Polak mądry po szkodzie? Nie każdy. Gdy słucha się niektórych osób, mających decydujący wpływ na oblicze transformacji ustrojowej, uderza ich niemożność zejścia z torów myślenia, na które skierowali ongiś polski model rozwoju. Co więcej: to, czego bronią, jest często dalekimi od realiów wyobrażeniami na temat ówczesnej rzeczywistości – zarówno naszej, jak i tej na Zachodzie, który ponoć miał stanowić dla nas inspirację.
Michnik w „Kontakcie” z ekonomicznymi realiami
Do takich wniosków przywiódł mnie wywiad z Adamem Michnikiem, opublikowany w czasopiśmie „Kontakt”. Ostatni numer tego periodyku, zatytułowany „Po lewicy Ojca”, poświęcono perspektywom dialogu między środowiskami katolickimi i lewicowymi. Nie dziwi zatem, że dużą część rozmowy z redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej” zajmują rozważania na temat jego niegdyś znaczącej książki „Kościół, lewica, dialog” i jej aktualności. W wywiadzie pojawiły się jednak także inne wątki, jak model społeczny czy powinności państwa wobec najsłabszych – i to na nich chciałbym się skupić.
Warto to uczynić tym bardziej, że dla postawy Michnika i jego środowiska po 1989 r. symptomatyczne było konsekwentne unikanie czy wręcz zamykanie dyskusji na temat społeczno-ekonomicznego aspektu transformacji. Prawdopodobnie w obawie przed podważeniem sensu „jedynej słusznej” drogi w oczach społeczeństwa, które mogłoby w konsekwencji zatrzymać proces zmian lub przestawić go na inne tory. Obawy te były o tyle uzasadnione, że sporo realnych powodów do kontestacji status quo miała niejedna grupa społeczna, poturbowana nie tylko przez transformację, która przybrała kształt terapii szokowej, ale także przez cały ciąg przemian kontynuowanych aż do dziś. Czy jednak jest to powód, by przemilczeć negatywne zjawiska społeczne, a tym bardziej odsądzać od czci i wiary tych, którzy odważą się głośno o nich mówić? Nie licuje to z etosem zaangażowanej inteligencji, na duchową więź z którą Michnik z lubością się powołuje.
Ale zostawmy samego Michnika, a przyjrzyjmy się jego tezom na temat polityki społecznej – tej realizowanej, tej pożądanej i tej możliwej do realizacji. Nie są to tezy wyłącznie jego ani nawet szerszego „salonu”, jak zwykli określać otoczenie redaktora GW jego prawicowi adwersarze. To poglądy zbyt powszechnie przyjmowane, by można było je zbyć lub sprowadzić do kwestii środowiskowo-personalnych.
Wędka, ryba i… nauka łowienia!
Jednym z haseł, przy pomocy którego uderza się od dawna w Polsce w instytucje socjalne, jest „wędka zamiast ryby”. Państwo rzekomo daje pasywnym homo sovieticusom liczne świadczenia, utrwalając ich zależność od „socjalu”, podczas gdy należałoby tworzyć bodźce ku temu, by zaczęli aktywnie i skutecznie dbać o siebie i otoczenie. Do takiej filozofii odwołuje się właśnie Michnik i sugeruje, że było to swoiste credo doby transformacji. We wspomnianym wywiadzie przywołuje historię, w której jego druh Jacek Kuroń (wówczas minister) pojechał na spotkanie z księżmi zajmującymi się światem pracy i wrócił rozczarowany. „Próbował tym duszpasterzom zaproponować język wspólnej troski. Jedyne zaś, co oni mieli mu do powiedzenia, to »Rząd ma dać!«. A jeśli nie da, to jest zdrajca, złodziej i łajdak. Otóż filozofia transformacji polegała na tym, żeby dać ludziom nie rybę, lecz wędkę”.
