Chcesz umierać na suchoty? Jedź gdzie indziej na roboty

·

Chcesz umierać na suchoty? Jedź gdzie indziej na roboty

·

Czy niewielka skala emigracji zarobkowej za Odrę to pokłosie pokutującego w polskiej mentalności dowcipu z lat okupacji: „Chcesz umierać na suchoty – jedź do Niemiec na roboty”? Stabilna gospodarka nieliberalna oferuje mało posad dla niewykwalifikowanych pariasów.

Polskie media w ostatnich tygodniach co i rusz wydają westchnienie ni to zdziwienia, ni to ulgi. Okazało się bowiem, że masowym exodusem za Odrę nie poskutkowało niedawne zniesienie w Niemczech barier formalnych dla pracowników-migrantów z Polski. Ponieważ znakomita większość krajowych mediów ma liberalny profil w kwestiach gospodarczych, w ślad za ulgą i zdziwieniem idzie zwyczajowa propagandowa mantra. Przekonują one, że skoro nie ruszyliśmy masowo na podbój niemieckiego rynku pracy, to widocznie nieźle jest na polskim rynku pracy. Mówiąc inaczej: jeśli ktoś naprawdę chce pracować, to w Polsce pracę znajdzie i wyjeżdżać nie musi. Gdyby bowiem pracy nie było, na „bliski Zachód” ruszyłaby fala emigracyjna.

Takie rozumowanie można łatwo podważyć. Po pierwsze, na Wyspy Brytyjskie wielka fala migracji też nie dokonała się w ciągu miesiąca. „Gazeta Wyborcza” właśnie doniosła, że wśród polskich pracodawców czołową pozycję wśród obaw związanych z brakiem wykwalifikowanych pracowników zajmuje wizja ich wyjazdu do Niemiec. Po drugie, skoro mnóstwo ludzi już wyjechało do innych krajów, to siłą rzeczy teraz do Niemiec wyjedzie ich znacznie mniej, bo Polaków w wieku produkcyjnym nie przybyło nagle wielu. W ramach poprzednich fal emigracji zarobkowej wyjechali już ci, którzy zarazem musieli, jak i mogli, nie mając w Polsce ani dobrej lub jakiejkolwiek pracy i perspektyw, ani też takich zobowiązań czy ograniczeń, które trzymałyby ich na miejscu. Po trzecie, swoje robi kwestia językowa. Szczególnie młodsze pokolenie zna przynajmniej podstawy angielskiego, jest z tym językiem – czy za sprawą szkoły, czy popkultury – choć trochę osłuchane, więc kraje anglojęzyczne jawią się jako bardziej „przyjazne” niż te, gdzie trzeba „szprechać”.

Jednak kluczowy jest powód nie tyle logiczny, co faktograficzny. Otóż Niemcy w obliczu niechybnego otwarcia rynku pracy dla Polaków wręcz zachęcali nas do przyjeżdżania za chlebem. Ale zachęcali bardzo konkretne osoby. W marcu jedna ze śląskich agencji pośrednictwa pracy dostała zgłoszenie zapotrzebowania z Akwizgranu (Aachen) od tamtejszej Izby Rzemieślniczej, działającej w porozumieniu z lokalnymi władzami. Na ok. 800 ofert pracy dla Polaków, poszukiwano 120 elektryków i elektromonterów, 117 budowlańców (głównie specjalistow), 92 ślusarzy, 70 mechaników, 20 optyków, 29 cukierników i piekarzy, 22 fryzjerów, 13 mechatroników oraz po kilku specjalistów w około 20 różnych wąskich specjalizacjach. Były to etaty, na które nie znaleziono chętnych w Niemczech i we Francji.

Jak podkreślają analitycy rynku pracy, tego rodzaju zapotrzebowanie nie jest lokalnym przypadkiem. Odzwierciedla ono ogólnoniemieckie tendencje związane z tym, co można określić jako „praca dla Polaków”. Przed kilkoma dniami rozmawiałem z pracownicą prywatnej agencji pośrednictwa zawodowego. Twierdzi ona, że ofert z Niemiec jest dość sporo, ale głównie dla specjalistów, robotników wykwalifikowanych oraz osób znających dobrze j. niemiecki – i że trudno znaleźć chętnych, bo takie osoby mają zwykle niezłą pracę w Polsce i nie są skore do wyjazdów. Niemieckie wyższe pensje nie zrekompensują im wzrostu kosztów życia (np. wynajem mieszkania) i rozłąki z rodziną czy środowiskiem towarzyskim. Ale już np. poszukiwane w Niemczech pielęgniarki, które w Polsce zarabiają mało, przodują w grupie specjalistów, którzy udali się za zachodnią granicę.

