. Wykład, który miał uświetnić pierwszomajowe święto, był wszak apoteozą konserwatyzmu, niepozbawionego elementów liberalnych, określonego mianem „filozofii państwa” i przeciwstawionego „filozofii rewolucji”, czyli de facto temu wszystkiemu, co legitymizowało władzę w krajach bloku wschodniego od ich powstania. Gdzieś u źródeł tej filozofii, której przeciwstawił się Łagowski, trwał wszak mit Października 1917 r., oficjalnie nie do podważenia w ówczesnym czasie. Mową władzy był – przynajmniej deklaratywnie – język lewicy, język „ludzi pracy”, język „mas ludowych”, pełen sloganów o budowaniu „socjalistycznej przyszłości”. W Polsce trwał stan wojenny, który miał pomóc władzy odzyskać kontrolę nad życiem społeczeństwa. Świeża była pamięć pierwszej „Solidarności”, w znacznej mierze ruchu lewicowego, tyle że na przekór oficjalnej „lewicowości” korumpującego się państwa. I oto, wobec tych żywiołów, Łagowski głosił zerwanie z rewolucyjną utopią marksizmu, kultem anty-rynkowości i proponował rehabilitację „homo oeconomicus”, który „działa według zasady rzeczywistości i kieruje się głównie egoizmem”. Moralność rewolucyjna traktuje taką jednostkę jako chorą – twierdził Łagowski – podczas gdy to ona stanowi źródło ekonomicznej wydajności. Człowiek musi być wolny od ideologii, także po to, by móc zbudować silne państwo.
Ów stary tekst z minionej epoki wciąż wyznacza miejsce profesora w filozoficznym i społeczno-politycznym uniwersum. Niegdysiejszy publicysta „Tygodnika Powszechnego”, dzisiejszy felietonista związanego z Sojuszem Lewicy Demokratycznej „Przeglądu” nie przestał być konserwatywnym liberałem, który – przynajmniej deklaratywnie – za swój obowiązek uważa trzeźwe, nieuprzedzone myślenie, niezależne od panujących mód intelektualnych. Traktując niezwykle poważnie swe związki z Oświeceniem (jego konserwatyzm jest pozbawiony elementu religijnego, metafizycznego, opiera się raczej na uznaniu racji historycznych, czy wręcz historiozoficznych), z niezwykłą nieufnością traktuje ogólnonarodowe mity, którymi karmi się świat polityki i wyobraźnia społeczna, uznając je raczej za zabobony krępujące niedojrzałe ludy, niźli wzniosłe opowieści narodów poznających swój byt.
W jego publicystyce ta awersja wobec mniemań i namiętności ogółu, niejednokrotnie wyrażana dość brutalnie, choć z elegancją, wiąże się z troską o los państwa, wpisuje się w dziejową wizję, która nie wyklucza żadnego etapu historycznego w życiu Polski. To sprawia, że nie jest cynikiem, ale raczej – w swej twórczości – człowiekiem żyjącym nadzieją, że da się połączyć pragmatyzm, technokratyzm władzy z pewną moralną klasą jej sprawowania. I tu rodzi się smutek nieistniejącego świata: bo polska polityka nie może zaoferować Łagowskiemu tego, co traktuje z taką powagą. Jego sojusz z post-PRL-owskimi epigonami lewicy, wbrew temu, co twierdzą oponenci profesora, wynika nie tyle z poczucia tożsamości z byłymi przywódcami aparatu partyjnego PZPR, co z przekonania, że to właśnie w tym środowisku, które uczyło się władzy nieco dłużej, można znaleźć choć trochę historycznej, geopolitycznej, ekonomicznej „trzeźwości myślenia”, politycznego realizmu, który ratuje państwo przed szaleństwem mitologii. Przynajmniej taki pogląd wydaje się przezierać z kart jego publicystyki. Ale może to być wizja fałszywa: dziś nie jest już tak oczywiste, kto w Polsce uprawia „real politik”, a kto żywi się jedynie sentymentami rodem z III RP, nakazującymi czcić tylko jeden paradygmat polityczny.