Ten cytat wymaga szeregu sprostowań, tak na gruncie filozoficznym, jak i na gruncie faktów historycznych. Po pierwsze, metaforę ryby i wędki można różnie rozumieć. Czym jest owa wędka? Czy jest to po prostu praca? Jeśli tak, to w Polsce po 1989 r. realizowano coś zgoła odwrotnego niż filozofię wędki – pracy było coraz mniej, wskaźniki bezrobocia dochodziły nawet do 20%! Jeśli dawanie ludziom wędki miało być po prostu wypychaniem ich z systemu świadczeń socjalnych na rynek pracy, aby radzili sobie sami, to takie tendencje można zaobserwować we współczesnej Polsce – świadczenia są coraz bardziej selektywne, a tym samym krąg ich odbiorców się zawęża. Tyle tylko, że samo odbieranie ryby trudno utożsamić z faktycznym dawaniem wędki.
Poza tym, na bezrybiu – gdzie w lokalnych społecznościach brakuje miejsc pracy, a inwestycje nie nadciągają – nie wszyscy mają szanse złowić na tyle dużo, by móc wyżywić siebie i rodzinę.
Jeśli sięgniemy do źródeł tej metafory, a więc do przywołanego bodajże przez Benjamina Franklina indiańskiego przysłowia, to brzmiało ono tak: „Nie dawaj głodnemu ryby, podaruj mu wędkę i naucz go łowić”. To, co współcześnie w retoryce neoliberalnej bywa pomijane, to właśnie owa „nauka łowienia” – konsekwentne, systemowe działania reintegracyjne (w wymiarze zawodowym i społecznym) wobec osób wykluczonych, a nie powiedzenie „radź sobie sam”. Trzeba jednak stwierdzić jasno, że nawet gdy staw będzie obfitował w ryby, nie każdy okaże się skutecznym wędkarzem. Grupa najskuteczniejszych może zgarnąć niemal całą pulę i dla reszty nie starczy wcale lub zostanie bardzo mało. Dlatego tak ważna jest polityka społeczna – aby poprzez system redystrybucji umożliwić dzielenie się rybami na czytelnych zasadach z tymi, którzy radzą sobie gorzej.
Zupa zamiast wędki
Przechodząc od filozofii społecznej do historii politycznej warto zauważyć, że – wbrew temu, co twierdzi Michnik – filozofia transformacji (jeśli sądzić o niej na podstawie podjętych wówczas działań) wcale nie bazowała na dawaniu wędki zamiast ryby. W większości opracowań opisujących politykę społeczną tamtych czasów wskazuje się raczej na jej nie aktywizacyjno-integracyjny, a osłonowy charakter.
Chodziło o to, by amortyzować społeczne koszty dla grup, które straciły na restrukturyzacji społeczno-gospodarczej. Zwłaszcza grup potencjalnie mogących wzniecić opór. Ludziom nie dano wędki (możliwości zatrudnienia) ani nie uczono ich łowienia ryb – nie finansowano przekwalifikowywania i adaptacji do nowych realiów, co podniosłoby zatrudnialność (employability) tych osób. Dawano im (i to nie wszystkim) niezbyt dużą i mało smakowitą rybę w postaci różnych świadczeń rentowych, przedemerytalnych etc. Od dawna postrzega się to za główną słabość polityki społecznej tamtego okresu, a tym bardziej jako model nie mający uzasadnienia w sytuacji obecnej, gdy zasadniczy przełom jest już za nami, a trzeba sprostać nowym wyzwaniom – związanym z podnoszeniem konkurencyjności i szukaniem odpowiedzi na wyzwania demograficzne.
Jacek Kuroń w swej książce „Moja zupa”, poświęconej opisowi głównych problemów, z którymi mierzył się jako minister pracy i polityki socjalnej, stwierdza, że podstawową trudnością było pozyskanie od ministra finansów środków wystarczających na to, by grupy pokrzywdzone miały co włożyć do garnka. Podczas gdy Kuroń zapewne faktycznie chciał osłonić najsłabszych przed skutkami reform (choć w przypadku wielu grup niespecjalnie mu się to udało), jego polityczni koledzy kierowali się odwrotną logiką. Nie tyle chciano osłonić ludzi przed reformami, ile reformy przed frustracją ludzi – to tym podyktowane były pewne działania osłonowe. Tym samym mający dobre chęci i poczucie odpowiedzialności za rzeczywistość Jacek Kuroń stał się „pożytecznym idiotą”, wchodząc w buty tych, którzy – w przeciwieństwie do niego – wykluczonych mieli w gruncie rzeczy gdzieś.