Sądzę, że takie, wyraźnie sprofilowane zapotrzebowanie z niemieckiego rynku pracy, nie jest przypadkowe. To raczej pochodna niemieckiego modelu gospodarki – modelu, który nie ma nic wspólnego z tak wychwalanym w Polsce liberalizmem gospodarczym. Z tym samym liberalizmem, który w wielu krajach, z USA i Anglią na czele, destabilizuje posady trwałe i nieźle płatne, za to „tworzy miejsca pracy” dla poniewierających się z miejsca na miejsce wyrobników lokalnych i przyjezdnych, nie mających alternatywy wobec zasuwania „na zmywaku” na niepewnych, krótkich kontraktach, bez gwarancji socjalnych itp. Niemcy są jednym z tych istotnych nie tyle wyjątków, co przykładów, które stanowią ciężki orzech do zgryzienia dla liberałów.

Oczywiście nie ma potrzeby opowiadać bajek, że Niemcy są rajem. Również tam istnieją kiepskie posady dla miejscowych, a jeszcze więcej jest ich dla imigrantów – poczynając od tureckich, osiadłych od kilku dekad gastarbeiterów, a kończąc na Polakach pracujących do niedawna na czarno na budowach jako pomagierzy od najbardziej niewdzięcznej roboty. Dziś nie ma wśród nowoczesnych państw takich enklaw, do których w ogóle nie dotarłby wirus neoliberalizmu i związane z nim pomysły na destabilizowanie ładu społeczno-gospodarczego. Nie ma też potrzeby demonizować liberalnych gospodarek, do których tu Niemcy porównujemy. Wszak nawet Anglia „pothatcherowska” okazała się dla wielu Polaków z byle jakich emigracyjnych posad istnym rajem w porównaniu z pracą w markecie, jako opiekunka do dziecka czy roznosiciel ulotek w Przasnyszu, Wałbrzychu, Krośnie lub Białymstoku. Bo Anglia może być krajem liberalnym, ale jest zarazem krajem zamożnym i cywilizowanym, posiadającym nowoczesne instytucje i debatę publiczną, która nie jest monologiem. My natomiast wśród pożal się boże „elity” i rozmaitych „liderów opinii” mamy głównie nieuków powtarzających bzdury za Balcerowiczem czy wręcz Korwin-Mikkem i do rangi cnoty podnoszących zachłanny egoizm, podlany sosem bądź to etosowo-michnikowego, bądź kruchtowo-bigoteryjnego moralizowania.

Niemcy są natomiast jaskrawym zaprzeczeniem neoliberalnego doktrynerstwa. W kraju tym niemal nigdy nie było liberalizmu gospodarczego, a gdy był – nie kończyło się to najlepiej. Od wielu dekad popularne jest tam myślenie wspólnotowe i przedkładanie dobra zbiorowego ponad indywidualne interesy. Pierwsze znaczące rozwiązania socjalne sięgają czasów Bismarcka i wprowadzonych przezeń zrębów nowoczesnego systemu ubezpieczeń społecznych. Daleki od lewicy, rozumiał on tę prostą prawdę, że w dynamiczny kapitalizmie i społeczeństwie masowym bzdurne są oczekiwania, iż każdy od młodości do śmierci ma być kowalem własnego losu, a jeśli znajdywać jakieś oparcie, to we „wspólnotach naturalnych” i „tradycyjnych więziach społecznych”. W ówczesnych i dzisiejszych realiach wspólnoty te są zbyt słabe, by uporać się z takim zadaniem, a więzi zostały porwane na strzępy. Nieokiełznany kapitalizm rozbija w proch i pył dawne struktury, lojalności, zależności i powiązania, bo stają one na przeszkodzie jego rozwoju.

To, co Bismarck przeczuwał intuicyjnie, doczekało się pogłębionych analiz w niemieckiej myśli socjaldemokratycznej i chadeckiej. W efekcie, Niemcy są jednym z najlepszych przykładów na poparcie tezy, że dobrze pojęta ingerencja państwa w gospodarkę gwarantuje nie tylko zabezpieczenie dobrostanu jednostek i grup, nie tylko ład społeczny i stabilizację, ale także rozwój ekonomiczny. Gdyby natomiast zostawić rynek samemu sobie, nie byłby on żadnym „naturalnym ładem”, jak chcą naiwni konserwatyści, lecz wojną wszystkich ze wszystkimi, a raczej pobojowiskiem po owej wojnie. Bezładne działanie sił rynkowych zaowocowałoby chaosem, który okiełznać mogłaby tyko nieludzka tyrania. Niemcy wiedzą to doskonale, bo to właśnie u nich Wielki Kryzys, spowodowany „swobodną grą sił rynkowych”, zaowocował nędzą i bezrobociem milionów. Nie mając nic do stracenia, za to rozpaczliwie czepiając się każdego pozoru nadziei, poparły one zbrodniczego demagoga i stoczyły się w otchłań hitleryzmu. Czyli systemu, w którym nie było za grosz tak miłej liberałom wolności. Było natomiast stado zastraszonych baranów, prowadzonych na rzeź przez brutalnych i cynicznych rzeźników.