Jako student wydziału filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego uczestniczyłem przed kilkoma laty w znakomitym kursie z filozofii polskiej, prowadzonym przez prof. Łagowskiego. Autor „Filozofii politycznej Marucego Mochnackiego” jest znawcą rodzimej myśli filozoficznej. Tym bardziej przykre jest wrażenie, że Łagowski-myśliciel coraz bardziej zatraca się w publicystycznej doraźności. Jego teksty sprzed lat, zebrane w tomach „Co jest lepsze od prawdy?” (1986), „Liberalna kontrrewolucja” (1994), „Szkice antyspołeczne” (1997) mają o wiele większy ciężar gatunkowy niźli teksty zebrane w ostatnio wydanym tomie „Duch i bezduszność III Rzeczypospolitej. Rozważania”. A może filozofia polityki i kultury, wizja jedności tych światów, oparta na konserwatyzmie i klasycznym liberalizmie, które Łagowski tak umiejętnie łączył w całość jako wykładowca i autor dawniejszych tekstów, musi odejść w cień pod naporem publicystycznego opisu świata, w którym wciąż tak mało trwałości? Może wszystko, co najważniejsze, zostało już przez Łagowskiego opowiedziane? I pozostaje jedynie to niedowierzanie, gorycz krytyki, z którą filozof stara się podzielić ze światem, by nie pozwolić mu zapomnieć o jego iluzjach? Także w imię własnych, niespełnionych iluzji?
W kwietniu tego roku w krakowskiej restauracji „Chimera” odbyła się konferencja naukowa z okazji 70-tej rocznicy urodzin profesora. Zgromadziła wcale liczną rzeszę uczestników i znakomitych panelistów, na czele z prof. Andrzejem Walickim i Henrykiem Woźniakowskim z Wydawnictwa „ZNAK”. Znamienne, że do Łagowskiego przyznają się tak ludzie związani z konserwatyzmem, także katolickim, jak i zadeklarowani liberałowie (na czele z prof. Walickim). Jego uczniowie wspominali zajęcia z profesorem z lat 80-tych, gdy jako członek PZPR (pozostał nim do końca) głosił wykłady pozbawione cienia nowomowy. Łagowski opowiadał studentom o Tukidydesie, Makiawelim, Monteskiuszu, Hobbesie, tak by dać życie ich ideom, by znajdowały swoje miejsce w teraźniejszości pomimo upływu wieków i zmienionego kontekstu dziejowego. To charakterystyczne dla Łagowskiego: żadnej myśli nie traktuje jako obcej, choć nie każdą jest wstanie uznać za swoją.
Jako myśliciel jest o wiele bardziej „wielkoduszny”, niż jako publicysta. Z tym, że ową drugą rolę pełni coraz częściej. Na dobrą sprawę Łagowski ma bodaj tylko dwóch wrogów: są nimi socjalizm i anarchia, niosące w sobie zarzewie „zbiorowych urojeń”. Mocą niezbadanych wyroków historii (i całkiem przyziemnych okoliczności społeczno-politycznych) jego przeciwnicy, jak mniema, usadowili się po prawej stronie sceny ideowo-politycznej. Czy można wymierzyć większy policzek myślicielowi, który przedstawia się jako konserwatysta? Nie sądzę. I także to stało się pewnie przyczyną takich a nie innych wyborów Łagowskiego po 1989 roku.
Z perspektywy czasu taki obrót spraw jasno zdaje się zapowiadać tekst profesora z 1991 roku: „List otwarty do Trzydziestolatków”. Łagowski niedowierzał ludziom „Solidarności”, niedowierzał początkującym politykom opozycji, którzy wówczas, na gruzach rozpadającego się ustroju, przychodzili do władzy. Podejrzewał, że tkwią w kajdanach uproszczeń i mitów zarówno anty- jak i stricte PRL-owskich. Ale czy ze względu na ludzi władzy konserwatysta ma prawo obrażać się na państwo? Czy nie powinien szukać państwowotwórczego sensu w ich działaniach, pomimo własnych sympatii?
Posługując się pewną metaforą: oto stara bolączka filozofów, którzy starają się wychować (a przynajmniej nie żałują im dobrych rad) na władców nie swoje dzieci: światy mędrców, ludów i polityków rządzą się własnymi prawami, zderzają się ze sobą albo ignorują, a nawet gdy znajdują przez chwilę wspólny język, to tylko po to, by zrozumieć, w jak niewielkim stopniu wzajem się pojmują. Filozof zatem, by uczynić swą mowę bardziej zrozumiałą dla „tamtych”, czyni krok w ich kierunku. I może dlatego właśnie myśliciel przybrał maskę publicysty, dookreślając swoje miejsce ideowo-polityczne – by przez tę wyrazistość, przez powszedniość słowa, rezygnującego z nadto wysublimowanej hermeneutyki znaczeń wzbogacić dyskurs publiczny o własny głos. Tak, by uczynić mniej nieznośnym smutek nieistniejącego świata. I sprawić, by mógł choćby po części zaistnieć.
Między „jankesofilami”, „prawdziwymi Europejczykami” i „agentami KGB” powinno być miejsce na inne wizje sojuszów międzynarodowych.
Jedyny ratunek przed medialną histerią, to baczniej rozejrzeć się wokół siebie.