Kato-prawica
Prawicę przyłapano z ręką w cudzej kieszeni, lecz najgłośniej krzyczy ona „Uwaga! Złodziej!”. Tak jest w kwestii Kościoła.
Rozmyślając nad treścią tego felietonu, stawiałem sobie zadanie ambitne: naszkicować koncepcję „melancholii politycznej” jako doświadczenia trapiącego od lat, nas Polaków, ludzi niezakorzenionych w sferze publicznej i zatopionych w polityczno-historycznej apatii, obywatelskim smutku i niemożności. Chciałem też zadać pytanie, jak kształtują się relacje między polityczną melancholią a demagogią. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że nawet formuła felietonu nie pozwala na tak daleko idącą spekulację. Bo to, że doskwiera mi melancholia polityczna, nie znaczy, że ogół współobywateli odczuwa to samo. Wszak machają do mnie z telewizora bliźni strojni w polityczne barwy, którzy – jak sądzę – wprost tryskają energią polityczną w drodze ku lepszej, jak zwykle, przyszłości.
Ograniczę zatem studium politycznej melancholii do introspekcji, co najwyżej pozwalając sobie tu i ówdzie na niewinne uogólnienia. Zacznę od tego, że kampanii wyborczej oczekiwałem z jako takim zainteresowaniem i pewnym ożywieniem intelektualnym. Że pójdę do wyborów – nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości: wszak ojczyzna to nasz wspólny, zbiorowy obowiązek. Zawczasu, niejako intuicyjnie, określiłem, które partie nie wchodzą w zakres mego zainteresowania, po czym cierpliwie oczekiwałem jakimi propozycjami programowymi, jako potencjalnego wyborcę, zaszczycą mnie pozostałe ugrupowania. Jako niepoprawny i zdeklarowany mięsożerca uwielbiam bowiem kiełbasę wyborczą.
Pewnego deszczowego dnia, tuż po wyjściu z tramwaju, ochlapał mnie samochód, przejeżdżający z nadmierną prędkością uliczką pełną dziur w asfalcie. Zezłoszczony, pomyślałem cokolwiek demagogicznie, że ktokolwiek wygra te i następne wybory, to i tak te cholerne samochody będą wciąż na mnie chlapać, wjeżdżając pełną parą w dziury w połatanym niechlujnie asfalcie. Przypomniałem sobie równocześnie, że przy pięciokilometrowym odcinku drogi nieopodal mojej rodzinnej miejscowości stoją trzy skromne krzyże, każdy oznaczający śmiertelne ofiary. Trzy trupy na pięć kilometrów wąskiego paska zdeformowanego przez koleiny asfaltu, po którym od dobrych kilkunastu lat pędzą TiR-y – oto arytmetyka postępu. Myśli te, choć z czasem odpłynęły, to jednak zatruły mi smak kampanii wyborczej i – niczym kamyczek w bucie lekkomyślnego piechura – zaczęły jątrzyć się melancholią. Bynajmniej, nie znaczy to, że przyjąłem za swój argument Donalda Tuska o 13 tysiącach upolitycznionych ofiar wypadków drogowych w ciągu ostatnich dwóch lat. Zacząłem raczej rozmyślać, czy aby jedyny pożytek, jaki obywatele czerpią z rodzimych karteli partyjnych, to pląsający w telewizji poseł. Oczywiście, szybko zdałem sobie sprawę, że to także jest myśl demagogiczna.
Czas płynął, w polityce wrzało jak w kotle trzech wiedźm i z przerażeniem spostrzegłem, że przybywa we mnie myśli demagogicznych, a ja sam pogrążam się w melancholii. Ubywało mi entuzjazmu, decyzja wyborcza nie zyskiwała na klarowności, myśli rozpraszały się w nieokreślonym smutku i byle jakich, niedoprecyzowanych sądach. Poczęła mnie dręczyć jakaś nieokreślona tęsknota, która – jak to w przypadku melancholii bywa – nie ma jasno określonego celu, przez co nie wiadomo, czy tęskni się za czymś, co było, czy za tym, co ma nadejść. Tęskni się i pogrąża w cichej desperacji niejako bezinteresownie, dla samej tęsknoty i smutku.
I oto na moich oczach PiS toczył oligarchomachię w dekoracjach wyborczych spotów. Aleksander Kwaśniewski zatoczył się w czasoprzestrzeni od Kijowa od Charkowa. Na moich oczach „Samoobrona” z sobie tylko przyrodzoną zdolnością ujęła w klamrę ideową różnorodność polskiej lewicy. Jan Maria Rokita pod osłoną małżonki wykonał zgrabny taktyczny manewr na z góry upatrzone pozycje. A ja, mimo tego bogactwa zdarzeń i ferii ideowych potyczek pogrążałem się w melancholii, nie mogąc w tym wszystkim znaleźć miejsca dla siebie. Jakby odebrana mi była zdolność utożsamienia się z tym światem, w którym uczestnictwo jest przecież znakiem mej obywatelskiej podmiotowości, znakiem możności wyboru i współodpowiedzialności za ojczyznę. A przynajmniej jako taki zwykł się przedstawiać – i w tym względzie dopadły mnie myśli demagogiczne i przykre.
Na dodatek, w pewien melancholijny wieczór sięgnąłem po „Złą godzinę” Marqueza i tam na własne nieszczęście trafiłem na zdanie: „zmienił się rząd, obiecywał spokój i bezpieczeństwo i z początku wszyscy w to wierzyli. Ale urzędnicy nadal są ci sami”. Słowa te również odczytałem nader demagogicznie, myśląc o tych wszystkich sympatycznych i kompetentnych oraz absolutnie nieskorumpowanych urzędnikach niższego, średniego, wyższego szczebla, którzy odporni są na zmiany władzy, ewentualnie ulegają lekkim przepoczwarzeniom kadrowym, by od lat sprawnie zarządzać publicznym dobrem. Są to czasem ludzie, z którymi spotkanie nie wiedzieć czemu przyprawia o ból głowy zwykłych zjadaczy chleba.
Właściwie nie jestem pewien, czy jest dla mnie jeszcze nadzieja przed najbliższymi wyborami, by wyrwać się z melancholii. Werble partyjne grają do boju, elektoraty się mobilizują, w powietrzu aż świszczy od walki o lepszą Polskę, a ja melancholijnie patrzę na pacjentów wywożonych z likwidowanego częstochowskiego szpitala i czekam debaty między Kaczyńskim a Kwaśniewskim. Melancholijnie i jak najbardziej demagogicznie myśląc, że nic to, k…, nie zmieni.
Prawicę przyłapano z ręką w cudzej kieszeni, lecz najgłośniej krzyczy ona „Uwaga! Złodziej!”. Tak jest w kwestii Kościoła.
Co pozostanie Polsce z rewolucji moralnej?