Niemcy wyciągnęli z tego koszmaru wnioski. Powojenna odbudowa kraju dokonywała się nie wedle liberalnych recept, lecz całkowicie wbrew nim. Nie „niewidzialna ręka rynku”, lecz państwowy interwencjonizm na wielką skalę. Nie sielankowe gawędy o „naturalnych wspólnotach”, lecz państwowe wsparcie zarówno owych wspólnot (rodzin czy społeczności lokalnych), jak również bezpośrednia pomoc tym, którzy od owych wspólnot nie mogą lub nie chcą otrzymać żadnej podpory w życiowych zawieruchach. Czy byli to niemieccy ordoliberałowie (a więc tacy specyficzni liberałowie, dla których ład i stabilizacja są ważniejsze niż wolny rynek i zysk), czy niemieccy socjaldemokraci, przy wszystkich różnicach między nimi podzielali wspólne przekonanie, że konieczna jest perspektywa wspólnotowa i wysiłki państwa na rzecz owej wspólnoty. I że wolny rynek oraz mechaniczne zsumowanie jednostkowych wysiłków, to zdecydowanie za mało, aby ich ojczyzna mogła gwarantować obywatelom godne życie.

Dlatego też niemiecki model gospodarczy jest kapitalizmem z ludzką twarzą. Nie chodzi wszak tylko o rozbudowany „socjal” i hojnie finansowaną sferę publiczną. Niemieckie czołowe banki są wciąż poddane rozmaitym formom kontroli ze strony państwa i prowadzą politykę, którą oprócz chęci zysku znamionuje dbałość o interes wspólnoty narodowej. W przedsiębiorstwach istnieją mechanizmy i instytucje gwarantujące pracownikom wpływ na decyzje strategiczne (w ramach całościowej, spójnej koncepcji współzarządzania, Mitbestimmung) – rady zakładowe, rady pracowników, udział w radach nadzorczych przedstawicieli załogi firmy itd. Silne związki zawodowe są powszechnie akceptowaną normą, nie anomalią. Mimo stosunkowej decentralizacji kraju, funkcjonuje wiele mechanizmów, które pozwalają dbać o całość oraz wyrównywać dysproporcje rozwojowe (dość wspomnieć gigantyczny transfer środków do byłej NRD). Nic zatem dziwnego, że choć globalizacja neoliberalna odcisnęła piętno także na naszych zachodnich sąsiadach, to Niemcy znajdują się w czołówce światowych eksporterów oraz producentów znakomitych wyrobów, w dużej części nadal wytwarzanych na miejscu.

Gospodarka niemiecka jest nowoczesna i dynamiczna, dowodząc, że dobrze pomyślane prospołeczne ingerencje państwa nie muszą prowadzić do niewydolności i nieefektywności. Nie jest to oczywiście żadna nowość ani nic zaskakującego. Pisał o tym obszernie przed laty Michel Albert w znakomitej książce „Kapitalizm kontra kapitalizm”, wykazującej na mnóstwie przykładów, iż wyższości społecznej modelu nadreńskiego nie towarzyszą wcale, jak to się często uważa, podwyższone koszty, niekorzystnie oddziałujące na konkurencyjność gospodarki. Z pewnością sprawiedliwość społeczna ma swoją cenę i trzeba ją finansować ze środków państwowych. Ale mylą się ci, którzy sądzą, że wydatki te muszą przynosić gospodarce szkodę. Przeciwnie – […] konkurencyjność i solidarność mogą stanowić bardzo dobraną parę.

Jak wspomniałem, nie ma potrzeby udawać, że Niemcy to raj. Jednak na tle niezwykle burzliwej epoki, w której wiele dotychczasowych pewników postawiono na głowie, są krajem bardzo stabilnym pod względem społecznym i gospodarczym. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, gdy konserwatywno-liberalni doktrynerzy jednym tchem potępiają niemiecki „socjal” i wieszczą związany z nim nieodległy upadek Niemiec, a zarazem straszą podstępnymi knowaniami pogrobowców Hakaty. „Socjal” czy „etatyzm” nie tylko nie doprowadziły Niemców do ruiny, ale sprawiły, że naszym sąsiadem jest zbiorowość silna, spójna, zamożna, pewna siebie, a nierzadko ekspansywna. To ostatnie może budzić w Polsce zaniepokojenie, jednak nie Niemcy są winni.