Działania osłonowe nie sprowadzały się wprawdzie wyłącznie do słynnej zupy ani do telewizyjnych pogadanek Kuronia tłumaczących poczynania rządu. Miały charakter systemowy, dotyczyły nieraz szerokich grup. Niemniej było to jedynie chwilowe łatanie dziur w systemie bezpieczeństwa socjalnego, na dodatek tylko największych, które najostrzej ukazywały braki prowadzonej polityki. Miała ona charakter selektywny i dezaktywizujący, przyczyniając się do wytworzenia niekorzystnego klimatu dla aktywności zawodowej, obywatelskiej i społecznej.
W zasadzie o polityce zawierającej elementy filozofii „wędka zamiast ryby” wedle nowoczesnych, europejskich wzorców tzw. aktywnej polityki społecznej można dopiero mówić w kontekście reform w pierwszych latach XXI wieku. Powstały wówczas m.in. ustawa o spółdzielniach socjalnych czy ustawa o zatrudnieniu socjalnym. Nastąpiło to późno i być może właśnie owo zapóźnienie stanowi jeden z powodów, dla których filozofia ta nie przynosi spodziewanych efektów, mimo zasadniczo słusznych instrumentów. Pewne wzorce dezaktywizacyjne już się w społeczeństwie zakorzeniły i nie jest to wyłącznie spuścizna PRL-owskiego „Czy się stoi, czy się leży…”, ale również właśnie polityki zapoczątkowanej przez transformację.
Państwo wspólnego (!) dobrobytu
Innym problemem, który przewija się przez wywiad z Michnikiem, jest jego stosunek wobec państwa opiekuńczego i modelu socjaldemokratycznego. Tu Michnik wypowiada słowa, które mogą w pierwszej chwili pozytywnie zaskakiwać, ale kończy jednak rozczarowująco. Stwierdza m.in.: „W sensie filozoficznym uważam się za zwolennika państwa opiekuńczego. Tyle tylko, że nie zawsze i nie w każdych warunkach jest ono projektem realnym”, a także: „Jeśli pyta mnie pan o to, jak dzielić społeczne urządzenia – to jestem zdecydowanie za rozwiązaniami socjaldemokratycznymi. Oczywiście, pod warunkiem, że moje państwo stać na ich wdrożenie. Z budżetem państwa jest jak z budżetem rodziny. Chciałbym kupić mojemu synowi samochód, ale na to potrzebne są środki… Nie wystarczy powtarzać, że każdemu dziecku należy się samochód”.
Dochodzimy tu do kwestii rozumienia istoty państwa opiekuńczego i możliwości jego wdrażania. Według mnie Michnik myli się w jednym i drugim. Po pierwsze, pojmuje to zjawisko na sposób indywidualistyczny – w tym ujęciu państwo opiekuńcze, zwane też państwem dobrobytu (welfare state), to państwo, które zapewnia wysoki standard życia wszystkim obywatelom. Jeśli tak postawimy sprawę, faktycznie może się wydawać, że na obecnym poziomie rozwoju Polski nie stać nas na welfare state. Szkopuł w tym, że takie ujęcie państwa opiekuńczego nie sięga do korzeni rzeczy.
Państwo dobrobytu, zwłaszcza w wariancie socjaldemokratycznym, charakteryzowało się bowiem nie tyle wysokim poziomem indywidualnego zaspokajania potrzeb, co inwestowaniem we wspólnotowe formy konsumowania pewnych dóbr i usług, które dla osób mniej zamożnych byłyby nieosiągalne na rynku lub wiązałyby się z obciążeniem nie pozwalającym zaspokoić innych potrzeb. Wśród tych dóbr znajdowała się przede wszystkim opieka nad osobami zależnymi, edukacja w różnych fazach życia, służba zdrowia czy inne instytucje wsparcia. Oczywiście to, co wspólnotowe, przekładało się na indywidualny dobrostan, i to zarówno w wymiarze materialnym, jak i pozamaterialnym. Ponadto w dłuższej perspektywie okazywało się inwestycją w kapitał społeczny i ludzki, co przynosiło pośrednie korzyści dla rozwoju społeczno-gospodarczego, w wyniku którego również indywidualne spożycie mogło być na wyższym poziomie. Rozsądna, elastycznie modyfikowana, ale cały czas hojna polityka społeczna nie była traktowana jako wydatek, lecz jako inwestycja.
Dzielić się zasobami, nie dzielić społeczeństwa
Myślę, że do takiej koncepcji państwa dobrobytu można byłoby przekonać dzisiaj niejedną osobę, ale zaraz pojawi się wątpliwość: zgadzamy się, że polityka społeczna może być inwestycją, ale skąd weźmiemy na starcie pieniądze, by zainwestować? Przecież nas nie stać. Czyżby? Kraje skandynawskie, gdzie instytucje dobrobytu są najgłębiej zakorzenione, mają nie tylko wysoki poziom bogactwa, ale też dużą jego część decydują się przekazać do publicznej kasy w formie podatków. W Polsce wpływy podatkowe są znacznie niższe w relacji do PKB. Gdyby je zwiększyć – podnosząc stawki, ale też koniecznie poprawiając ściągalność od tych, którzy najczęściej nie płacą ich wcale, a powinni, np. części najbogatszych przedsiębiorców – to znalazłyby się większe środki na finansowanie instytucji dobrobytu. Poza tym w samym systemie finansów publicznych wiele środków jest marnotrawionych – wcale nie idą na cele społeczne. Kluczowe jest więc nie tylko to, na jakim poziomie rozwoju gospodarczego jesteśmy jako społeczeństwo, ale też jak dzielimy to bogactwo – najpierw między tym, co prywatne a tym, co publiczne, a następnie w ramach tego, co zgromadzone zostało w budżecie.
Aby zacząć budowę państwa dobrobytu, trzeba jednak zrozumieć jego istotę. Nie chodzi o to, by każdy nastolatek jeździł luksusowym porsche, ale aby wszyscy mieli możliwość taniego dojazdu do szkoły i w inne miejsca. Nie chodzi o to, by każdy emeryt wygrzewał się na wczasach na Hawajach, ale aby wszystkich emerytów stać było na podstawowe leki, wyjazd do sanatorium czy uczestnictwo w życiu wspólnoty lokalnej. Nie chodzi o to, by każde dziecko podróżowało po całym świecie, rezydując w drogich hotelach, ale by każdemu dziecku zapewnić realną możliwość choćby krótkiego, subsydiowanego publicznie wyjazdu wakacyjnego poza miejsce zamieszkania. Podobne przykłady można mnożyć. Mówiąc w skrócie, nie chodzi o to, żeby wszyscy byli bogaci, ale o to, by nikt nie był biedny i wykluczony, a mniej zamożni mogli się cieszyć takim samym dostępem do podstawowych praw, co osoby bogatsze; nie chodzi więc też o to, by wszyscy mieli dokładnie po równo. Wspólne korzystanie z instytucji publicznych buduje przy tym spójne społeczeństwo, mniej podatne na destrukcyjne konflikty i alienację jednostek. Ważna jest nie tyle równość między poszczególnymi osobami, co spójność społeczeństwa, które nie dzieli się na zatomizowane jednostki.
Pesymizm Michnika nie jest więc uzasadniony, choć na pewno trzeba wykonać pokaźną pracę, aby urzeczywistnić powyższy wzorzec. Wydaje się, że błędem ojców transformacji była nie tyle nieudolność w realizacji państwa dobrobytu, ale przyjęcie, że jest to cel nierealny, do którego nie warto próbować zmierzać. Dziś możemy i powinniśmy uczyć się na błędach tamtego pokolenia reformatorów. Warto na starcie zakwestionować przeciwstawianie ryby wędce i szukać sposobów na uzyskanie synergii między działaniami osłonowo-kompensacyjnymi a integracyjno-aktywizacyjnymi. Należy również promować wśród obywateli (zwłaszcza majętnych) ideę większego dzielenia się swoimi zasobami z budżetem, z którego będą mogli per saldo skorzystać wszyscy. Wreszcie, trzeba porzucić mrzonki o indywidualnym bogactwie na rzecz wspólnego dobrobytu. Wszystko to składa się na całkiem realny projekt, także na obecnym etapie ekonomicznego rozwoju Polski. Czas zacząć wcielać go w życie!
Rafał Bakalarczyk