To my jesteśmy winni, że kolejne polskie rządy nie robiły niemal nic dla wsparcia rozwoju polskich firm i eksportu ich produktów. Że zaniedbano zaplecze badawcze i rozwojowe przemysłu. Że naiwnie wyobrażano sobie, iż przyzwolenie na wyzysk pracowników zaowocuje akumulacją kapitału, spożytkowanego następnie na nowe inwestycje, nie zaś na luksusową konsumpcję prymitywnych dorobkiewiczów. Że zamiast unowocześniać przedsiębiorstwa i czynić je konkurencyjnymi, po prostu sprzedawano je każdemu, kto się nawinął. Że wśród konsumentów nie rozbudzano etosu nabywania polskich produktów, a wśród biznesmenów – uczciwego płacenia podatków w Polsce. Dziś prawicowe lamenty, że przyjdzie Deutsche Bahn i wykupi rozsypujące się PKP, co oznaczać będzie 148 rozbiór Polski, brzmią żenująco i groteskowo w ustach ludzi, którzy przez lata zajadle warczeli na wszystko, co publiczne i co w mądrych krajach jest hojnie wspierane z państwowej kasy.

Nie jest winą Niemców, że my sami nie potrafimy myśleć długofalowo i w perspektywie wspólnotowej. Nie jest też żadnym usprawiedliwieniem to, że Niemcy są państwem od dawien dawna bogatszym i że w przeszłości uczynili nam takie czy inne krzywdy. Żadne historyczne żale nie przesłonią faktu, że Polska w roku 2011 ma niewiele wspólnego z dynamiką rozwojową Niemiec w roku 1967, czyli po 22 latach, które nas dzielą od pokojowego wyjścia z komunizmu, a ich dzieliły wówczas od sromotnie przegranej, niszczycielskiej wojny. Bo też zamiast po 1989 r. nadrabiać dystans, na własne życzenie zwiększaliśmy przepaść między nimi a nami. Czyniliśmy tak, gdy w imię ideologii prywatyzacyjnej sprzedawaliśmy za grosze kolejne zakłady Polleny Henklowi czy Beierdorsfowi, wraz ze sporymi udziałami w rynku. Gdy w imię „wolnego handlu” pozwalaliśmy – gwarantując duże ulgi podatkowe „inwestorom zagranicznym” – lokować Lidle w centrach miast tuż obok „komunistycznego reliktu” Społem. Gdy polskie władze, wierne zasadzie „braku ingerencji w mechanizmy rynkowe”, nawet nie próbowały lobbować za rodzimymi firmami tak, jak władze niemieckie przez lata lobbowały za BASF-em, Bayerem, Oplem, Boschem, MAN-em, Südzuckrem czy Merckiem. Itd.

Tak, jak jałowe jest wypominanie Niemcom zadanych nam krzywd, tak też niczym nie przysłuży się Polsce nawet najbardziej „narodowa” i „suwerennościowa” retoryka, gdy towarzyszą jej zupełnie „nieczułe” postawy wobec własnych obywateli, wypychanych setkami tysięcy na emigrację zarobkową, obojętnie gdzie. W tym samym czasie Niemcy używają retoryki „europejskiej” i „multikulturowej”, ale priorytetem wysiłków państwa jest kondycja wspólnoty narodowej, zaś dopiero później dbałość o „Europę”. Efektem zaś są takie rozwiązania socjalne i ekonomiczne, które sprawiają, że z tamtego kraju mało kto chce i musi wyjeżdżać. Chyba że na państwowej emeryturze wylegiwać się na hiszpańskiej plaży – Polacy będą mieli za to „złotą jesień” z prywatnych OFE, kursując ze starannie wyliczonymi drobniakami między apteką a Biedronką.

Gdy dzisiaj obawiamy się fali emigracji zarobkowej do Niemiec lub gdy z ulgą i zdziwieniem stwierdzamy, że ona nie nastąpiła, a później dowiadujemy się, iż oczekują tam z Polski głównie fachowców, nie zaś przypadkowych wyrobników, to pomyślmy o tym, dlaczego akurat my, nie zaś Niemcy, mamy w ogóle dylematy związane z emigracją zarobkową między tymi krajami. Niemcy mają taki dowcip: „Jedźmy do Polski, nasze samochody już tam są”. Polacy mogliby mieć inny: „Jedźmy do Niemiec, nasze dawne miejsca pracy już tam są”. Bo sami je przecież „wyeksportowaliśmy” za garść świecidełek lub po lekturze zbiorku wolnorynkowych aforyzmów.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie